Japonia przeżywa problemy, których wkrótce doświadczymy i my.
Dziennik Gazeta Prawna
Bezrobocie w Polsce wynosi ok. 5,3 proc. A co powiecie na scenariusz, w którym spada poniżej 2,5 proc.? Tak niski poziom to błogosławieństwo czy przekleństwo?
Spójrzcie na Japonię. W czerwcu zanotowano tam najniższe bezrobocie w historii kraju (2,4 proc.), a jednak jeśli w gabinecie premiera Shinzo Abego ktoś z tej okazji polał sake, to nie z radości, tylko żeby zapić smutek. Przyczyną tak niskiego bezrobocia nie jest rozwijająca się gospodarka, lecz deficyt siły roboczej. Brakuje rąk do pracy niewykwalifikowanej i specjalistów, a podejmowane od niedawna próby ściągnięcia imigrantów nie przynoszą rezultatów. Jeszcze. Przyniosą? Może. Oby, bo problemów z gospodarką Japonia ma więcej, a pomysły ich rozwiązania już się wyczerpują.
Śladami Kraju Kwitnącej Wiśni zmierza Unia Europejska. Polska także.

Doskonalenie dzietności

W wydanej w 2014 r. książce „Gospodarka za 100 lat” 11 wybitnych ekonomistów (w tym czterech noblistów) rozpisało dla świata ekonomiczne scenariusze. Słowo „Japonia” nie padło w niej ani razu. Zadziwiające. Przecież jeszcze w latach 80. XX w. uważano, że Tokio pokona w gospodarczym wyścigu Amerykę. Ówczesne nastroje łatwo wytłumaczyć: gospodarka archipelagu od lat 50. rozwijała się w tempie 6–14 proc. PKB rocznie, a tamtejsze koncerny motoryzacyjne i elektroniczne podbijały rynki. Gdyby wówczas wydano taką publikację, nazwa tego kraju pojawiałaby się w niej w co drugim zdaniu. Ale się nie pojawia, bo od 1990 r. wzrost PKB oscyluje w przedziale 0–2 proc., częściej wynosząc 0 proc. niż 2 proc.
Japonia od lat trwa w stagnacji. Bo, najogólniej rzecz ujmując, brakuje jej kapitału ludzkiego. W latach 90., gdy w USA populacja pracujących rosła, tu zaczął się proces odwrotny. I dziś, ze względu na malejący wskaźnik dzietności, piramida demograficzna tego kraju nie przypomina piramidy, a zdeformowanego grzyba. Jego podstawa – liczba ludzi młodych – skurczyła się, a rozrósł szczyt – liczba starców. W 2014 r., po przebiciu 128 mln, ogólna liczba ludności Japonii zaczęła spadać i w 2050 r. ma wynieść 107 mln osób, z czego ok. 38 proc. będą stanowić seniorzy po 65. roku życia. Proces będzie postępował i w 2100 r. wyspy mają mieć 83 mln mieszkańców (a są też bardziej pesymistyczne prognozy).
Podobny los może czekać Polskę. Warto sobie uświadomić, że wskaźnik dzietności nie jest u nas wyższy (w obydwu państwach wynosi ok. 1,4 dziecka na kobietę w wieku rozrodczym) i że Japonia to doskonały przykład tego, jak niewiele można z tym zrobić. W latach 80. oraz 90. Tokio uruchomiło wiele polityk pronatalnych – „Politykę plus jeden”, „Plan anielski" czy „Nowy plan anielski” – które miały na celu, jak pisze Claudia Irigoyen z think tanku Centre for Public Impact, „poprawić warunki pracy tak, by można było godzić ją z rodziną, ulepszyć usługi opieki nad dziećmi, wzmocnić ochronę zdrowia, poprawić sytuację mieszkaniową rodzin z dziećmi”. „Nowy plan anielski” jest podobny do naszego 500+ i polega na wypłacie ok. 1 tys. zł na dziecko miesięcznie. I nie działa.
Badacze problematyki dzietności najczęściej zwracają uwagę, że rząd Japonii „robi za mało”: daje za niskie zasiłki, buduje za mało żłobków oraz nie zachęca ojców do brania urlopów opiekuńczych, by aktywizować zawodowo kobiety. Ale problem w tym, że „za mało” nie wynika ze złej woli, a z ograniczeń budżetowych. Wydatki socjalne kierowane są przede wszystkim na świadczenia dla seniorów i pochłaniają już 12,1 PKB, podczas gdy na rodzinę rząd przeznacza 1,3 PKB. Struktura demograficzna społeczeństwa uniemożliwia zmianę.
Projektowanie polityki pronatalnej to zadanie skomplikowane. Musi brać pod uwagę bardzo dużą ilość zmiennych, nie tylko ekonomicznych. „Zmiany w użyciu antykoncepcji, wydłużony okres edukacji, rosnący koszt inwestycji w edukację dzieci, zmiana statusu kobiet czy samego postrzegania wartości małżeństwa i życia rodzinnego, pojawienie się konceptu singla” – wymienia Li Ma, socjolog i demograf z Uniwersytetu w Sztokholmie, w pracy „Polityka społeczna i nastawienie do posiadania dzieci w Japonii od 1960 r.”.
Polityki pronatalne można, rzecz jasna, poprawiać, ale jako że nie ma wzorca, udoskonala się je metodą prób i błędów. To długotrwałe procesy, obfitujące raczej w porażki niż sukcesy. A czas leci.

Gdzie się podziały tamte innowacje

Japonia to pogrążony w gospodarczej stagnacji kraj starych ludzi, a jednak gdy o niej myślimy, w głowie pojawiają się nam obrazy kolorowych i pełnych życia miast. Słyszeliśmy także o tym, jak nowoczesne pod względem użycia nowych technologii jest tamtejsze społeczeństwo. Rzut oka na PKB na głowę mieszkańca także wprawia w podziw – 39,2 tys. dol. Trzykrotnie więcej niż u nas.
„Stagnacja? Daj nam Boże taką stagnację...” – można by pomyśleć, ale byłoby to niemądre. Japonia wpadła w pułapkę wysokiego dochodu, a więc zastój nastąpił już po tym, gdy dołączyła do klubu najbogatszych państw świata. Po tym, gdy się zmodernizowała i gdy uczyniła gospodarkę innowacyjną. Wytworzony wcześniej dobrobyt otulił Japończyków warstwą ochronną, z której można było korzystać, by złagodzić spowolnienie. Polsce grozi pułapka średniego dochodu, a więc zastój, jeszcze zanim się dorobimy znacznego majątku. Ale Japonia jest tylko w odrobinę lepszej sytuacji, gdyż warstwa ochronna się już zużyła.
Oznaką tego jest chociażby spadek poziomu innowacyjności. Archipelag zajmuje w indeksie innowacyjności Bloomberga 9. miejsce, zaraz za Stanami Zjednoczonymi. Na pierwszy rzut oka świetnie, na drugi – nie bardzo. Po pierwsze, jeszcze trzy lata temu Tokio zajmowało 4. miejsce. Po drugie, trzeba przyjrzeć się składowym tego indeksu. Kraj jest tak wysoko w zestawieniu, bo ma ogromne nasycenie przemysłu nowymi technologiami (10. miejsce), co wynika z wymuszonej deficytem siły roboczej automatyzacji tego obszaru i nie przekłada się już np. na produktywność (dopiero 22. miejsce). Potężny kontrast z USA widać w kategorii aktywności patentowej. Mimo dużej „intensywności wydatków na badania i rozwój” (5. miejsce) Japonia plasuje się w tej kategorii na 10. pozycji, a USA mimo mniejszej intensywności (10. pozycja) są liderem. „Japonia jest dobra w technologiach, ale słaba w biznesie. Wysokie poziomy wydatków na badania i rozwój napotykają kontrę w postaci zbytnich regulacji i zbyt hierarchicznego zarządzania” – zauważa dziennikarz BBC Michael Fitzpatrick.
Japonia odstaje nie tylko liczbą innowacji, lecz także jakością. Oraz ambicjami. Gdy Amerykanie wymyślają Ubera, model wprowadzający gospodarczy ferment na globie, tam obmyśla się sposoby na hodowlę tuńczyka w zamknięciu. Listy japońskich wynalazków, które zmieniły świat, są co prawda długie, ale te przełomy pochodzą sprzed 1989 r. – jak szybkie pociągi (1964 r.) czy kalkulator kieszonkowy (1960 r.).
„Minął czas, gdy japońskie wynalazki – jak walkman – zadziwiały świat. Punktem startowym innowacji jest ktoś z wizją, ktoś wręcz fanatycznie przekonany o jej prawdziwości. Młodzi menedżerowie, chociaż sfrustrowani szklanym sufitem wytworzonym przez starych, i tak preferują stabilną pracę w korporacji i nie chcą ponosić ryzyka związanego z tworzeniem start-upu” – zauważa Nobuko Kobayashi, publicystka i partnerka w E&Y, w jednym z artykułów.
Kolejną oznaką, że gospodarka archipelagu jedzie na rezerwie, jest rosnące zubożenie społeczeństwa. Widać to wyraźnie wśród samotnych matek. Od 1992 r. ich liczba wzrosła o połowę (do 712 tys.), lecz nie poprawił się standard ich życia. Już większość z nich utrzymuje się za niecałą połowę mediany dochodów, a więc poniżej linii ubóstwa (tak ją definiuje OECD). W Japonii dzieci wychowywane przez samotne matki żyją w ubóstwie w 56 na 100 przypadków, a np. w Stanach Zjednoczonych ten wskaźnik wynosi 32. Ogólnie szacuje się, że w całym kraju w biedzie żyje ok. 3,5 mln dzieci i liczba ta rośnie pomimo rządowych interwencji. Także emeryci z Kraju Kwitnącej Wiśni coraz częściej muszą borykać się z biedą. Oshio Takashi z Research Institute of Economy, Trade and Industry podaje, że od lat 80. liczba biednych seniorów regularnie rośnie i dziś już ok. 1 mln Japończyków po 65. roku życia musi korzystać z zasiłków. Powinniśmy więc zweryfikować nasze dość popularne wyobrażenie o tamtejszych emerytach, którzy spędzają starość na nieustannym zwiedzaniu świata. Ta epoka się kończy.
Oczywiście Japonia całkiem nie zbiednieje. Ale zacznie coraz bardziej odstawać od szybko bogacących się państw świata, w tym od innych krajów Azji. Nawet już dziś pojawiają się głosy, że za kilka dekad archipelag może być pod względem PKB per capita w ogonku stawki, jeśli chodzi o Azję Wschodnią. I to jest kolejna nauka dla Polski. W gospodarce jeśli nie idziesz naprzód, to się cofasz. Nie ma punktu dojścia, nie chodzi o to, by np. „dogonić Niemców” i przez chwilę poczuć narodową dumę, ale o to, by wytworzyć otoczenie sprzyjające nieustannemu rozwojowi. Takie cele powinny przyświecać rządowi.

Strategia barona Münchhausena

Profesor Robert Fogel, wybitny historyk ekonomii, mawiał, że ostatecznie o dzietności danej populacji – oprócz czynników ekonomicznych – decyduje jej kultura.
Przykład Japonii pokazuje, że wpływ kultury też jest ograniczony. Społeczeństwo archipelagu znane jest z wysokiej spójności i skłonności do współdziałania. Ten kulturowy czynnik sprawił, że nawet sektor prywatny przyłączył się do walki o zwiększenie dzietności. Firmy same z siebie zaczęły dawać dłuższe urlopy, a sklepy istotne zniżki dużym rodzinom. Korporacje walczą z pracoholizmem, zmuszając pracowników do brania urlopu co najmniej przez pięć dni na sześć miesięcy. Ale i to nie pomogło. Jeśli więc ktoś mówi, że patriotyczny zryw obywatelski w połączeniu z zasiłkami uratuje populację, to tylko mówi. Nie ma na to dowodów.
Japończycy żyją w warunkach rynku pracownika. Kurczące się zasoby siły roboczej sprawiają, że na jednego poszukującego zatrudnienia przypada już ok. 1,6 oferty, podczas gdy przed krachem z 2008 r. przypadała jedna oferta, a w kryzysie 0,5. Nie oznacza to, że rosną również realne płace Japończyków. Bo jeśli rosną, to powoli, a w ostatnim półroczu wręcz spadają. Jedną z przyczyn stanu rzeczy jest polityka banku centralnego. „Przedłużająca się ekspansja monetarna może zawiesić funkcję alokacyjną i sygnalizacyjną oficjalnej stopy procentowej i przez to obniżyć całkowitą produktywność, co ma z definicji negatywny wpływ na produktywność pracy i przekłada się na negatywne szoki dla płac realnych” – pisze Sophia Larsos, ekonomistka z Uniwersytetu w Lipsku, w pracy z 2018 r. Ten żargon można przetłumaczyć następująco: od drukowania pieniędzy nie tylko bogactwa nie przybywa, lecz wręcz go ubywa.
Od trzech dekad Japonia, próbując bogactwo dodrukować, postępuje jak bajkowy baron Münchhausen, który twierdził, że jest w stanie wydostać się z bagna, ciągnąc siebie samego za włosy. Polityka finansowa i gospodarcza Japonii wygląda tak, jakby próbowano parodiować Keynesa i Friedmana jednocześnie. Tylko w latach 1990–1999 Tokio wprowadziło 12 pakietów stymulujących gospodarkę: subsydia, zwiększone wydatki publiczne, politykę deficytu i inflacji. W ciągu kolejnych 20 lat niewiele się zmieniło poza tym, że pojawiały się kolejne pakiety (w liczbie 10), a bank centralny utknął w pułapce negatywnych stóp procentowych i nieustannego luzowania ilościowego.
No i pakiety stymulujące stawały się po drodze coraz bardziej desperackie. Na przykład w 2016 r. wprowadzono jednorazowe zapomogi w wysokości ok. 600 zł dla 22 mln ludzi o niskich dochodach. W interwencyjnym szaleństwie Bank Japonii wszedł w posiadanie aktywów wartych więcej niż gospodarka kraju (o wartości niemal 5 bln dol.), w tym 45 proc. wszystkich krajowych obligacji. Oznacza to, że gdyby podniósł stopy procentowe, poniósłby potężne straty. Bank stał się też współwłaścicielem ponad 80 firm komercyjnych notowanych na giełdzie poprzez wykup jednostek prywatnych funduszy inwestycyjnych. To wszystko miało istotnie pobudzić popyt, podnieść ceny i PKB per capita. Gdyby zadziałało, w 2019 r. stagnacja byłaby już przeszłością. Ale nie zadziałało. Stąd dwie lekcje – jedna dla UE i jedna dla Polski.
Dla Wspólnoty – Europejski Bank Centralny podąża, choć wolniej, japońską ścieżką, utrzymując niskie stopy procentowe i prowadząc programy luzowania ilościowego. Ale to remedium na gospodarczy zastój nie zadziała. Stąd groźba, że strefa euro utknie w błędnym kole robienia tego samego co Tokio, w oczekiwaniu innych rezultatów.
Dla Polski – posiadanie własnej waluty i suwerennego banku centralnego nie jest gwarancją gospodarczego dobrobytu. Możemy nie wchodzić do strefy euro, a i tak zmagać się z problemami ze wzrostem.

Rozczarowujący pupilek inwestorów

„Polska drugą najszybciej rozwijającą się gospodarką w UE”, „Polska w czołówce najszybciej rozwijających się krajów świata”, „KE podnosi prognozę wzrostu PKB dla Polska” – takie nagłówki w prasie to od kilku lat standard. Za cudowne dziecko globalnej gospodarki uznają nas nie tylko nasze media publiczne, ale i, co znacznie ważniejsze, światowi inwestorzy. Objawia się to np. tym, że spada rentowność naszych 10-letnich obligacji (co oznacza, że są uznawane za mniej ryzykowne i łatwiej nam obsługiwać zadłużenie). Dzisiaj wynosi poniżej 3 proc., gdy w 2012 r. jeszcze 5–6 proc. To wszystko wprawia nas w dobre samopoczucie, ale grozi jednocześnie tym, że podobnie jak Tokio stracimy czujność. Japońskie obligacje także są niskooprocentowane – i co? To wynik szaleńczej polityki tamtejszego banku centralnego, a nie niskiej wyceny ryzyka związanego z przyszłością tamtejszej gospodarki.
Bycie pupilkiem inwestorów nie gwarantuje trwałej i powszechnej prosperity. Dzisiejsza Japonia, która z pozyskiwaniem kapitału nie miała nigdy problemów, pustoszeje, traci wigor i zamienia się w jedno wielkie sanatorium dla seniorów. „The Economist” opisuje historię Hisaakiego Nakajimy, który w 2017 r. startował w wyborach na burmistrza miasteczka Honshu. „W trakcie kampanii mówił, że ma wizję rozwoju miasta liczącego 2 tys. mieszkańców, choć miasto miało wówczas 2,7 tys. mieszkańców. Dziwne? Odkąd objął funkcję burmistrza, populacja spadła już o 150 osób, o 6 proc.” – czytamy w artykule „Starzenie się populacji dotyka szczególnie rejony wiejskie”. W Polsce możemy obserwować podobne procesy, choć jeszcze nie na taką skalę. Z danych GUS wynika, że zaledwie pięć województw zyskuje młodych ludzi, a reszta traci. Miasta średniej wielkości także muszą liczyć się z tym, że na ten problem nie ma lekarstwa. Szacuje się, że np. Kamiennej Górze do 2030 r. (w porównaniu do 2016 r.) ubędzie 17,4 proc. mieszkańców, Dęblinowi – 16,7 proc., a Nowej Rudzie – 16,3 proc. Tego zjawiska nie powstrzyma fala imigrantów, bo oni wybierają największe ośrodki. Niemniej przybysze mogą je złagodzić pośrednio, gdy wypełniają lukę na rynku pracy, przyczyniając się do rozwoju gospodarki jako całości. To wzbogaci także polską prowincję i osłabi bodźce do kolejnej migracji.
Premier Shinzo Abe ma nadzieję, że imigranci pomogą także gospodarce jego kraju. W zeszłym roku rząd przepchnął ustawę, która rozszerza możliwość wykonywania pracy przez obcokrajowców. Rząd chce dostarczyć siły roboczej w 14 wybranych branżach, m.in. w opiece zdrowotnej, budowlance i rolnictwie. Są jednak problemy z takim ustawodawstwem. Pierwszy: wysokie koszty podróży do kraju zniechęcają do emigracji zarobkowej bez względu na to, jak bardzo ułatwi się kwestie wizowe. Drugi: wyborcy Abe niechętnie patrzą na imigrantów i protestują. Trzeci: imigrują głównie średnio wykwalifikowani robotnicy, a potrzeba tam też specjalistów oraz ludzi o zacięciu biznesowym. Chociaż więc imigrantów w Japonii przybywa, to w tempie wolniejszym niż powinno. W latach 1965–1975 ich liczba rosła o ok. 800–700 tys. rocznie, dziś to ok. 200–300 tys., gdy populacja rdzennych mieszkańców wysp kurczy się w tempie 300–400 tys. rocznie.
Japonia z całą pewnością nie „wstanie z kolan”, dopóki premier Abe nie dojdzie do wniosku, że gospodarka to ludzie, a nie wskaźniki. Mieszkańcy tego kraju muszą poczuć się sprawczymi jednostkami, a obecnie czują się krępowani przez sztywne reguły zatrudnienia, regulacyjny gorset i system awansu oparty na znajomościach i wysłudze lat. Nikt nie dostaje bodźców, by robić rzeczy wyjątkowe.
Możliwe, że Japonia przekroczyła już punkt, z którego nie ma powrotu – i możliwe, że nawet mimo dobrych reform i oświeconej władzy będzie ubożała. Byłoby wspaniale, gdybyśmy w Polsce wyciągnęli ze smutnego losu kraju samurajów naukę, gdy jest jeszcze na to czas.