Każdy, kto czytał (czy oglądał) „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, wie, że smoki to potężne stworzenia, które gromadzą różne skarby, a następnie zazdrośnie ich strzegą. Dzięki koronawirusowi przekonaliśmy się, że taki smok żyje również nad Wisłą. Nazywa się państwo, a skarby, które z takim trudem zbiera i których pilnuje, to liczby – dane dotyczące pandemii.
I nawet gdyby znalazł się śmiałek gotów skraść potworowi jego precjoza, to będzie miał twardy orzech do zgryzienia. Przebiegły smok nie trzyma ich bowiem w jednym miejscu, ale ukrył w wielu niedostępnych skrytkach.
Wydawałoby się, że rolę skarbca z danymi będzie odgrywała strona Ministerstwa Zdrowia. Ale nie, tutaj znajdziemy tylko liczbę stwierdzonych zakażeń wirusem oraz zgonów – za dany dzień. Jak było wczoraj? Tydzień temu? Innymi słowy – jaki pandemia ma przebieg w Polsce? – tego ze stron resortu się nie dowiemy. Na osłodę jest mapka z przypadkami w poszczególnych województwach, ale już nie powiatach. I tyle.
Osobnej zakładki z danymi próżno szukać także na stronie głównego inspektora sanitarnego. Owszem, jest opcja dla wnikliwych – przeszukanie artykułów zamieszczonych w dziale „Aktualności”. Dane kryją się tam m.in. wciśnięte między komunikat o wycofaniu ze sprzedaży serka rzodkiewkowego (ze względu na obecność alergennej gorczycy) a informacją dla rolników i plantatorów.
Niestety, są wyrywkowe. Dowiemy się z nich co prawda, jaki jest podział chorych ze względu na kategorię wiekową czy jaka jest liczba zakażonych w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców. Przeczytamy, że prawie jedna trzecia osób łapie wirusa przez kontakt w szpitalu lub przychodni oraz jaki odsetek wśród zakażonych stanowi personel medyczny. Ale to wszystko są jednorazowe komunikaty, a nie regularnie publikowane dane. Co gorsza, dotyczą sytuacji w losowo wybranym przez GIS dniu, czasem nawet nie wiemy którym.
Gwoli sprawiedliwości – to nie jest tak, że resort zdrowia chowa gdzieś dane jak wspomniany wyżej smok. Tyle że to wiedza dla wtajemniczonych. Na przykład dziennikarze dostają wyczerpujące sprawozdanie o liczbie chorych, z podziałem na wiek oraz liczbę przeprowadzonych testów czy osób przebywających w kwarantannie.... esemesami. Nawet kilka razy dziennie – można na tej podstawie stworzyć swój własny, prywatny rejestr. Reszta może śledzić doniesienia na Twitterze, gdzie urzędnicy czasem wrzucają informacje.
Sytuacja jest co najmniej dziwna, bo sami decydenci wiedzą o tym, że dane są kluczowe. Ba – nawet sami o tym piszą. „Światowa Organizacja Zdrowia wezwała kraje dotknięte pandemią do tworzenia standaryzowanych rejestrów danych klinicznych pacjentów z COVID-19. Utworzenie takiego rejestru w Polsce powinno pozwolić zapełnić część luk w naszej wiedzy na temat tej choroby i przyczynić się do optymalizacji opieki medycznej nad pacjentami zakażonymi SARS-CoV-2”.
W ten sposób Ministerstwo Zdrowia uzasadnia potrzebę stworzenia dobrego i przejrzystego rejestru chorych. Przyznaje, że jest wręcz niezbędny. Na czym polega problem? Że powołaniem takiego rejestru zajęto się… tydzień temu. Czyli niemal półtora miesiąca po tym, kiedy w Polsce pojawił się pierwszy przypadek chorego z koronawirusem. I prawie trzy miesiące po tym, jak WHO uznała SARS-CoV-2 za zagrożenie zdrowia publicznego o znaczeniu międzynarodowym.
O tym, jaka jest skala niedociągnięć w tym zakresie, może świadczyć to, że jedna z instytucji rządowych nie może wypracować odpowiednich analiz doradczych w sprawie pandemii, bo …nie ma danych z resortu zdrowia. Pracują dopiero nad systemem, który pozwoli na zaciąganie takich informacji. Wszystko to brzmi dość absurdalnie, co przyznają sami urzędnicy.
– Nie mam pojęcia, dlaczego tak ściubimy i ukrywamy te materiały. Przecież ich ujawnianie mogłoby nam jedynie pomóc – przyznał w rozmowie jeden z pracowników kancelarii premiera. I dodaje, że nie tylko te dotyczące koronawirusa, ale też wiele innych statystyk jest poszatkowanych i gromadzonych przez różne instytucje. Każda robi to po swojemu. I po swojemu też nie chce się nimi dzielić. Bo po co?
Efekt jest taki, że informacje o pandemii COVID-19 w Polsce prędzej znajdziemy w zagranicznych źródłach (tj. takich jak interaktywne centrum informacji europejskiego oddziału Światowej Organizacji Zdrowia czy chociażby globalna tablica koronawirusa Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa) niż na stronie z końcówką .pl.
To tym bardziej niezrozumiałe, że inne państwa włożyły sporo wysiłku, aby swoim obywatelom (a przy okazji i naukowcom) dane dotyczące pandemii nie tylko udostępnić, ale też zrobić to w przystępny i zrozumiały sposób. Wzorcowym przykładem są nasi sąsiedzi zza Odry, gdzie poświęcona temu jest osobna strona internetowa. Znajdziemy tam odpowiedzi na najbardziej palące wszystkich pytania: ile osób zakaziło się wirusem; ile ostatniego dnia, a ile w ogóle; ile zmarło, a ile wyzdrowiało – i to wszystko nie tylko dla całych Niemiec, ale też z podziałem na kraje związkowe, powiaty, grupy wiekowe i płeć.
Jeszcze dokładniej do udostępniania danych podeszli nasi sąsiedzi zza Sudetów. Na specjalnej podstronie resortu zdrowia można znaleźć nie tylko szczegółowe informacje o strukturze zakażeń (ile łącznie, ile dziennie, ile w całych Czechach, ile w krajach samorządowych, w jakich grupach wiekowych i z podziałem na płcie) i zgonów, ale też dotyczące źródła zakażenia (odsetek przypadków zawleczonych z zagranicy i z jakich krajów), testów (ile wykonano całkowicie, ile dziennie, jak to wygląda w porównaniu z liczbą przypadków), hospitalizacji (z uwzględnieniem odsetka osób, które wymagają intensywnej opieki medycznej) oraz dystrybucji środków ochrony osobistej, sprzętu laboratoryjnego i medycznego. Znajdziemy tu nawet informacje o tym, ile osób aktualnie znajduje się na kwarantannie.
To nie są odosobnione przykłady. Serwisy z informacjami lub wizualizacją danych epidemiologicznych uruchomiło wiele państw dotkniętych wirusem, w tym m.in. Francja, Włochy, Belgia, Holandia, Dania, Szwecja, Korea Płd., Stany Zjednoczone, Brazylia, Indie, Pakistan i Nigeria. Niektóre zostały wykonane nawet za pomocą tego samego oprogramowania (tak jest w przypadku serwisów Niemiec, Włoch, Szwecji, Nigerii, WHO i Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa).
Cała sprawa jest tym bardziej dziwna, że to właśnie ten rząd już kilka lat temu zaczął głośno mówić o konieczności uwolnienia publicznych zbiorów danych. Owszem, chodziło o to, żeby sektor prywatny mógł na ich bazie oferować własne rozwiązania. Wydawało się jednak, że mamy do czynienia z ogólną zmianą filozofii w tym zakresie. Niestety, aby dobrać się do skarbu, wciąż trzeba założyć zbroję i szykować się na większą wyprawę. A najlepiej mieć pierścień dający niewidzialność.