Wszyscy siedzimy na górze ognia, co pokazuje, że na tej ziemi jesteśmy równi. To też dowód na to, że wciąż nie kontrolujemy świata, że życie to ogromne ryzyko.
Z Magdaleną Skotnicką-Chaberek rozmawia Magdalena Rigamonti
Na co czekamy?
Nie wiem. Zresztą nikt z nas nie wie.
Chciałabym, żeby pani – psycholożka, terapeutka, lekarka ratowniczka – mnie i nas wszystkich uspokoiła.
Wiem, ale ja nie chcę zapewniać, że wszystko będzie dobrze. Tak naprawdę na nic nie czekajmy, po prostu żyjmy.
Zamknięci w domach?
Tak, dziś bohaterstwem jest właśnie siedzenie w domu. Nasz instynkt przetrwania każe nam walczyć i uciekać. A teraz nie możemy uciec. Siedzimy zamknięci w czterech ścianach i jesteśmy pobudzeni.
Jesteśmy, bo boimy się, że się zakazimy i umrzemy.
To, co się dzieje wokół koronawirusa, budzi lęk. Ale nie jesteśmy bezbronni: toczymy walkę, grę – i z tym strachem, i z wirusem. To trudni przeciwnicy, bo ich nie widać, bo nagle pojawili się w naszym dość bezpiecznym świecie.
Ależ jak najbardziej widać. Codziennie w samych Włoszech umiera 600 osób. Można sobie wyobrazić te ciała, których nie ma gdzie skremować.
Pani chciała, żeby uspokajać, a sama... Śmierć nie jest już dla nas czymś codziennym. Pamięta pani film „Siódma pieczęć” Ingmara Bergmana i bohatera grającego w szachy...
Ze śmiercią.
Tak. Nauczyliśmy się usuwać ją z naszego życia. Żyjemy w jej cieniu, ale udajemy, że jej nie ma. A przecież całe nasze życie to gra ze śmiercią.
Boję się jeszcze bardziej.
Nasze życie nie istnieje tylko dlatego, że jest śmierć. To życie, w którym jest radość, bliskość, wspaniałe chwile, mnóstwo możliwości bycia z innymi. Przyzna pani, że nauczyliśmy się myśleć, że jeśli kiedyś to wszystko stracimy, to w dalekiej przyszłości. Dopiero takie zagrożenia jak choroba, wypadek czy właśnie pandemia przypominają nam, że jesteśmy kruchymi istotami. Próbujemy sobie pomagać filozofią, religią...
Znów będziemy powtarzać memento mori?
Mam nadzieję, że teraz będzie inaczej, że każdy z nas będzie próbował robić coś dla innych. Troska o siebie nawzajem jest konieczna. Ci, którzy sobie dziś dobrze radzą, jutro mogą potrzebować pomocy.
Psychologicznej?
Ludzie po tygodniach w zamknięciu mogą mieć różne myśli i różnie mogą się czuć. Do tego te niepokojące obrazy pustych miast. Zamknięcie państwa i spowolnienie gospodarcze sprawią, że wielu z nas nie będzie miało z czego żyć. To sprawdzian dla nas wszystkich. Nawet po tym, kiedy epidemia się skończy. Wtedy pozostaną lęki. Trzeba będzie wracać do traumatycznych doświadczeń, przeżywać je raz jeszcze, by lęk w końcu opadł. W takich sytuacjach potrzebna jest fachowa pomoc. Jeśli kogoś dotknie zespół stresu pourazowego, PTSD, nie można mu mówić: powinieneś sobie poradzić, bo ja sobie poradziłem. Albo: wszystko będzie dobrze. Albo: to znaczy, że musisz być słaby, przecież wszystkim jest ciężko. Edna Foa, twórczyni terapii PTSD, mówiła, że tworzy się sieć strachu, kiedy zwykłe rzeczy zaczynają nam przypominać o zagrożeniu. Jednak teraz musimy po prostu wszyscy przetrwać pandemię. Słyszę, że szukamy winnych.
Kto?
Niektórzy szukają. WHO alarmuje, że konieczne są przeciwdziałania wykluczeniu osób zakażonych, tych, które pracują przy chorych, objętych kwarantanną. Trzeba te osoby chronić przed hejtem i niezrozumieniem. Mój kolega, lekarz z prowincji, ma koronawirusa. Kiedy zaczął mieć objawy choroby, zgłosił się do szpitala zakaźnego. W czasie pobytu w szpitalu wybito mu okna w domu, zdemolowano podwórko. Został uznany za tego, który przyniósł zarazę do miasta. To powtarzalny schemat, zawsze szukamy winnych. Kiedyś uważano, że są osoby odpowiedzialne za morową zarazę, a homoseksualiści mieli być winni AIDS. Przy tej chorobie nie da się znaleźć winnych. Musimy się co najwyżej zmusić do myślenia, co robić, żeby się jak najlepiej chronić. Do niedawna świat wydawał się poukładanym i bezpiecznym miejscem, tymczasem dzieje się coś, co się kojarzy z filmami lub odległymi czasami. W naszym pokoleniu, w pokoleniu naszych rodziców, epidemia jest czymś nowym.
Pokolenia naszych dziadków czy pradziadków przeżyły hiszpankę, tyfus, czarną ospę.
Przytargałam ze sobą książkę z 1939 r. zatytułowaną „Szczury, wszy i historia” Hansa Zinssera, wirusologa i bakteriologa. Można się z niej dowiedzieć, że z parafialnych ksiąg z XIX w. i z pierwszej połowy XX w. da się wyczytać informacje o epidemiach – często nas dopadały, a świadczą o tym wpisy, że we wsi w jednym miesiącu liczba pogrzebów wzrosła dwudziesto- czy trzydziestokrotnie. Zwykle umierały dzieci lub starsi. Bardzo doświadczyła nas hiszpanka, są całe cmentarze z grobami ludzi, którzy umarli od tej zarazy. Proszę sobie wyobrazić, że do dziś omija się je szerokim łukiem. To lęk przekazywany przez nasze babcie i prababcie A AIDS? Są tacy, którzy mówią: nie mieszkam w Afryce, jestem bezpieczny. Albo: nie jestem homoseksualistą, więc HIV mi nie zagraża.
Żyjemy w dobrobycie, czuliśmy się bezpieczni.
My de facto żyjemy na wulkanie, tylko nie dopuszczamy do siebie tej myśli. Wszyscy siedzimy na górze ognia, co pokazuje, że na tej ziemi wszyscy jesteśmy równi. To też dowód na to, że wciąż nie kontrolujemy świata, że życie to ogromne ryzyko. Zbudowaliśmy sobie sztuczne poczucie bezpieczeństwa, chcemy wierzyć, że poradzimy sobie w każdej sytuacji, że jesteśmy niezależni. Nie jesteśmy. Teraz to widać. Na początku epidemia w ogóle nie wyglądała groźnie. Mówiono nam, że tylko 3,8 proc. z nas zachoruje. Potem zaczęliśmy liczyć: z każdego tysiąca to prawie 40 osób, a z całej widowni Stadionu Narodowego to już prawie 2 tys. ludzi. A jak się to sobie wyobrazi, to pojawia się lęk.
Że umrzemy.
Część osób bardziej się boi choroby, część osamotnienia i pustki. Część zareaguje depresją, nawet bardzo silną. Poczuciem, że życie dalej nie ma sensu. Najważniejsze, by nie wybiegać myślami za daleko w przyszłość, bo lęk to ważny podpowiadacz. On nam każe podejmować racjonalne działania – ukryć się, zabezpieczyć. On sprawi, że nie wyjdziemy, kiedy jesteśmy w kwarantannie.
Jest też lęk wspólny, społeczny.
On z kolei sprawia, że jako społeczeństwo prezentujemy zestawy bezpiecznych zachowań. Jednak jeśli temu lękowi pozwolimy za bardzo wejść w nasze życie, to może zacząć nami rządzić. Może nas sparaliżować, dawać nam objawy somatyczne, czyli zaczniemy chorować, czuć dolegliwości.
Duszności, trudności z oddychaniem, kaszel?
Też.
To objawy choroby COVID-19.
Ale też objawy napadu paniki. Wiele osób zgłasza się do szpitali z poczuciem, że się zakazili koronawirusem, bo mają właśnie te objawy, a tak naprawdę są w stanie lękowym. Lekarz musi ocenić, czy ta osoba naprawdę się dusi, czy też jest tylko bardzo przerażona. Całość działania systemu to spojrzenie na każdego człowieka, który wchodzi do szpitala, i ocena, czy jego objawy są zagrażające życiu, czy nie. Czasami decyzję trzeba podjąć w ułamku sekundy.
Jak odróżnić chorego od przerażonego?
Zupełnie inne parametry kliniczne ma pacjent w napadzie paniki od pacjenta z prawdziwymi dusznościami. Temperatura, tętno, kolor skóry, mięśnie oddechowe. Doświadczony klinicysta patrzy na wygląd człowieka, na ruchliwość, na sposób, w jaki zgłasza problem, czy mówi na jednym oddechu, czy przerywa, żeby nabrać powietrza, czy jest pobudzony, czy spokojny. Problem tej epidemii jest taki, że zagrożenie dotyczy nas wszystkich – i to w tym samym momencie. Przez 20 lat pracowałam na SOR. Trafiali do nas różni pacjenci. Pamiętam osobę z ośrodka dla uchodźców – kiedy byliśmy cali w jej krwi i wymiocinach, ktoś z nas przytomnie powiedział, że przecież ta osoba może być zakażona wirusem eboli. A wtedy epidemia tej choroby szalała w Afryce. Był strach, ale to przypadek incydentalny. Teraz wszyscy lekarze w każdym szpitalu są narażeni na zakażenie.
Proszą panią o pomoc psychologiczną?
Czasami koledzy mają PTSD, czasami chcą pogadać o tym, co było na dyżurze. Są skuteczne metody zapobiegania traumie, również tej zawodowej. Tego można się nauczyć, to umiejętność jak każda inna. Bardzo ważną rzeczą w walce ze stresem jest tworzenie procedur. Już tłumaczę: zakładanie kombinezonu ochronnego wymaga określonych ruchów, więc te należy wiele razy przećwiczyć, żeby wszystko szło płynnie. Rozmawiałam z kolegą, który pracuje w jednym ze szpitali zakaźnych – dla niego taki kombinezon to codzienność, bo pracuje z pacjentami, którzy w każdej chwili mogą go zakazić – i on też się boi. Niektórzy wiedzą, jak walczyć ze stresem i z lękiem. Ci, którzy sobie nie dają rady, mają do dyspozycji psychologów i psychiatrów, którzy są gotowi do udzielania pomocy medykom.
Pani też?
Oczywiście. Psycholog może próbować pokazać, jak zdystansować się do emocji, jak się wyciszyć, co zrobić, kiedy lęk pożera. Najlepszym sposobem dla medyków jest ćwiczenie tego, co zrobić, kiedy pojawi się zakażony pacjent. A więc procedury. Nie chcę już przynudzać o myciu rąk, bo od dziesiątek lat wiemy, że zarazki przenoszą się w ten sposób, a przecież liczne badania pokazują, że niemycie rąk przez personel medyczny to najczęstszy błąd. Pamiętam szkolenie prowadzone przez epidemiologa szpitalnego: zaczął od tego, że trzeba myć ręce. Patrzyliśmy wtedy na niego, jak na wariata. Przecież my to wiemy, my to robimy. A potem zobaczyliśmy wyniki badań bakteriologicznych z klamek, z rąk, ze skóry – i ogarnęło nas przerażenie. Naprawdę potrzebne są procedury, jak na blokach operacyjnych czy w laboratoriach o podwyższonym rygorze, bo na co dzień nam się wydaje, że jak przejdziemy trzy kroki i umyjemy ręce w następnej umywalce, to wszystko będzie OK. Nie będzie, bo wleczemy za sobą wirusa...
Zakaźnicy teraz się boją bardziej niż przy innych epidemiach.
To jest zrozumiałe, bo wirusem możemy zakazić się nie tylko w pracy, ale wszędzie.
Słyszę, że ci pacjenci, którzy mieli zaleczoną depresję, znów w nią wpadają, ci, którzy się przestali ciąć, ponownie się tną. Prawda?
Częściowa, bo wszystko zależy od pacjentów. Jeśli będą myśleć, że nadciąga koniec świata, że mogą umrzeć, to ich stan się pogorszy. Jeśli usiądą i pomyślą: boję się, ale to tylko lęk, to się za chwilę skończy, to radzą sobie nieźle. W terapii poznawczo-behawioralnej, metodzie, której jestem przedstawicielem, już na samym początku uczymy pacjentów, jak mają sobie radzić z myślami, jak regulować emocje, jak się celowo nie narażać na wzbudzenie lęku.
Teraz o to trudno.
Uczymy pacjentów stawania twarzą w twarz z lękiem i czekania, aż on opadnie. Chodzi o to, by lęk urósł i żeby z nim wytrzymać, nie robiąc nic.
A to nie będzie kolejna trauma?
Nie, bo trauma to konkretne zdarzenie. A lęk to emocja, która – jeśli nauczymy się ją przetwarzać – zniknie. Kiedy dochodzi do traumatycznego zdarzenia, to cały nasz organizm przestawia się na zupełnie inny tryb. Działamy w ogromnym biologicznym wzbudzeniu. Nasze nadnercza produkują tony hormonów. I kiedy ich poziom opada, czasem okazuje się, że nasz system nerwowy wszystko opanowuje sam. A czasami rozwijają się objawy np. PTSD.
Można tego uniknąć?
Powinniśmy tworzyć – my, ludzie, którzy jesteśmy zamknięci w domach – własne schematy postępowania. Żeby dzień miał rytm, należy organizować zajęcia, a nie tylko siedzieć i myśleć, co złego może się wydarzyć. Wszyscy boimy się o życie, mamy poczucie wyobcowania i przeżywania wszystkiego samotnie. Bo przecież to, co jest normalne w naszym życiu, czyli kontakty towarzyskie, znajomość, bliskość – zostało nam ograniczone.
Są tacy, którzy mówią, że nie będzie mi jakiś wirus ograniczał wolności.
I to też jest sposób na radzenie sobie. Jedni boją się śmierci, inni, że nie będą mogli o sobie decydować. Mój ponad 70-letni tata wybiera się do pracy. Trudno mu zaakceptować, że to niebezpieczne. Mówi: trudno, najwyżej umrę. Myśli, że jest silny. Jest taki typ człowieka, który bardziej niż śmierci boi się zależności od innych. Są ludzie, którzy mają w sobie mechanizm mówiący im: musisz być silny, musisz liczyć tylko na siebie. Tak funkcjonują szczególnie ci, którzy jako dzieci mogli liczyć tylko na siebie. Z kolei część osób lepiej sobie radzi w sytuacji realnego zagrożenia niż wyobrażonego. Część teraz będzie się bała mniej, bo zło nadeszło.
okładka 27 marca magazyn 2020 DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Czyli w sumie wybawienie.
Bo przyszło to, czego się bali. I teraz mają już opracowane plany działania. Ten wirus jest ich. Zresztą każde pokolenie ma swoje zarazki. My już oswajamy SARS-CoV-2. To też jest sposób na radzenie sobie z zagrożeniem pandemią. Są bakterie czy wirusy, które z nami koegzystują. Ale taka nauka zajmuje z tysiąc lat, a my nie mamy tyle czasu. Dlatego wszyscy postanowili koronawirusowi stawić czoła. Proszę zauważyć, że mamy do czynienia z niezwykłą sytuacją, w której cały świat połączył siły w jednym celu. To się rzadko zdarza. Pamiętam początki dyskusji o wykryciu wirusa HIV pomiędzy Robertem Gallo a Lucem Montagnierem. Dwa laboratoria zamiast współpracować ze sobą, rywalizowały. Teraz badacze kooperują. Zamykamy się w państwach, w domach, a jednak mamy poczucie globalnej współpracy. Być może to jedna z pierwszych epidemii, którą powstrzymamy razem. Może lekcja z tej choroby i tempo, w jakim ona postępuje, sprawią, że zaczniemy myśleć o dobru wspólnym. A kiedyś ten wirus wtopi się w naszą populację. Być może ognisko następnej epidemii uda nam się zagasić od razu, bo będziemy nauczeni, że tam trzeba będzie posłać całą międzynarodową pomoc, zamknąć ten rejon i wspierać w każdym aspekcie, gospodarczym, żywieniowym, medycznym, a nawet kulturalnym.
Może być tak, że ta epidemia będzie punktem odniesienia?
Mam nadzieję, że uda nam się wirusa pokonać dość szybko. I odzyskamy nadzieję, możliwości funkcjonowania. Czy wrócimy do tego, co przed epidemią? Zobaczymy, co zostawiła w nas ta choroba, czy poczucie zagrożenia, poczucie lęku, złości czy zadowolenia, że przetrwaliśmy. W lęku podstawowym mechanizmem, który go podtrzymuje, jest unikanie. Robię wszystko, by lęku do siebie nie dopuścić. Tymczasem lęk to nasze myśli, uczucia w stosunku do zagrożenia. Wszyscy będziemy musieli ocenić, czy nasz lęk nie jest nadmiarowy. Śmieję się, że moja babcia miałaby pełną lodówkę już w grudniu, kiedy pojawiły się pierwsze informacje o epidemii w Chinach. Ja mam spakowaną walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Dyżurowałam na SOR ponad 20 lat. Przeszłam operację oka i musiałam z tej części mojego życia zrezygnować. Jednak, jeśli sytuacja będzie tego wymagać, to jadę do szpitala, do pracy.
Do którego?
Do którego mnie skierują. Do tego, w którym będę najbardziej potrzebna. Ta walizka pomaga mi zachować spokój.