Ostatni weekend zebrał w Warszawie, według różnych danych, nawet 100–150 tys. przeciwników ostatniego wyroku trybunału. To była odpowiedź na apele, by cała Polska zjechała do stolicy. Ale to był weekend inny niż przed tygodniem. W poprzedni piątek dominowała złość, nazwana przez maszerujących dosadnie: wku...em. Tym razem w wielu głowach pojawił się też strach. Kobiety cytowały sobie fragmenty wywiadu z liderem Falangi, który opowiadał o tym, co może je spotkać. Strach jednak nie zadziałał paraliżująco.
Między dwiema potężnymi demonstracjami przez tydzień media poświęcały tym wydarzeniom wiele uwagi, konsekwentnie dolewając oliwy do ognia. To były dwie rzeczywistości równoległe. W telewizji rządowej i prasie prawicowej o demonstrujących nie mówiło się inaczej jak o hołocie, która, najpewniej inspirowana „z zewnątrz”, zmierza do lewackiej rewolucji, atakuje podwaliny polskości, a jej celem jest Kościół. Jednocześnie dominował przekaz o narodzie, który ma dosyć rządów obecnej władzy. Problem w tym, że obie narracje były zwykle chybionymi strzałami. To był dyskurs średniego i starszego pokolenia. Ludzie na ulicy rozmawiali inaczej.
Że „jeb…ć PiS”? Osiem gwiazdek na kartonowych transparentach? Wulgarny język nie spodobał się wielu komentatorom, którzy z pozycji wygodnych foteli i na tle imponujących domowych księgozbiorów krytykowali ostre słowa, oceniając, że wulgarny język razi. Ale najczęściej to nie oni spacerowali między siedzibą trybunału, KPRM, Sejmem, centrum stolicy, zbliżając się do mieszkania prezesa PiS. Nie oni wychodzili w innych miastach i miasteczkach. O tym, co mówi tłum, dowiadywali się z przekazów medialnych, z drugiej ręki, cudzego oka. A tłum na żywo był jeszcze bardziej bezpośredni: skoro partia chce zrobić nas w ch…, przeprowadzając fundamentalne (i fundamentalistyczne) zmiany, a jako zabezpieczenie swoich działań bierze pandemię, to my takiej władzy mówimy grzecznie „wypier…”.
Również nie ci komentatorzy musieli stawić czoło atakom przy rondzie Charles’a de Gaulle’a w piątek, kiedy na protestujących posypały się race, petardy i ciosy. Tu nie można szukać symetrii. Nie było jej. Wydarzenia mogłyby mieć gorszy przebieg, gdyby tłum nie potrafił obronić się sam. Zdziwieni atakujący orientowali się zbyt późno dla siebie, że z kobietami są mężczyźni. Gdzie policja, żandarmeria? Przekonuje, że była. Fakt, rozbiła grupę agresywnych pseudokibiców przy pl. Zamkowym. Fakt, gęsty kordon żandarmerii stał pod TK. Fakt, ochraniali też m.in. kościół przy pl. Trzech Krzyży, odgradzając obrońców krzyża od maszerujących.
Nie można jednak zapomnieć, że kilkaset metrów dalej był huk petard. Kolejne osoby wybiegały z tłumu i po omacku szukały schronienia. Po omacku, bo obrońcy „podwalin polskości” poczęstowali ich gazem pieprzowym. W marszu brało udział kilkaset osób z przeszkoleniem medycznym. W tamtym momencie wydawali ludziom sól fizjologiczną w ampułkach. Jedni drugim przemywali oczy.
Tego dnia stolica stała się miejscem kilku podobnych starć. Policja pokazała później, co zabezpieczyła przy zatrzymanych. Pałki, w tym teleskopowe, gaz, dużo wyrobów pirotechnicznych, nóż sprężynowy. Wśród zatrzymanych przytłaczającą większość stanowili atakujący marsz.
Żadna z kobiet nie miała wątpliwości, że inspiracją do napaści było niedawne wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, który wzywał wszystkich członków i sympatyków partii, by stanęli do obrony nie tylko kościołów, lecz także narodu polskiego, którego przyszłość jest zagrożona. Przekonywał, że w działaniach skrajnej lewicy widać elementy przygotowania, nawet przeszkolenia.
Jego słowa poniosły się szerokim echem. „Małymi grupkami, nie rzucamy się w oczy, teoretycznie uczestniczymy w marszu. Na sygnał ustalony zaczynamy wypier… lewaków z marszu. Kobiet nie bijemy, w ostateczności lepiej psikać gazem w ryj. Telefony zabieramy, wyrzucamy, niech aportują” – naradzali się w mediach społecznościowych ludzie, o których maszerujący nie mówią inaczej, jak „neofaszyści”. Tyle, jeśli chodzi o taktykę i przeszkolenie.
To miał być ich pomysł na rozbicie protestujących. Zastraszyć, rozproszyć. Nie wyszło. Co dało się usłyszeć, ludzie będą iść w kolejnych dniach. Dlaczego? Między innymi dlatego, że zaproponowana przez prezydenta Dudę zmiana w Ustawie o planowaniu rodziny nie ostudziła emocji. To tak, jakby ktoś ukradł mi stówę, a oddał 20 zł. I jeszcze każe mi się cieszyć, komentowały na gorąco kobiety, a nad ich głowami unosiły się transparenty: „To nie kompromis. To kompromitacja” i „Nie walczę o aborcję, walczę o wybór”.
Ten tłum żyje swoim życiem. Wymyka się ocenie polityków (bez względu na opcję). Tłum to w większości pokolenie, które nie czerpie wiedzy z przekazów telewizyjnych. Komunikuje się w mediach społecznościowych. To ludzie, którzy o PiS wyrazili się dobitnie, ale nieufnie patrzą też na opozycję. Nie mają w niej lidera, ale czy go szukają? Pamiętają marsze parasolek sprzed czterech lat. Wtedy udało się powstrzymać ustawowe zmiany. Ale wtedy też nikt nie wykorzystał mądrze tkwiącej w kobietach złości. Nie potrafił, nie miał pomysłu? Nad tym, jak mówią dziś protestujący, nie ma co się rozwodzić. To już było. Dziś ich wku... jest mocniejszy, bo i władza rządzi dużo silniejszą ręką.
Dlatego w tłumie pewne skojarzenia nasuwają się same. Dobitnym przykładem była inscenizacja „Dziadów”, wystawiona w otwartych oknach kilku mieszkań budynku przy ul. Mickiewicza w Warszawie. „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?” – krzyczeli aktorzy.
W niedzielę w miejscach, które w poprzednich dniach były na trasie tłumu, pojawiały się chryzantemy i znicze. Kładziemy je na cmentarzu demokracji, przekonywali ludzie w al. Szucha czy pod kancelarią premiera. Kwiaty szybko znikały, ale w ich miejsce pojawiały się nowe. Bo w tej akcji chodziło nie tylko o gest, lecz także wsparcie dla tych, których zaskoczyła późna reakcja władzy o zamknięciu cmentarzy. Oraz o to, by pokazać, że nikt nie lubi, gdy władze suwerena traktuje przedmiotowo.