Czy to już? Czy lada dzień dokona się przewrót w sondażach, a pewność reelekcji Andrzeja Dudy ulotni się jak miliony z kasy CBA? Czy on i PiS padną nie przez swoje grzechy główne (psucie i zawłaszczanie instytucji państwowych, atak na sądy i sędziów, degenerację procesu legislacyjnego czy Kurskiego w TVP), lecz przez banalne w gruncie rzeczy błędy, lapsusy i wojenki wewnętrzne?
Na taką konkluzję jeszcze za wcześnie, choć z badań wychodzą rzeczy dla PiS niepokojące. Nastroje społeczne się pogorszyły, liderzy obozu władzy stracili w sondażu zaufania, notowania rządu spadły. Prąd drożeje, cukier i chleb drożeją, i nawet tańszy w ogromnym stopniu olej tego nie zrekompensuje.
Kampania Andrzeja Dudy wygląda, jakby robiły ją pijane dzieci we mgle; tak nieporadnej ekipy nie pamiętam co najmniej od ostatnich wyczynów Platformy przed wyborami do Sejmu. Równie wystawna w formie, co marna w esencji konwencja (z pierwszą damą przedstawianą jako zaleta prezydenta, za to bez dostępu do mikrofonu), kłótnie na zapleczu, kandydat cieszący się, że w ogromnym stopniu potaniał olej, a ostatnio przeciek, że Duda zażądał dymisji prezesa TVP Jacka Kurskiego i kontrprzeciek, że Jarosław Kaczyński jej odmówił. Co tam się odjaniepawla?
Joanna Lichocka przeciera oko, Marian Banaś barykaduje się w NIK, gowinowcy walczą z ziobrystami, prezes milczy. A jak coś mówi, to zaskakująco mało treściwie i, po prawdzie, trochę bez sensu; w jednym wywiadzie wyraża wiarę w sukces już w pierwszej turze i straszy porażką. Duda pozuje na niezależnego prezydenta, by za chwilę pozować na tle ścianki z partyjnym logo na posiedzeniu klubu PiS.
Opozycja natomiast – z ciekawym wyjątkiem Krzysztofa Bosaka, który kampanię postanowił zrobić w czapce niewidce – zupełnie nieźle się ogarnęła. Najlepiej wygląda to u Władysława Kosiniaka-Kamysza, ale i Małgorzata Kidawa-Błońska już niemal opanowała sztukę czytania własnych przemówień, Szymon Hołownia wydaje się być tuż-tuż od wyrażenia poglądu w jakiejś sprawie, a Robert Biedroń jednak nie jedzie do Chin, mimo atrakcyjnej obniżki cen biletów.
Tąpnięcia jednak nadal nie widać. W głosowaniu decyduje kilkanaście milionów Polaków, również takich, którzy na co dzień niespecjalnie śledzą doniesienia ze świata polityki. Dla nich – inaczej niż dla nas, zamkniętych w naszej małej informacyjnej bańce – kampania dopiero się zacznie. Na razie zbiorową wyobraźnię opanował koronawirus, którego wpływ na preferencje wyborcze pozostaje nieprzesądzony.
Jak mawiał klasyk, czasami dobrze jest się odciąć; ja w ramach odcięcia się od kampanii prezydenckiej wybrałem się z drużyną Pogoni Pyton do Wrocławia na mistrzostwa Polski w niszowym dość sporcie, jakim jest frisbee. Poszło nam zresztą zdecydowanie lepiej niż rok temu, zajęliśmy bowiem przedostatnie miejsce, a wyprawa dała mi do myślenia także z pozasportowych powodów. Na całej trasie – a zdarzało nam się zbaczać z ekspresówki – nie widziałem żadnego śladu kampanii. Nie natrafiliśmy na żaden billboard czy baner z kandydatami, a w rozmowach o polityce dominowały pytania typu „kiedy są wybory?” i stwierdzenia „nie wiem jeszcze, na kogo zagłosuję”. Okazało się, że bardzo wielu moich znajomych waha się między tym czy tamtym kandydatem. Wydarzenia ostatnich dni muszą się najpierw przebić do potencjalnych wyborców, potem uleżeć w ich głowach i dopiero wtedy mogą ukształtować ich decyzję. To nic nowego.
Cofnijmy się w czasie o pięć lat. W marcu 2015 r. zajmowało nas pytanie, czy Bronisław Komorowski pokona pewnego niezbyt znanego europosła PiS już w pierwszej turze; Paweł Kukiz w sondażu CBOS zadebiutował z poparciem 2 proc., a ten i ów komentator całkiem serio rozważał kwestię, czy Adam Jarubas może zaszkodzić kandydatowi PiS. Dodam, że Platforma w tym samym CBOS prowadziła z PiS 42 do 29 proc. Tak to wyglądało na niecałe trzy miesiące przed tamtymi wyborami.
Ruch w sondażach zrobił się dopiero w kwietniu, choć nawet wtedy – sprawdziłem teraz na świeżo – w średniej z badań różnych ośrodków Komorowski miał notowania na poziomie 49 proc., a Duda raptem 31 proc. Kukiz zaś urósł, ale do zaledwie 7 proc. Platforma traciła, ale nikomu się nie śniło, że za kilka miesięcy prezydent Duda będzie desygnował na premiera Beatę Szydło, a PiS obejdzie się nawet bez koalicjanta.
Ale już w tamtej kampanii, na wczesnym jej etapie, były znaki, że Komorowski będzie miał kłopoty. Bałagan w sztabie, gafy prezydenta i bardzo sprawna kampania głównego rywala. Brzmi znajomo?
Analogie, rzecz jasna, wiodą czasem na manowce. To nie jest rok 2015. Duda nie jest Komorowskim, PiS nie jest Platformą bez prawdziwego lidera i po niemal ośmiu latach rządów, lecz najmocniejszą w Polsce partią tuż po bezdyskusyjnym zwycięstwie w wyborach parlamentarnych. Pracownicy telewizji teoretycznie publicznej pracują na pełnych obrotach, by zapewnić Dudzie reelekcję, a sobie utrzymanie etatów. Prorządowi komentatorzy sprawiają wrażenie, jakby zamieszkali w redakcji „Wiadomości”, a kilku z nich bez dwóch zdań należy się dodatek za rozłąkę z rodziną. Propaganda sukcesu kwitnie, rodzice wciąż mają 500+, a tuż przed wyborami emeryci dostaną trzynastą emeryturę. To jest potężna zbroja chroniąca Dudę, ale zbroje jako wyposażenie wojskowe nieco się zestarzały. A czas decyzji wyborczych dopiero nadchodzi.