- Człowiek po takim doświadczeniu potrzebuje chwili uwagi, tego, by ktoś z nim pogadał przez telefon. Łakniemy tego, by ktoś wysłuchał - mówi Andrzej Arseniuk, historyk, wieloletni pracownik i rzecznik Instytutu Pamięci Narodowej.

Magazyn DGP 20.12.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Pusto?
Boję się o tę Wigilię.
Dlaczego? Bo to będą drugie święta bez żony.
Tak, dla mnie bez żony, a dla dzieci bez mamy.
Jak wyglądały pierwsze?
Były chyba łatwiejsze, bo wszystko szło trochę z rozpędu, na szybko, byliśmy oszołomieni. Monika zmarła miesiąc przed Wigilią.
I zostałeś z trójką dzieci.
Ale miałem mnóstwo pracy, prezenty na głowie i mało czasu na myślenie. Poczekaj, czemu ja się na to wszystko zgodziłem? Jak tylko zadzwoniłeś, to zacząłem o tym myśleć. Nawet przewidywałem twoje pytania i układałem w głowie na nie odpowiedzi, ale zorientowałem się, że przecież nie mam nic do powiedzenia.
Dlatego nie przemawiaj, tylko opowiedz.
A cóż tu opowiadać?
Zacznijmy od początku, od trójki dzieci.
Najstarszy jest szesnastoletni Łukasz, Malwina ma dziewięć lat, a Marcelina w tym roku poszła do przedszkola, ma trzy lata. Wtedy, rok temu, byliśmy jeszcze w szoku, a ja miałem wszystkie weekendy zaklepane.
Zaklepane? Co to znaczy?
Grudzień to dla nas najgorętszy czas, bo kiedy straciłem stałą pracę, zaczęliśmy robić koszulki z Witkacym i innymi artystami oraz biżuterię, no a w grudniu sprzedaje się najwięcej. Mieliśmy poumawiane i opłacone kiermasze i targi, na które jeździliśmy.
To było tuż po śmierci Moniki.
Nadchodził grudzień, usiedliśmy i spytałem dzieci, czy mam z tego zrezygnować, czy ma być jak wcześniej. To była taka pierwsza rozmowa i wszyscy się zgodziliśmy, że ma być tak jak dotychczas. Powiedzieliśmy sobie, że postaramy się wszystko robić tak, jakby chciała mama. I tak było.
Boże Narodzenie było takie?
W Wigilię ubraliśmy choinkę, pojechaliśmy na cmentarz, a zaraz potem była kolacja.
W domu?
Dostaliśmy zaproszenia, ale zdecydowaliśmy, że spędzimy je w domu z babcią, moją teściową. Zawsze przychodziła, teraz też przyjdzie, ulepi pierogi, ja zrobię śledzie i będzie jak zawsze, od lat. Z tą różnicą, że w Wigilię pojedziemy na cmentarz.
Możemy zrobić przerwę.
Nie, nie trzeba. Potem pojedziemy, jak zawsze, po choinkę i, jak zawsze, znajdziemy najładniejsze drzewko. Kiedy skończymy ją ubierać, będzie już ciemno, wtedy szybko będzie trzeba posprzątać mieszkanie.
W ostatniej chwili? To przepis na kataklizm, nie na święta.
Tak było zawsze i nie można tego zmienić… A napięcia przy tej okazji zawsze były… no, teraz nie będzie.
Zawsze możesz się pokłócić z dziećmi.
(śmiech) To nie to samo. Wtedy się kłóciliśmy, potem ja przychodziłem przepraszać, bo ona prawie zawsze miała rację i było świetnie.
A potem kolacja i prezenty.
I będzie jak zawsze, tylko łamiąc się opłatkiem, powiemy sobie, że nie ma z nami najważniejszej osoby. I będziemy sobie życzyć, żebyśmy jakoś dali radę, żebyśmy sobie poradzili.
Radzicie sobie. Zawsze jesteś taki opanowany?
Wypłakałem się w samochodzie, jadąc tutaj. Ale wiesz, to moje opanowanie wynika z codziennych obowiązków.
Trzeba się zająć dziećmi?
Tak, one ustawiają porządek dnia, tygodnia, plany wakacyjne – jak w każdym domu. Tu nie ma nic nadzwyczajnego, dlatego nie mam o czym mówić. Wstaję rano, szykuję wszystkich do szkoły i przedszkola.
Nie wszystkich, Łukasz szykuje się sam.
Ale jak mu nie zrobię kanapki, to jej nie zje… (śmiech) Oczywiście, pomaga mi, wracając z liceum, zajrzy czasem do podstawówki i odbierze Malwinę, jest łatwiej.
A ty?
Zaprowadzam małą do przedszkola i myślę, co zrobić na obiad dla Łukasza i dla mnie, jeśli nie przygotowałem go wcześniej. Zresztą obiad staramy się jeść we dwójkę, mieć przy okazji chwilę na rozmowę.
Ktoś ci pomaga?
Głównie babcia, to ona w zeszłym roku szkolnym najczęściej zostawała z Marceliną. Poza tym musimy sobie radzić wszyscy, nie tylko ja, bo i starsze dzieci bardzo pomagają.
Codzienność…
Codzienność nie jest lekarstwem na pustkę.
Nie o to chciałem spytać, ale nie jest?
Tej pustki nie da się zapełnić, nie ma na nią lekarstwa.
Ale chyba codzienne obowiązki pomagają przetrwać?
Nawet się nad tym nie zastanawiasz, nie masz takich refleksji, robiąc wieczorem obiad na następny dzień. Moja codzienność to nie jest celebrowanie żałoby, staram się, by nasze życie nie było w jej cieniu. Nawet gdy pokłócę się z synem, staram się nie używać argumentu: „Mama by tak chciała”. Tak się zdarzało, ale uciekam od tego szantażu, tym bardziej że Łukasz sam wie, czego chciałaby mama.
À propos, jak wyglądają relacje z dorastającym synem?
Pewnie jak z każdym nastolatkiem. Nie wiem i już się nie dowiem, czy nasze spory wynikają z tego, że brak mu mamy, czy też są normą. Na co dzień nie mam czasu na prowadzenie takich rozważań.
Masz czas na jakąś prywatną żałobę czy od świtu do nocy zasuwasz?
Wiesz, jest chwila, kiedy dzieci kładą się spać. A ja? Jeszcze z Moniką z łatwością zasypiałem przed telewizorem, bo ona mogła długo oglądać filmy, głównie europejskie. Teraz nie zasypiam, ale trudno byłoby mi przysiąść do tych filmów.
Kojarzą się?
Tak, chyba na to jeszcze nie jest pora, uciekam od ich oglądania.
Jak chorowała moja córka, oglądałem filmy akcji, żeby nie myśleć.
Nie, tak nie mam. Albo uciekam w pracę i nadrabiam zaległości, albo zasypiam podczas usypiania Marceliny. To oczywiście jest o tyle słabe, że potem budzę się w środku nocy i nie mogę zasnąć.
Polecam „Rambo”. Pierwszy raz obejrzałem ten film, będąc grubo po trzydziestce.
Zastanowię się nad tym. Czasem płaczę i bez tego.
Nie korciło cię, żeby się napić?
Nigdy nie uciekałem w alkohol. Piję wino, nie mam z tym problemu, ale to nie jest szukanie pocieszenia w kieliszku. Zresztą, co ja mogę zrobić? Mam siąść i się popłakać? Jeżeli zacznę użalać się nad sobą, nad swoim losem, to w niczym nie pomogę dzieciom. Nic mi z tego nie przyjdzie.
Tylko że ludzie nie robią tego dla korzyści, po prostu to silniejsze od nich.
Dlatego ja nikogo nie krytykuję, bo każdy ma swój sposób przeżywania żałoby. Mówię teraz o sobie: a co by mi dało, gdybym się w sobie zamknął? Myślę, że dzieci nigdy by mi tego nie wybaczyły. Mógłbym albo się wylegiwać, albo dramatyzować, popaść w skrajną rozpacz, ale to nie ja.
Właśnie, jaki jesteś ty?
Muszę iść do przodu, myśląc nie tylko o dzieciach, ale też o sobie, bo one potrzebują normalnego ojca. Tym bardziej go potrzebują, że straciły matkę. I ta świadomość pomaga mi, bo wiem, że mam dla kogo żyć, wiem, że jestem komuś potrzebny. I muszę być normalnym ojcem.
Co to znaczy?
Ostatnie dwa lata przebiegały w rytmie choroby – nie tylko życie moje, ale też dzieci. I teraz skazywanie dzieci na taką sytuację, że ojciec nie umie się ogarnąć, byłoby jakąś zbrodnią. Dodatkowe nieszczęście i stresy? Nie, wykluczone.
Jak przygotowywaliście dzieci na odejście Moniki?
To ona wszystko ogarniała, przygotowywała dzieci i mnie, bo ja akurat byłem słabym ogniwem tego wszystkiego…
Jak zawsze mężczyźni.
Byłem bardzo słaby i wyrzucam sobie, że dawałem marne wsparcie. A dzieci? Marcelina była bardzo mała, dwulatek, jej nic nie mówiła. Na drugim biegunie był Łukasz, wtedy piętnastolatek. Jemu kiedyś powiedziała: „Łukasz, jak umrę, to ty sobie poradzisz”, na co on protestował: „Mamo, daj spokój, co ty mówisz”. Ale oboje wiedzieli, że tak będzie. Największy problem był z Malwiną.
Jak można ośmiolatce powiedzieć, że się umiera?
Właśnie. Monika bardzo kochała Malwinę, miała ogromny kłopot z tym, jak jej to powiedzieć, ale dużo rozmawiały. Myślę, że nie powiedziała tego wprost: „Umieram”, ale długo się żegnały.
Jak?
Monika dawała jej masę miłości, tak to załatwiła. Wiedziała, że rozstanie akurat z nią będzie dla niej bardzo trudne i niech to nie zabrzmi, że wybrała tylko jedno dziecko.
Starsze i tak zrozumie, a małe jest za małe?
Malwina była na pograniczu, a poza tym to była pierwsza córka. Monika snuła plany, że będą razem chodzić, robić zakupy, coś tam wybierać, przebierać. Marcelina była za mała na takie plany, tu Monika mówiła tylko, że największym jej bólem będzie, że nie odprowadzi jej do przedszkola.
Ostatnie kilka miesięcy było najtrudniejsze?
Monika bardzo długo miała nadzieję, jeszcze w sierpniu ją miała. Wcześniej byliśmy razem na wakacjach w Hiszpanii.
Jak to się udało?
W lipcu zeszłego roku dowiedzieliśmy się, że są przerzuty, była radioterapia i trzeba było zrobić przerwę. To spakowaliśmy się w samochód, bo na samolot było już za późno, i przez Lourdes pojechaliśmy do Hiszpanii, nad morze. Jak gdyby nigdy nic. Monika była po mastektomii, tuż po radioterapii, ale próbowaliśmy żyć normalnie. Jak mieliśmy ochotę na wino, to je piliśmy.
A potem?
W październiku była piękna pogoda i cały czas chodziliśmy na spacery. Robiła mnóstwo zdjęć. Dla mnie to był zwykły spacer, ale dla niej to były ostatnie chwile, które spędzała z Łukaszem, Malwiną i Marceliną.
Macie to obfotografowane?
Jak chodzą i jak siedzą, jak jedzą i jak się przytulają. A ja pamiętam, że jeszcze 11 listopada siedzieliśmy przed telewizorem i komentowaliśmy Marsz Niepodległości. Dopiero ostatni tydzień przed śmiercią był najtrudniejszy.
Kiedy do ciebie dotarło, że Monika nie wyzdrowieje?
Mniej więcej w październiku, na miesiąc przed śmiercią. Oczywiście, wcześniej też wiedziałem, jaka jest sytuacja, rozmawiałem z lekarzami, ale najtrudniejsze do mnie jakoś nie docierało. Potem jeszcze byliśmy ostatni raz w szpitalu i usłyszeliśmy, że trzeba postarać się o hospicjum domowe. Znaleźliśmy takie, które mogło się nami zająć, pomogli załatwić łóżko, które nagle okazało się niezbędne i ostatnie dni Monika spędziła w domu.
Bała się?
Jeszcze wcześniej mówiła mi: „Ja się bałam na początku, teraz się oswoiłam. Nie boję się śmierci”.
Tu zmarła?
(cisza) Tak, byliśmy wszyscy razem, dzieci akurat były w kuchni. Tak im powiedziałem.
Opowiadasz o tym tak normalnie.
Bo tak to wyglądało, zwyczajnie.
Monika opisywała, jak się modli o zdrowie.
Tak, wcześniej nie byliśmy aż tak religijni, ale było trochę „Jak trwoga, to do Boga”. Myślę, że Monice bardzo to pomogło, bardzo. Przez naszego syna poznała ks. Bernarda Briena – Francuza, który modlił się za umierającego na raka do ks. Popiełuszki i nastąpił cud, a teraz propaguje kult ks. Jerzego. Najpierw on przyjechał do Polski, potem my byliśmy u niego w Paryżu – Monika znalazła tam oparcie.
Ale cudu nie było. Nie zbuntowałeś się?
Ksiądz Bernard mówił, że my często wymagamy, a Bóg inaczej to rozwiązuje i trzeba to przyjąć. A ja? Trochę mnie i ta sytuacja, i życiowe doświadczenie nauczyły, żeby nie być na bakier z Kościołem.
Jak zareagowali znajomi?
To był szok i dla nich. Każdy wiedział, że Monika choruje, że jest źle, ale jednak śmierć…
Zostałeś sam?
Wtedy, w grudniu, dwa tygodnie po pogrzebie, przyjechali na weekend starzy znajomi, którzy uznali, że w żałobie nie powinienem być sam. I to był bardzo dobry pomysł.
Jakiej reakcji oczekuje człowiek w takiej sytuacji?
Rozmowy.
Nie zawahałeś się.
Tak, bo ja wiem, że potrzebuję rozmowy, tego, by ktoś się zainteresował. Może to jest z mojej strony egoistyczne, ale skoro pytasz o potrzeby, wiem, że człowiek po takim doświadczeniu potrzebuje chwili uwagi, tego, by ktoś z nim pogadał przez telefon. Łakniemy tej chwili czasu, tego, by ktoś wysłuchał.
Potrzebujesz tego?
Złapałem się na tym, że jeśli ktoś do mnie dzwoni, to wylewam z siebie mnóstwo spraw z całego dnia, tygodnia, mam potrzebę wygadania się. Wiesz, siedzę w domu sam z trójką dzieci i jakkolwiek by one były kochane, to nie prowadzimy rozmów o pracy, o polityce, o ludziach. Brakuje mi takich normalnych rozmów dorosłych ludzi.
A twoi przyjaciele nie dostarczyli ci tego?
Dowiedziałem się później, że wielu z nich nie wiedziało, jak się zachować, co zrobić. I to jest normalne.
Ludzie boją się, że cię urażą swoimi pytaniami.
Właśnie tak. Wiem o tym, że boją się jakiejś dziwnej, trudnej reakcji i wolą nie zadzwonić, nie spotkać się. A ja bym tego oczekiwał, to jest gigantyczna potrzeba. I te rozmowy wcale nie muszą dotyczyć tego, co cię spotkało. Nie muszą mnie pytać z troską, jak się czuję, jak się odnajduję…
To nie mają być rozmowy z wdowcem, tylko rozmowy z Andrzejem?
Tak, właśnie tak. Ale oczywiście to nie znaczy, że uciekam od rozmów o tym, co się stało. Chodzi mi tylko o to, że to mają być normalne rozmowy.
Wiesz, to filmowa sytuacja: ojciec z trójką dzieci.
Wiem, że to się nieczęsto zdarza, choć znam takie przypadki z poprzedniej pracy, iż młoda jeszcze kobieta zostawia troje dzieci, najmłodsze ma dwa lata. Wiem o tym, jeździliśmy z Moniką do szpitala, gdzie średnia wieku była znacznie wyższa niż nasza.
Teraz latem byliście, jak co roku, w Hiszpanii.
Już bez Moniki, pojechaliśmy do Andaluzji w miejsce, które chciała zobaczyć. Bałem się, że to będzie za trudne, ale też spytałem dzieci: „Czy robimy tak jak zawsze, tak jak było z mamą?”. Bez wahania odpowiedziały: „Tak!”. I wszystko było jasne.
Jasne, ale nie takie łatwe.
Bo wcześniej wakacje ogarniała Monika. Wyobrażałem sobie, co ludzie myślą, patrząc na lotnisku na faceta z trójką dzieci.
Że rozwodnik wziął dzieci, bo jego kolejka.
(śmiech) O tym nie pomyślałem.
Dawno temu spytałem Ewę Błaszczyk, która straciła męża, czego by jeszcze w życiu chciała, to powiedziała, że chciałaby się jeszcze w życiu zakochać.
To pięknie powiedziała. Mnie Monika powtarzała: „Musisz sobie coś zorganizować, poukładać sobie wszystko, znaleźć kogoś”. Uciekałem od takich rozmów za wszelką cenę, bałem się ich. Nie chciałem dopuszczać takich myśli. Ostatnio kolega namawiał mnie nawet: „Weź się rusz, wyjdź gdzieś wieczorem”. Może skorzystam.
A nie wychodzisz?
Czasem wychodzę, byłem miesiąc temu na koncercie Armii.
Ty?
Jestem starym punkiem.
Chyba punkiem intelektualistą.
Wtedy nie nosiłem okularów i byłem normalnym punkiem. Następnym razem może pójdę z Łukaszem, tym bardziej że młodzież pod opieką rodziców wchodzi za darmo.
Fajnie tak wyjść?
Świetnie, poruszałem się, poskakałem, posłuchałem.
W kinie byłeś?
Zgodnie ze scenariuszem napisanym dawno temu przez Monikę byłem z synem na Festiwalu Filmów Hiszpańskich, widzieliśmy kilka bardzo dobrych rzeczy, a poza tym wyszliśmy gdzieś razem. Muszę to powtórzyć.
Musisz pójść na festiwal?
To też, ale muszę wyjść do miasta. Taki mam plan na przyszły rok.