W administracji panuje chaos, a Amerykanie coraz chętniej uczestniczą w protestach.
Kryzys w rządowym pionie odpowiadającym za walkę ze skutkami COVID-19 zaczął się pod koniec kwietnia, kiedy Donald Trump zasugerował, by leczyć koronawirusa poprzez dożylne podawanie środków dezynfekujących i wybielaczy. Eksperci musieli ostrzegać ludzi, by tego nie robili, a i tak pojawiają się doniesienia o pacjentach pytających lekarzy, czy powinni przyjmować wybielacz jako lek.
Naczelny lekarz kraju adm. Jerome Adams tłumaczył w mediach społecznościowych, by zawsze skonsultować się z przedstawicielem branży medycznej przed podjęciem jakiegokolwiek leczenia. Prezydent próbował wybrnąć z niezręczności, ale winnych postanowił szukać gdzie indziej. Na początku kryzysu posadę miał stracić minister zdrowia Alex Azar, ale sprawa jego dymisji na razie ucichła. Tymczasem Trump po wpadce impulsywnie postanowił, że nie będzie już briefingów w sprawie sytuacji z COVID-19. Potem zmienił zdanie i konferencje znów się odbywają.
Największy kłopot w polityce komunikacyjnej sprawia prezydentowi 80-letni dr Anthony Fauci, który od 36 lat kieruje Narodowym Instytutem Alergii i Chorób Zakaźnych. To apolityczny fachowiec, z którym spory toczyli, ale którego zdanie cenili i Ronald Reagan, i Barack Obama. Fauci ma to do siebie, że nie owija w bawełnę. To on pierwszy ogłosił, że Amerykę i resztę świata może jesienią czekać drugi, silniejszy rzut pandemii, a wcześniej szacował, że na COVID-19 umrze nawet 400 tys. Amerykanów. Naukowca wezwała ostatnio do złożenia zeznań jedna z komisji Izby Reprezentantów, ale Biały Dom, tłumacząc się interesem społecznym i koniecznością prowadzenia spójnej polityki w sprawie pandemii, zakazał mu występowania przed kongresmenami.
Zamieszaniu przy zarządzaniu skutkami pandemii towarzyszą społeczne protesty dwojakiego rodzaju. Mieszkańcy wielu stanów, którzy twierdzą, że władze zachowują się jak komunistyczni watażkowie i odbierają Amerykanom wolność, cały czas domagają się zakończenia izolacji i otwarcia gospodarki. O części organizowanych na Facebooku tego rodzaju akcjachDGP pisał przed tygodniem. Za jedną z nich stali gorliwi zwolennicy szerokiego dostępu do broni palnej.
Drugi protest ma zupełnie inne oblicze. 1 maja zastrajkowali pracownicy takich firm jak Amazon, Instacart i Target, oczekując od pracodawców lepszych sanitarnych warunków pracy, dostępu do materiałów ochronnych, dłuższego chorobowego oraz wyższych wynagrodzeń. Data tego strajku, czyli Święto Pracy, jest ironią historii. USA w przeciwieństwie do reszty świata obchodzi je w pierwszy poniedziałek września, chociaż pierwszomajowa data jest wspomnieniem krwawego stłumienia strajku robotników na placu Haymarket w Chicago w 1886 r. Amerykanie nie lubią przypominać sobie, że masowy ruch robotniczy zaczął się u nich.
– Chyba po raz pierwszy udało się zorganizować tak masowy protest pracowników sezonowych, zatrudnionych na umowach śmieciowych i nienależących do związków zawodowych. A że od 1929 r. nie widzieliśmy kryzysu na rynku pracy w tej skali, strajki mogą odnieść skutek i wpłynąć na władze stanowe i federalne, by polepszyły warunki zatrudnienia – mówi nam Thomas Kochan, demograf z Massachusetts Institute of Technology. Strajk w Amazonie poparło kilkoro wpływowych demokratycznych senatorów, w tym Kamala Harris i Elizabeth Warren.
Dwoistość protestów to przykład na to, że Ameryka jest podzielona na dwie społeczności. Koronawirus dotknął jedną w stopniu o wiele większym niż drugą, stąd przeciwstawne interesy obu grup. Jak podają statystycy z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa, mniej więcej 80 proc. zakażeń i jeszcze większy odsetek śmiertelności przypada na okręgi wyborcze, w których cztery lata temu wygrała Hillary Clinton. Dla wyborów byłej szefowej dyplomacji najważniejsza jest teraz praca w bezpiecznych warunkach i ochrona przed zdrowotnymi i ekonomicznymi skutkami pandemii. Dla elektoratu Trumpa priorytetem pozostaje swoboda poruszania się i dostęp do wszystkich usług.