Rząd chce złupić Polaków – podrożeją papierosy i alkohol. Dzięki 10-proc. wzrostowi akcyzy na używki, której nowa stawka ma obowiązywać już od początku 2020 r., do budżetu państwa trafi blisko 1,7 mld zł. I... bardzo dobrze. Jeśli rządzący muszą gdzieś szukać dodatkowych pieniędzy potrzebnych na kosztowne programy socjalne, najlepiej znajdować je właśnie w kieszeniach tych, którzy przeznaczają je na wódkę i papierosy.
Wyjaśnijmy rzecz dla wielu najistotniejszą: tak jak wszystkie papierosy podrożeją o 1–1,5 zł, tak alkohole zdrożeją w zależności od woltażu. Cena butelki czystej, która dziś w Polsce jest rekordowo niska na skalę unijną, rzeczywiście pójdzie w górę o ponad 1 zł w przypadku produktów mniej luksusowych oraz o ok. 2 zł w przypadku zacniejszych trunków. Ale już butelka piwa powinna podrożeć o kilka groszy, zaś wina – o kilkanaście. Wiele wskazuje, że bardziej odczujemy skutki rosnącego kosztu prądu niż podniesienia akcyzy.
Przedstawiciele biznesu oraz politycy opozycji gardłują, że wskutek podatkowej machinacji rozszerzy się szara strefa. I że wpływy do budżetu się nie zwiększą, za to Polacy zaczną pić wódkę z mety oraz kupować podrabiane fajki na bazarach. Wizja to faktycznie paskudna, ale mało realna. Świetnie to ujął na Twitterze Karol Klementowski: „Chleb poszedł do góry często o 30 proc. mniej więcej z 2 zł do 3 zł z groszami, a jakoś nikt nie piecze w domu masowo. Warzywa o dużo większe kwoty i też jakoś nie zasiewa ogródków marchwią i pietruszką. A nagle jak o 2 zł z 20 pójdzie pół litra, to odrodzi się bimbrownictwo”.
Oczywiście, że nie odrodzi się bimbrownictwo. I oczywiście nie wzrośnie lawinowo nielegalna sprzedaż papierosów.
Po pierwsze, grupa osób lubiących ryzykować jest ograniczona. Dziś doskonale zdajemy sobie sprawę z zagrożeń wynikających z kupna i spożywania lewego alkoholu oraz tytoniu. Gdyby przeciętny Kowalski uważał, że identyczne papierosy kupi w sklepie i na bazarze, już teraz nie płaciłby w sklepie 16 zł za paczkę. Gdy przyjdzie mu dać za tę samą paczkę 17,5 zł, jest znacznie bardziej prawdopodobne, że przerzuci się na tańsze legalne papierosy lub uzna, że będzie wypalał np. 27 opakowań miesięcznie zamiast 30 (co zapewne nie zawsze się uda), niż że będzie robić zakupy na bazarze czy mecie.
Po drugie, w walce z tytoniem bez akcyzy bardzo ważna jest działalność organów państwa. W lipcu 2019 r. opublikowaliśmy na łamach DGP dane z raportu „Projekt Stella” przygotowanego przez firmę analityczną KPMG. Wynika z nich, że na koniec 2018 r. liczba przemycanych i podrabianych papierosów wynosiła 4,1 mld sztuk, co stanowiło 9,9 proc. legalnego rynku. To o ponad 16 proc. więcej niż na koniec 2017 r. (4,9 mld sztuk) i o prawie połowę więcej niż w 2015 r. Gdy porównać polskie dane do tych z innych państw unijnych, okaże się, że skuteczniej walczymy z nielegalnymi papierosami niż przytłaczająca większość Europy. A przecież artykuł ten od 2015 r. nie taniał, lecz drożał.
W ciągu kilku lat udało się uszczelnić przejścia graniczne na Wschodzie. Celników wyposażono w specjalne skanery. Dzięki temu przemyt papierosów z Ukrainy i Białorusi spadł o ponad 1/3. Krajowa Administracja Skarbowa robi też naloty na polskich przestępców, którzy wytwarzają lub przechowują nielegalny tytoń. Widać wyraźnie, że przynosi to skutki. I oczywiście nikt nie sądzi, że 10-proc. podwyżka akcyzy nie przełożyłaby się na wzrost zainteresowania produktami z szarej strefy. Zapewne się przełoży. Ale żadnego armagedonu nie będzie. Sprawnie działające służby powinny jeszcze bardziej zniwelować to zagrożenie.
Znacznie ważniejszy od fiskalnego jest zdrowotny aspekt podwyżek cen. Zdaniem niektórych tylko idiota może uważać, że ludzie będą mniej pić i palić, gdy papierosy i alkohol będą kosztować więcej. To ci sami, którzy twierdzą, że rozrośnie się szara strefa. W takim razie wśród idiotów są eksperci Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), skupiającej wysoko rozwinięte państwa. W tegorocznym wydaniu raportu „Health at a Glance” cały rozdział poświęcono używkom. OECD podkreśla w nim, że papierosy zabijają rokrocznie ponad 7 mln ludzi – 1,2 mln z nich to bierni palacze, 65 tys. – dzieci. Nadużywanie alkoholu odpowiada z kolei za 7 proc. zgonów mężczyzn oraz 2 proc. zgonów kobiet. Uzależnionych jest 4 proc. obywateli państw OECD.
I niestety Polska na tym tle wypada gorzej od średniej. Tak jak palacze w krajach OECD stanowią przeciętnie 18 proc. obywateli, tak u nas nałogowcy to 22,7 proc. dorosłych. Na przestrzeni dekady odsetek palących w OECD spadł o ponad 4,5 pkt proc., a w Polsce jedynie o 1 pkt proc.
Alkoholu w liczbach bezwzględnych nie pijemy wcale aż tak dużo, ale więcej niż jeszcze 10 lat temu. Podczas gdy w przytłaczającej większości państw konsumuje się go mniej (OECD przelicza to według litrów czystego alkoholu spożytego na osobę – co oznacza, że możemy pić więcej butelek, ale lżejszych trunków). Nie ma to wiele wspólnego z bogaceniem się społeczeństwa. W wielu szybciej rozwijających się od nas krajach spożycie maleje. Trudno też tłumaczyć to zalewaniem trosk. Wtedy przecież jednym z rekordzistów spadku konsumpcji nie byłaby Rosja.
W Polsce, jak wynika z danych krajowych, w ciągu roku z powodu chorób odtytoniowych umiera blisko 70 tys. osób, natomiast alkohol powoduje 12 tys. zgonów rocznie.
OECD uważa, że na spadek spożycia używek, a tym samym poprawę zdrowia obywateli, największy wpływ mają działania podejmowane przez władze krajowe. Wśród zalecanych metod są m.in. umieszczanie ostrzeżeń zdrowotnych na opakowaniach i zakazy dotyczące promocji i reklamowania używek. Ale za najważniejsze rozwiązanie przyczyniające się do zmniejszenia konsumpcji (realnej, a nie tylko wynikającej ze sprzedaży legalnymi kanałami) organizacja uważa zwiększanie obciążeń fiskalnych. Jej zdaniem tam, gdzie wprowadzono bardzo wysokie podatki, wiele osób postanowiło rzucić palenie i udało się im to zrobić skutecznie. W Polsce ostatnia podwyżka stawek na alkohol etylowy i wyroby tytoniowe miała miejsce w 2014 r. Wówczas podniesiono je o odpowiednio 15 i 5 proc.
Jakkolwiek argumenty zdrowotne są moim zdaniem kluczowe, to oczywiście premier Morawiecki używa ich w sposób bałamutny. Wiadomo, że akcyza jest podnoszona ze względów fiskalnych, a nie zdrowotnych. Co nie oznacza, że zmiana ta nie przysłuży się kondycji obywateli. A jeśli Mateusza Morawieckiego tak kłują w oczy tzw. małpki, czyli 100-ml buteleczki wódki, które wiele osób pije przed pracą, to należałoby je wycofać z obrotu albo obłożyć jeszcze większymi daninami.
Ubolewam też nad sposobem wprowadzania podwyżki akcyzy. Jeszcze przed wyborami rządzący zapowiadali wzrost o 3 proc. Mamy 10-proc. skok. Projektu ustawy nie przedyskutowano z przedstawicielami sektorów tytoniowego i spirytusowego. Nawet jeśli ich opinie nie wpłynęłyby na polityków, to należało przeprowadzić rzetelne konsultacje społeczne. Nie podoba mi się też tempo wprowadzania zmian. Nie należy zaskakiwać biznesu. Tymczasem w tym przypadku pod koniec listopada przyjmuje się przepisy mające obowiązywać już od początku stycznia.
Mimo zastrzeżeń podniesienie akurat tego podatku mnie nie oburza. Dyskusja o akcyzie na używki jest tak naprawdę debatą o modelu państwa. Gdy mówimy, że zmiany podatkowe spowodują zmianę zachowań obywateli, to decydujemy, czy Polacy są na tyle mądrzy, aby sami ocenili, co jest dla nich dobre, czy potrzebują państwa choćby częściowo opiekuńczego. I niestety moim zdaniem liczba palących i pijących pokazuje, że nie jesteśmy najrozsądniejsi, gdy idzie o podejście do używek. Wielu z tych, którzy dziś zarzekają się, że przecież piją i palą na swój koszt i nikomu nic nie kradną, trafi któregoś dnia do publicznego szpitala, gdzie z publicznych pieniędzy zatrudniony publicznie lekarz najpierw zrobi im badania, a potem będzie leczył. Gdyby udało się zredukować liczbę chorób odtytoniowych i poalkoholowych o choćby 2 proc. (a to całkiem realne, gdy popatrzymy na raport OECD), wydatki budżetowe znacznie by spadły, pojawiłoby się więcej funduszy na ochronę zdrowia, a kilka tysięcy Polaków rocznie polepszałoby swoją jakość życia. ©℗