- Druga fala kryzysu? Nie obawiamy się tak bardzo. Choć to nie znaczy, że nie stanowi ona ryzyka. Zdobyliśmy jednak pewne doświadczenie, z którego na pewno zrobimy użytek - mówi w wywiadzie dla DGP Aleksander Solski, wiceprezes ds. finansów na Europę Wschodnią, Unilever.
Epidemia oszczędza globalnych graczy?
Patrząc na nasze wyniki za I kwartał, myślę, że nie oszczędza. Wzrost sprzedaży na bazie porównywalnej wyniósł 0 proc., przy czym wolumen sprzedaży urósł o 0,2 proc. Wyniki są więc podobne do tych z ubiegłego roku, czyli poniżej oczekiwań. Firma zakładała w pespektywie długoterminowej wzrost o 3–5 proc. w skali roku. Z drugiej strony, patrząc na inne sektory gospodarki, jak branżę turystyczną czy motoryzacyjną, które zanotowały wynik gorszy nawet o kilkadziesiąt procent rok do roku, nasza sytuacja faktycznie nie jest zła. Dowodzi bowiem, że skutecznie bronimy się przed kryzysem. Szczególnie, że jego skala okazała się większa, niż pierwotnie przypuszczano. Dlatego nie można było się do niego przygotować.
W dużej mierze nasza stabilna jak dotąd sytuacja to zasługa dywersyfikacji działalności w obszarze produktowym, ale i regionalnym, którą wprowadzaliśmy przez ostatnie lata. Firmy najszybciej i najwięcej straciły tam, gdzie kryzys pojawił się najwcześniej. W przypadku Europy były to kraje rozwinięte, gdzie konsumenci dysponują zasobnym portfelem, a nagle przestali kupować. Mieszkańcom tych krajów, na skutek wprowadzonych ograniczeń, zaczęło brakować pieniędzy, co odbiło się na popycie. Firmy takie jak nasza, które działają również na rynkach wschodzących, mniej rozwiniętych, mogły odrobić powstałe w ten sposób straty. Tu bowiem epidemia dotarła później, w zasadzie pod koniec marca. Ten rok na pewno będzie trudny, ale jest nadzieja, bo powoli wszystko w Europie wraca do normy.
Czy to oznacza, że czeka nas fala dywersyfikacji biznesów? Jednym słowem, nie ma już miejsca na wąskie specjalizacje i nadszedł czas na koncerny?
Plusem koncernów działających na wielu rynkach, w różnych sektorach jest to, że łatwej przechodzą przez kryzys. Ale to, co w innych okolicznościach jest ich siłą, czasami bywa też wadą. Widać to zwłaszcza na przykładzie firm z branży FMCG. Rosną, gdy bogacą się konsumenci. W normalnych warunkach ich przychody są stabilne. Są więc mało atrakcyjne dla inwestorów – chyba, że dla takich, którzy preferują powolny, ale sukcesywny wzrost i godzą się na lekko rosnącą z roku na rok dywidendę.
Myślę, że nie nadszedł czas końca specjalizacji. Na pewno wiele firm po kryzysie zdecyduje się na dywersyfikację działalności. Przypomną sobie, że mają kierowników zarządzania ryzykiem, od których będą wymagali podjęcia działań. Efektem będzie zadebiutowanie na nowych rynkach czy zaistnienie w nowych obszarach. Jednak, gdy sytuacja wróci do normy, a rynki na ścieżkę wzrostu, ponownie skupią się na podstawowym biznesie. Zresztą specjalizacja nie jest zła. Jest to wręcz warunek konieczny do tego, by osiągnąć postęp technologiczny.
Co z trendami konsumenckimi? Czy widać już, że ulegają zmianie przez koronawirusa?
Zdecydowanie tak. Pytanie tylko, czy na stałe, czy czasowo. Ostatnie tygodnie to zdecydowany wzrost sprzedaży środków higieny i czystości. Ale nie wszystkich. Chodzi przede wszystkim o mydła i płyny do rąk, które stały się bardziej popularne, odkąd pojawiły się informacje o konieczności częstego mycia rąk w celach ochrony przed wirusem. Zyskały też środki pomagające utrzymać czystość w domach.
Na drugim biegunie są środki higieny osobistej, które notują nawet dwucyfrowe spadki sprzedaży w niektórych kategoriach. Dotychczas w tej kategorii ruch był niewielki, na poziomie kilku procent wzrostu i raczej związany z bogaceniem się społeczeństw.
Mowa na przykład o dezodorantach, produktach do pielęgnacji włosów. W czasie kwarantanny, kiedy większość czasu spędzamy w domu, dbanie o swój wygląd przestało być najwyraźniej priorytetem. Zapewne to właśnie poranne wyjście do biura czy innej pracy motywowało nas do dobrego prezentowania się. Higiena wiązała się z przyzwyczajeniem. Teraz, kiedy nie ma konieczności spotykania się z ludźmi, nie skupiamy się już tak bardzo na dbaniu o wygląd. Taki trend dotyczy nie tylko Polski, ale jest też obserwowany w innych krajach.
Mniej chodzimy też do restauracji, zmalał więc popyt na produkty gastronomiczne, co odczuwa też nasza firma. Możemy mówić o kilkudziesięcio procentowym spadku sprzedaży w tym kanale.
Z drugiej strony wzrosło zainteresowanie żywnością do samodzielnego przygotowania posiłków. Konsumpcja domowa zyskuje bardzo w ostatnich tygodniach. W związku z tym w jednej kategorii tracimy, ale w drugiej zyskujemy. Choć są takie sektory, w których trudno jest odzyskać utracone zyski, mowa na przykład o lodach, te spożywa się głównie poza domem podczas spacerów, wyjść z rodziną czy przyjaciółmi.
Czy jeszcze coś okazało się dla pana zaskoczeniem w ostatnich tygodniach?
Wzrost e-commerce. Sprzedaż online rozwijała się oczywiście i przed epidemią, ale w ostatnich tygodniach nastąpił prawdziwy boom. Co prawda ten trend wydaje się logiczny, niemniej jednak zaskakuje jego skala. Nagle okazało się, że barierę zakupów na odległość są w stanie pokonać osoby, które nie chciały nawet słyszeć o takim modelu kupowania. Podam przykład mojej mamy, która samodzielnie nabywa towary online i myślę, że w innych okolicznościach, czyli gdyby nie nastąpiła epidemia koronawirusa, nie dałaby się do tego nakłonić. Myślę też, że jest to ten trend, który pozostanie z nami na dłużej. Po epidemii zakupy internetowe nadal będą się rozwijały dynamicznie. Wiele osób nie będzie już chciało zrezygnować z tej wygody.
Wspomniał pan, że firma na razie nie traci z powodu kryzysu. Czy udało się w związku z tym utrzymać produkcję na pełnych obrotach?
Tak, choć wymagało to sporo pracy. Trzeba było zrobić wszystko, aby nie dopuścić do ryzyka zakażenia się pracowników. Oznaczało to opracowanie i wprowadzenie nowych procedur w zakresie odkażania rąk, stosowania odzieży ochronnej, komunikowania się podczas pracy, posiłków na stołówce. Nie można dopuścić, by jedna osoba chora w zakładzie zakaziła pozostałe albo spowodowała, że wszyscy pracujący musieliby udać się w jednym czasie na kwarantannę. Dlatego konieczne było też wprowadzenie rotacyjnego systemu pracy. Inaczej mogłoby dojść do wstrzymania produkcji i przerwania łańcucha dostaw. Takie przemodelowanie biznesu wiąże się oczywiście z wydatkami. Ale nie był to jedyny powód wzrostu kosztów prowadzonej działalności. Produkcja zdrożała też z powodu logistyki. W momencie zamknięcia granic utknął transport wielu towarów. A dziś nikt nie pracuje na dużych zapasach. Mrożenie kapitału jest nieopłacalne. Tymczasem brak określonego składnika mógł wstrzymać cały proces produkcyjny. Dlatego ostatnie tygodnie to czas zakupów interwencyjnych czy natychmiastowe sprowadzanie niektórych towarów, co jest dużo droższe niż normalnie. Nie mówiąc już o rosnącej konkurencji. Nagle okazało się, że więcej firm potrzebuje w tym samym czasie określonych surowców, a to również podbija ceny. Mamy nadzieję, że wraz z ustaniem epidemii cała sytuacja wróci do normy i koszty produkcji zwiększone przez nowe okoliczności spadną. Pytanie tylko, kiedy epidemia minie. Czy czeka nas perspektywa sześciu, czy raczej 12–18 miesięcy prowadzenia biznesu w nowej, trudniejszej rzeczywistości.
Czy firma skorzystała z rządowych rozwiązań mających na celu ochronę biznesu przed skutkami koronawirusa?
Nie sięgamy po środki publiczne zarówno w Polsce, jak i w innych krajach, w których obecna jest firma. Uważamy, że jesteśmy spółką z silnym bilansem i poradzimy sobie bez zewnętrznego wsparcia. Jak na razie udaje nam się utrzymać zatrudnienie bez zmian. Na początku kryzysu spowodowanego epidemią zagwarantowaliśmy naszym pracownikom, że nic się pod tym względem nie zmieni w najbliższych trzech miesiącach. Mamy nadzieję, że taki stan uda się utrzymać też w kolejnych.
Uznajemy, że pomoc finansowana z pieniędzy podatników jest bardziej potrzebna małym i średnim firmom. Te są mniej odporne na kryzys, dlatego w ich przypadku korzystanie z publicznego wsparcia jest bardziej uzasadnione i potrzebne w obecnej sytuacji.
Patrzymy jednak na to, co robią rządy poszczególnych krajów. Tarczy antykryzysowej mogą bowiem potrzebować nasi kontrahenci.
Firma zaangażowała się mocno w walkę z koronawirusem, wydając na ten cel 100 mln euro. Czy zaangażowała się też w pomoc swoim kontrahentom, by pomóc im przetrwać na rynku w tym trudnym czasie?
W obecnej sytuacji najważniejsze dla nas jest zapewnienie poczucia bezpieczeństwa naszym pracownikom oraz zachowanie ciągłości produkcji, a co za tym idzie, również zabezpieczanie ekonomiczne naszych partnerów handlowych. Zdając sobie sprawę z wagi zachowania ciągłości łańcucha dostaw, staramy się zapewnić stabilność i ciągłość współpracy również po stronie naszych kluczowych partnerów handlowych, w przypadku których wiemy, że współpraca z naszą firmą jest niezmiernie znaczącym elementem ich przychodu.
Co z eksportem? Czy Polska ma szansę utrzymać się w gronie największych sprzedawców żywności?
Kryzys wywołany epidemią na pewno będzie sprzyjał narastaniu protekcjonizmu w poszczególnych krajach, a Polska stanowi zaplecze produkcyjne dla zachodniej Europy. Wierzę jednak, że uda się obronić wolny rynek i tym samym zapewnić firmom możliwość konkurowania na nim. Dlatego mam nadzieję, że polski eksport nie jest zagrożony i nie straci. Tym samym polskie fabryki nadal pozostaną znaczącym dostawcą produktów na unijne rynki.
Myślę, że większym zagrożeniem byłaby sytuacja, w której na skutek drugiej fali kryzysu doszłoby do większych niż obecnie zaburzeń w łańcuchu dostaw. To z kolei stałoby się podstawą do podjęcia przez wiele krajów decyzji o budowie produkcji od zera. Wtedy polski przemysł mógłby faktycznie stracić.
To jak pan ocenia w związku z tym prowadzoną przez rząd kampanię nakłaniającą konsumentów do kupowania przede wszystkim tego, co polskie?
Sądzę, że powinniśmy uważać na to, czego sobie życzymy. Może się bowiem okazać, że nie wyjdziemy dobrze na takiej kampanii, jeśli tą samą drogą pójdą Niemcy czy Czesi. To może być droga do ograniczenia popytu na nasze produkty. Tymczasem Polska jest znaczącym eksporterem. Dlatego życzyłbym sobie, abyśmy zjednoczyli się jako Europa w walce z kryzysem i działali razem na rzecz jego pokonania, a nie każdy sobie. Ze wspólnego działania efekty mogą być dużo lepsze.
Czy firma przygotowuje się do drugiej fali koronawirusa?
Jeszcze jesteśmy na etapie wychodzenia z pierwszej. Powoli jednak zbliża się ten czas, w którym trzeba będzie opracować pewne rozwiązania. Nadzieję daje fakt, że przez pierwszą falę przeszliśmy w miarę suchą stopą. Dlatego przyznam, że tej drugiej nie obawiamy się tak bardzo. Choć to nie znaczy, że nie stanowi ona ryzyka. Zdobyliśmy jednak pewne doświadczenie, z którego na pewno zrobimy użytek.