Na Florydzie byli przestępcy mogliby zdecydować o wyniku starcia o Biały Dom
Amerykanie są chyba jedynym społeczeństwem demokratycznym, w którym wraz z wyrokiem skazującym można utracić czynne prawo wyborcze. Przepisy różnią się w zależności od stanów. Te najbardziej surowe odbierają możliwość zagłosowania nawet za drobne przestępstwa i obowiązują na Południu.
W ostatnim cyklu wyborczym w 2018 r. na Florydzie pojawiła się inicjatywa referendalna, tzw. Poprawka nr 4, proponująca przywrócenie praw wyborczych skazanym, którzy zakończyli odbywanie kary. Obywatele w 65 proc. ją poparli. Jednak dość szybko nowy republikański gubernator Ron DeSantis, który startował w wyborach z platformą bardzo bliską Donaldowi Trumpowi, zaczął ‒ wraz z kontrolowaną przez jego partię legislaturą stanową ‒ pracować przy przepisach. Wprowadzono wiele obostrzeń, m.in. ograniczających prawo wyborcze dla osób, którym zasądzono grzywny i inne kary finansowe, których nie uregulowano. Większość skazanych to najczęściej ludzie niezdolni do spłaty wszystkich zobowiązań. W praktyce w ten sposób wyrzucono ich poza nawias społeczny w tej sprawie.
Decyzję władz Florydy zaskarżyło do Sądu Okręgowego kilka organizacji broniących praw obywatelskich. Wyrok wydał sędzia Robert Hinkle i podjął decyzje korzystne dla organizacji. W uzasadnieniu napisał, że ustawa DeSantisa jest niezgodna z prawem podatkowym i o dyskryminacji. Gubernator zwrócił się o zmianę werdyktu do federalnego Sądu Apelacyjnego. A ten zakwestionował decyzję Hinklego. Organizacje pozarządowe złożyły skargę do Sądu Najwyższego. Ten zdecydował, że nie zajmie się sprawą i tym samym podtrzymał wyrok Sądu Apelacyjnego przyznający rację DeSantisowi. Sędziowie głosowali według sympatii politycznych: pięciu konserwatystów było przeciwko rozpatrzeniu apelacji, czworo liberałów ‒ za wysłuchaniem sprawy.
To jednak zapewne nie koniec sądowej batalii o prawa wyborcze skazańców. Chociaż znakomita większość mieszkańców Florydy jest za tym, by przestępcy, którzy spłacili swój dług społeczeństwu, mogli głosować. Ale z pewnością nie rozstrzygnie się to przed listopadowymi wyborami prezydenckimi. A w ich kontekście sprawa ma wybitnie polityczny charakter. Byli więźniowie, szczególnie Afroamerykanie, to głównie elektorat Partii Demokratycznej. Osób, które mają zabrudzoną kartotekę, jest na Florydzie ok. 400 tys. Równocześnie jest to jeden z najbardziej wyrównanych jeśli chodzi o szanse lewicy i prawicy stanów. O wyniku ‒ i sowitej nagrodzie w postaci 29 głosów elektorskich ‒ może zdecydować mniej niż 100 tys. głosów. W 2000 r. było to ledwie 537 z prawie 6 mln oddanych.
Poza bieżącym kontekstem jest tu też strukturalny problem społeczny. Afroamerykanie stanowią 13 proc. społeczeństwa. Tymczasem aż ponad połowa więźniów ma czarny kolor skóry. Dane Biura Statystyki Sprawiedliwości mówią, że 30 proc. Afroamerykanów w wieku 20‒29 lat weszło w konflikt z prawem i jest pod kuratelą władz. Badania sprzed ośmiu lat szacują, iż czarny 16-latek ma ponad 30 proc. szans na znalezienie się w więzieniu. To m.in. rezultat narodowej walki z narkotykami. Oczywiście biali też je zażywają i nimi handlują. Tyle że Afroamerykanin ponosi proporcjonalnie większą odpowiedzialność niż biały nastolatek z zamożnej rodziny.
Grupa intelektualistów, wśród nich Noam Chomsky, wydała 15 lat temu zbiór esejów pt. „Prison Nation”. Teza tej publikacji zakłada, że celem polityki więziennictwa jest ukrycie biedoty, wyrzucenie z powszechnej świadomości problemu ubożejącej i ulegającej coraz większej degeneracji ludności miejskich gett. Populistyczna „zasada odpowiedzialności”, w myśl której najdrobniejsze przestępstwo jest surowo karane, prowadzi do pandemonium przemocy. Konsekwencje upychania „kłopotliwych czarnych chłopców” w więzieniach są zatrważające, a powrót na łono społeczeństwa raz skazanego graniczy z cudem. Jego szansa na znalezienie pracy po zwolnieniu spada o połowę. Takie dane opublikowali naukowcy Harvarda po badaniach nad Narodowym Sondażem Szans Zatrudnienia.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze aspekt komercyjny: prywatne więzienia, na których zarabia inwestor. Idea ta narodziła się z innej ekonomicznej potrzeby kilka epok temu. Po wojnie secesyjnej i wyzwoleniu niewolników na Południu z dnia na dzień zabrakło rąk do pracy w rolnictwie. Farmerzy zaczęli „wynajmować” skazańców od władz stanowych i federalnych, a w zamian za pracę utrzymywać ich na bardzo skromnym poziomie. W praktyce warunki ich życia bywały gorsze od tego, czego przed wojną doświadczali zniewoleni Afroamerykanie. Ten system przetrwał do początku XX w. Renesans prywatnego więziennictwa rozpoczął się w erze Ronalda Reagana. Konserwatywna rewolucja wydała wojnę narkotykom: za posiadanie drobnych ilości marihuany można było trafić za kraty. Tysiące nowych więźniów trzeba było gdzieś pomieścić. Pierwsze w pełni nowoczesne prywatne więzienie powstało w Tennessee w 1984 r. Dzisiaj jest ich 264. Głównie na Południu i w stanach dawnego Dzikiego Zachodu, czyli tam, gdzie warunki życia tradycyjnie były surowsze, a kultura bardziej zachowawcza niż w Nowym Jorku czy Bostonie.

Byli więźniowie, Afroamerykanie, to elektorat Partii Demokratycznej