Władze w Ankarze chcą zatrzymania ofensywy w północno -wschodniej części Syrii, ale nie mogą ryzykować zaognienia konfliktu z Moskwą. Zakładnikami przeciągania liny między stronami jest 3,5 mln ludzi
Uwięzieni są w prowincji Idlib, ostatniej enklawie pod kontrolą syryjskiej opozycji w północno-wschodniej części kraju. Przez większość trwającej od dziewięciu lat wojny domowej w Syrii panował tutaj względny spokój, skutkiem czego przyciągała uchodźców szukających schronienia przed konfliktem. Status oazy spokoju przypieczętowała umowa z 2018 r. między Turcją a Rosją podpisana w Soczi, dzięki której Idlib stał się obszarem zdemilitaryzowanym (rok wcześniej zyskał status „strefy deeskalacji”).
Tym samym prowincja stała się ostatnim obszarem w rękach opozycji, której jeszcze nie odbił syryjski prezydent Baszar al-Asad. Wspierany przez Rosję (i Iran) od czasu odbicia Aleppo w 2015 r. powoli odbudowuje integralność kontrolowanego przez siebie terytorium. Mokwa zgodziła się na demilitaryzację Idlibu pod warunkiem, że Turcji uda się zapanować nad aktywnymi tam grupami terrorystycznymi, które wywodzą się od stowarzyszonego z al-Kaidą Frontu al-Nusra. – Najważniejsze jest oddzielenie zwyczajnej opozycji od terrorystów – powtórzył w weekend na poświęconej bezpieczeństwu konferencji w Monachium Siergiej Ławrow, szef rosyjskiej dyplomacji.
Zdaniem niektórych ekspertów Turcy wywiązali się z tego zadania – mają w końcu w prowincji ponad 10 tys. żołnierzy – ale mimo to Rosjanie traktują obecność terrorystów jako pretekst do ataków. Co więcej, nigdy nie postrzegali zawieszenia broni w Idlibie jako stałego rozwiązania. Ich strategia w Syrii zakłada bowiem, że Baszar al-Asad w końcu odzyska kontrolę nad całym krajem. Z tego względu nie odmawiają mu pomocy w atakach na prowincję i jej przyległości.
Dla tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana syryjska ofensywa to źródło samych kłopotów. Przede wszystkim w wyniku nalotów syryjskiego i rosyjskiego lotnictwa giną tureccy żołnierze (już 13). To nie sprzyja percepcji Turcji jako silnego gracza w regionie. Co więcej, Idlib jest jak noga włożona przez Turków w syryjski proces pokojowy: mają tam swoje wojska i finansują opozycyjne bojówki, co zapewnia im miejsce przy stole rozmów o przyszłości południowego sąsiada. Jeśli Ankara da się wyprzeć z Idlibu, to straci realny wpływ na Syrię.
Ale tureckie władze obawiają się, że ofensywa na Idlib spowoduje gwałtowny napływ kolejnych setek tysięcy – jeśli nie milionów – uchodźców do ich kraju. Erdoğan nie może sobie na to pozwolić, bo w Turcji już przebywa ok. 4 mln Syryjczyków. Co więcej, nad Bosforem nasilają się antyuchodźcze nastroje. W tym sensie kolejna fala imigrantów może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla władzy prezydenta. Dlatego Erdoğan zapowiedział, że jeśli wojska Baszara al-Asada nie zaprzestaną ataków do końca lutego, będzie musiał interweniować. – Kreml uważa, że Erdoğan blefuje. Ale to nie jest blef – powiedział dziennikowi „Wall Street Journal” Omer Ozkizilcik, ekspert think tanku Fundacja SETA z Ankary.
Jednocześnie Erdoğan nie może sobie jednak pozwolić na pogorszenie relacji z Moskwą. Rosja stała się bardzo ważnym partnerem handlowym Turcji i najważniejszym dostawcą ropy i gazu. W ubiegłym miesiącu prezydenci krajów dokonali inauguracji biegnącego pod Morzem Czarnym gazociągu Turkish Stream. Ankara ma ambicje stać się hubem tranzytowym dla rosyjskiego gazu – wspomnianą rurą może popłynąć gaz dla południowej Europy. Strony kooperują również na płaszczyźnie obronnej; nad Bosfor trafiły niedawno zestawy obrony przeciwlotniczej S-400, co znacząco pogorszyło relacje Turcji z resztą sojuszników w NATO.
Trwa więc intensywny dialog. Spotkania odbyły się na marginesie wspomnianej już konferencji w Monachium; w poniedziałek i wtorek turecka delegacja pojechała do Moskwy. Niektórzy eksperci uważają jednak, że rozmowy to zasłona dymna, a Ankarze tak naprawdę zależy jedynie na znalezieniu sposobu na to, aby wycofać się z Syrii z twarzą. Otwarte pozostaje pytanie, czy taki scenariusz jest możliwy bez wywoływania następnego kryzysu imigracyjnego.
Już w tej chwili większość w Idlibie stanowią bowiem uchodźcy (przed wojną domową w Syrii prowincję zamieszkiwało ok. miliona osób). Trwające na jej obrzeżach działania wojenne spowodowały przemieszczenie się ok. 900 tys. osób, z których większość uciekła właśnie do Idlibu. W prowincji trwa kryzys humanitarny, brakuje wszystkiego – zwłaszcza namiotów, a panują tam teraz temperatury bliskie zera.
Dzięki ofensywie siłom Baszara al-Asada udało się przejąć kontrolę nad całością drogi łączącej Damaszek z Aleppo – jednym z najważniejszych szlaków w kraju. Droga ma być dostępna dla ruchu cywilnego już pod koniec tygodnia, jak poinformował syryjski dziennik „Al-Watan”. Dzisiaj ma się również odbyć ceremonia przywrócenia ruchu pasażerskiego na lotnisku w Aleppo, którą zainauguruje pierwsze połączenie z Damaszku. Ali Hammoud, minister transportu Syrii, zapowiedział też, że niedługo z Aleppo ma zostać uruchomione połączenie z Kairem.
W poniedziałkowym wystąpieniu w państwowej telewizji prezydent Syrii nie ukrywał, że postrzega powrót okolic Aleppo w jego władanie jako początek długiego procesu. – Nie oznacza to końca wojny i nie kładzie kresu wszystkim planom terrorystów – ale z pewnością stanowi prztyczek w nos. Niemniej jednak jest to wstęp do ich ostatecznej porażki, prędzej czy później – powiedział syryjski lider.
Kolejna fala imigrantów może zagrozić władzy Erdoğana