- Ja wiem, że to, co powiem, nie spodoba się niektórym. Ale w moim małomiasteczkowym środowisku nigdy nam nikt złego słowa nie powiedział, nie spojrzał krzywo. Może dlatego, że nie mieliśmy potrzeby błyszczenia na scenie, nie chodziliśmy do telewizji śniadaniowych - mówi Sławomir Ślubowski dziennikarz (pracował m.in. w „Sztandarze Młodych”, „Super Expressie”, „Dzienniku”), współautor przewodnika po Warszawie, obecnie pracownik MZK w Warszawie.

Magazyn DGP 26 lipca / Dziennik Gazeta Prawna
19 lipca umarł twój partner Wojtek, z którym byliście razem 20 lat. Bardzo ci współczuję. Czytałam twoje wpisy na FB, w których relacjonowałeś ostatnie chwile umierającego przyjaciela. Pięknie, poruszająco i z miłością o nim pisałeś.
Dziękuję. Te wpisy jakoś mi pomagały w trudnych chwilach, wiedziałem też, że moi przyjaciele są razem z nami. To dawało siłę.
Jak poznaliście się z Wojtkiem?
Przez mój tekst w miesięczniku dla gejów, do którego kiedyś pisywałem. Ten konkretny miał akurat tytuł „Dlaczego nie lubię gejów”. Wyliczałem w nim wady tego środowiska. Jak choćby tę, że wszyscy tam wszystkich oszukują, np. w odniesieniu do wieku. Na portalach randkowych osoby mające, powiedzmy, 26 lat, odmładzają się do 22, a te po pięćdziesiątce piszą, że mają 38. Było tam jeszcze o tym, że ogłaszający się nie szukają miłości, związków, tylko sponsorów. Że najwięcej jest takich, którzy chcieliby żyć na cudzy koszt. Przepraszam, może to zabrzmi brutalnie, ale wiele osób za drinka jest skłonnych wskoczyć komuś do łóżka. Na końcu mojego artykułu był dopisek: z tezami autora można się nie zgadzać, można mu napluć do słuchawki, pod warunkiem że na swój koszt. A działo się to w czasach, kiedy połączenia komórkowe były bardzo drogie – za parę minut rozmowy płaciło się tyle, co za dobrą kolację w niezłym lokalu. Po tekście nie było za wielu telefonów, ale zadzwonił Wojtek. Powiedział, że zgadza się z każdym zdaniem. I powiem ci, że to był pierwszy i ostatni raz, kiedy byliśmy tacy zgodni, bo potem kłóciliśmy się o każdą pierdołę. Nie powinno się mówić źle o kimś, kogo nie ma, kto nie może się obronić, ale z Wojtka było strasznie uparte bydlę – czytaj: osioł. Strasznie mnie to wkurzało. Ale jakoś żyliśmy. I cieszyliśmy się naszym wspólnym życiem. Pierwszy raz umówiliśmy się w galeryjce w Bielsku-Białej, bo Wojtek pochodził z tego miasta. Pogadaliśmy, napiliśmy się piwa, zaprosił mnie do siebie do mieszkania. I poczęstował obiadem. To były faszerowane jajka i pamiętam jak dziś, że pomyślałem sobie: jak to by było fajnie, żeby ktoś mi gotował takie obiady.
I Wojtek gotował.
I to jak. Moje kilogramy nadwagi to jego zasługa. Był świetny, jeśli chodzi o kwestie domowo-logistyczne. Jak próbowałem się wtrącać, dostawałem po łapach. Nasze zakupy w supermarkecie zwykle wyglądały w ten sposób, że ciągle mnie ochrzaniał: wyjmij z koszyka ten dżem, w domu mamy parę słoików, niepotrzebny nam następny. Zostaw te skarpetki, i tak masz ich w szufladzie za dużo. Wczoraj pierwszy raz od wielu lat sam kupiłem sobie koszulę. Czarną. Będzie na pogrzeb. Gdyby to od Wojtka zależało, pewnie by mi nie pozwolił jej wrzucić do wózka. Powiedziałby: masz przecież szarą, w zupełności wystarczy. On był do bólu pragmatyczny i dokładny. Kiedyś pokłóciliśmy się o rozkład jazdy – zmienił się nieznacznie, godziny odjazdów autobusów różniły się o minutę czy dwie, ale on i tak chciał, żebym mu go wydrukował. „Będziesz wychodził pięć minut wcześniej, zdążysz bez problemu” – tłumaczyłem. Uparł się, miało być, jak chciał, jak zawsze.
Kiedy dowiedzieliście się, że Wojtek jest chory?
Zrobił mi bandycki numer w minione święta Bożego Narodzenia. Spędzaliśmy je w domu wypoczynkowym w Zakopanem. Siadamy do kolacji, a on nie chce jeść. „Boli mnie” – mówi. „Co cię boli?”. Odpowiada, że gardło. „To weź tabletkę do ssania i nie rób cyrków” – zirytowałem się. „A jak nie chcesz, to nie jedz” – tak mu powiedziałem. To był rak. Ostatni posiłek Wojtek zjadł 1 stycznia 2019 r. Byliśmy w stolicy Słowenii Lublanie. Choć był bardzo głodny, nie dawał już rady jeść. Ja miałem kaca. Zamówiliśmy spaghetti i zjedliśmy wspólnie jedną porcję. Potem to już były same maślanki, kefiry, nutridrinki. Gdyby nie był tak honorowy, taki dumny, gdyby wcześniej powiedział, że coś mu dolega, może udałoby się zdążyć z terapią na czas. Gdybym ja był czujniejszy… Powinno mnie zastanowić już to, że w Zakopanem nie chciał iść na spacer do Kuźnic, nie miał siły. Przecież to łatwa trasa, dziadek by ją przeszedł. A on utrzymywał, że ma jakieś dolegliwości stomatologiczne. Poszedłem sam. Jak wróciłem, czekał na mnie z kawą i ciastkiem.
Co skłoniło was, aby pójść do lekarza?
Zaczął krwawić z ust. Poszliśmy do prywatnej przychodni stomatologicznej. Tam zajrzeli mu do ust i dali skierowanie do szpitala. Diagnozę postawiono dopiero z końcem stycznia: rak płaskonabłonkowy podniebienia. Wojtek sam sobie na niego zapracował, paląc papierosy, wierząc, że jest nieśmiertelny. Dlatego proszę was, nie palcie.
Tyle się mówi, że geje mają kłopoty, aby – w sytuacji kiedy jeden z nich zachoruje – drugi mógł dostać informację o stanie zdrowia partnera. Że system opieki medycznej ich dyskryminuje.
Nigdy nie doświadczyliśmy czegoś podobnego, czy to w ostatnich miesiącach życia Wojtka, czy wcześniej, kiedy na coś chorowaliśmy. Zarówno w przypadku par heteroseksualnych, jak i homoseksualnych wystarczy, że pacjent wypełni oświadczenie, kto może mieć dostęp do informacji o jego stanie zdrowia. I po sprawie. Jak szedłem na operację kolana, to wskazałem Wojtka. Tak samo, gdy chorowałem na wątrobę. Nie mam pojęcia, dlaczego tzw. środowisko podnosi ten argument – albo coś im się w głowach poprzestawiało, albo celowo mówią nieprawdę. W każdym razie my zawsze chodziliśmy razem do lekarzy, po szpitalach, zawsze byliśmy bardzo dobrze przyjmowani. Może to takie nasze zezowate szczęście w nieszczęściu. Pewnego dnia Wojtek poczuł się gorzej, pojawiło się dużo krwi. Wsadziłem go do auta, zawiozłem do Centrum Onkologii. Słaniał się na nogach. Na izbie przyjęć wyszedł do nas młodziutki chłopak, myślałem, że student. Ale to był lekarz, pan dr Bartosz Spławski. Przyjął Wojtka na oddział zamiast kazać mu czekać rok w kolejce, wdrożył leczenie, łamiąc przy okazji różne procedury. Jestem pewien, że uratował mu życie na kilka miesięcy. Dzięki temu mogło się spełnić marzenie Wojtka: doczekał 20. rocznicy naszego pierwszego spotkania. Dziękuję, doktorze. Nigdy nie oczekiwaliśmy cudu, to nie wina strażaka, że za późno wezwali go do pożaru.
To pomijając ochronę zdrowia, o której wyrażasz się tak ciepło, ciekawa jestem, czy z innych stron spotykały was przykrości za to, że jesteście homoseksualną parą? Wytykano was palcami, obrażano na ulicy, dyskryminowano w pracy?
Ja wiem, że to, co powiem, nie spodoba się niektórym. Ale nigdy nic takiego nie miało miejsca. Może dlatego, że nie mieliśmy potrzeby błyszczenia na scenie, nie chodziliśmy do telewizji śniadaniowych. W naszym małomiasteczkowym środowisku – a mieszkamy w Ząbkach – nigdy nam nikt złego słowa nie powiedział, nie spojrzał krzywo. Przeciwnie, mieliśmy wspaniałych sąsiadów, którzy bardzo nas wspierali. Inna sprawa, że prowadziliśmy z Wojtkiem życie przykładnych mieszczan: praca, dom, żadnych ekscesów, głośnych imprez. Takie stare, dobre małżeństwo. Bardzo się sobą opiekowaliśmy. Nie zapomnę, że to Wojtek nauczył mnie chodzić po raz drugi. Miałem zmiażdżone kolano, mimo zabiegu operacyjnego, rehabilitacji, nie byłem w stanie samodzielnie się poruszać, bez podpórki – raz, że bolało, dwa, że się bałem. Kiedyś Wojtek wyprowadził mnie na spacer, zabronił zabrać kule, kazał się trzymać płotu. „Idź” – nakazał. Ale płot się skończył. Płakałem z bólu i wściekłości. Przepychanka trwała z pół godziny. W końcu postawiłem pierwszy krok, potem drugi. „Wszystko jest w twojej głowie” – przekonywał Wojtek.
A jak było w pracy?
Moja orientacja nigdy nie była tam problemem. Jeśli chodzi o Wojtka, on sam się nigdy nie skarżył. Ale kiedyś znajomy powiedział, że choć mój partner w pracy się wybija, jest dołowany z powodów obyczajowych. Przycisnąłem Wojtusia, zacząłem dopytywać. Okazało się, że faktycznie ma konflikt ze swoją szefową, ale raczej chodzi o ścieranie się charakterów. Już wspominałem, że był megauparty.
Nie mieliście pomysłu, żeby w jakiś sposób zalegalizować swój związek? I żalu, że to w naszym kraju jest niemożliwe?
Nie, a po co mielibyśmy to robić? Mnie do niczego nie było to potrzebne. Wojtek pewnie by chciał, ale w gruncie rzeczy też nie było to dla niego problemem. U sąsiadki mieszkał taki jeden gej, który ciągle powtarzał, że chciałby być na naszym ślubie. Kiedyś, dla żartu, mówimy mu więc, że ślub będzie. Ale w Nevadzie. Bardzo się zmartwił, że to tak daleko i nie da rady pojechać. To był śmieszny typ, taki strasznie przegięty, bardzo charakterystyczny. Był barmanem w lokalu na warszawskim Grochowie, w którym zbierały się różne osobowości. A on ich zagadywał: „Czego szanowni panowie sobie życzą? Pięćdziesiąteczkę może i śledzika”. Wojtek walczył z Marychą – jak na niego mówiliśmy – żeby zachowywał się normalnie, że jest śmieszny. Ale ten już taki był. Ale i tak lubiliśmy Marychę. Jeszcze co do ślubu: tłumaczyłem Wojtkowi, że nie da się zadekretować miłości. Nie potrzeba obrączki, żeby stworzyć dom. Nam się to udało. Mieliśmy dom jak z tej piosenki, którą obaj bardzo lubiliśmy: „I zbudujemy dom bez strychów i bez piwnic, zbudujemy dom dla siebie i dla innych”. Wojtek grał na gitarze i śpiewał mocnym głosem.
Jak udało wam się przetrwać razem 20 lat? Związki gejowskie nie należą do trwałych, zresztą także te heteroseksualne coraz częściej dziś się rozpadają.
Myślę, że ważna jest duża tolerancja i wolność, jaką się pozostawia drugiej osobie. Jak byłem gdzieś na wyjeździe, to on nie wydzwaniał do mnie z pytaniami, co robię. Chciał tylko wiedzieć, że wszystko jest OK, że jestem bezpieczny. I kiedy wrócę, bo będzie czekał z obiadem czy kolacją. Kiedyś pojechałem w góry, po długiej drodze zasnąłem w samochodzie, nie odmeldowałem się, że jestem na miejscu. Komórka była wyciszona. Kiedy się obudziłem, miałem 15 nieodebranych połączeń i grad SMS-ów. Ale dostałem ochrzan.
Byliście o siebie zazdrośni?
On tak, ja nie, ale to kwestia osobowości. Ważne, że szanowaliśmy swoją indywidualność. I nie oszukiwaliśmy się wzajemnie. Tylko raz mnie okłamał – z tą swoją chorobą. Nie chciał mnie martwić. Do końca grał bohatera, choć pewnie się bał. Po jego śmierci znalazłem jego zapiski w komputerze. Jeden z nich głosił: „Jest taka piękna wiosna, a ja cholernie chcę żyć”. Jechałem ostatnio S8, Wojtek bardzo lubił te tunele, i beczałem. Potem sam siebie ochrzaniałem: „Czego się, cioto, mażesz, codziennie ludzie giną choćby pod kołami samochodów, sam opisywałeś różne drastyczne wypadki”. Ale tak już jest, że najbardziej dotyka nas śmierć bliskiego człowieka. Ja przynajmniej miałem czas, aby przygotować się na to, co nadejdzie. Ostatnie dni były bardzo trudne – Wojtek przyjmował już tylko wodę i środki przeciwbólowe. Wracając z pracy, otwierałem drzwi ze strachem, czy to już… Potem stwierdzałem z ulgą: jeszcze oddycha. Wreszcie nadszedł ten piątek, wyszedłem z domu o 5.50, żeby zdążyć na autobus. Choć był nieprzytomny, powiedziałem do niego: „Życzę ci dobrej drogi. Pokonaj ją jak najszybciej”. Kiedy wróciłem do domu, już nie usłyszałem oddechu. Wojtek zmarł koło siódmej rano.
Czy zostały jakieś sprawy majątkowe do uporządkowania?
Nie mieliśmy wspólnego majątku. Wojtek nie miał nic, ja coś tam mam, ale nauczony smutnymi doświadczeniami z poprzednich związków nie chciałem się dzielić. Każdy działał na własną rękę, choć kasę mieliśmy wspólną na życie. Nie dopilnowaliśmy tylko, aby zapisać na mnie pieniądze ze sprzedaży mieszkania mamy Wojtka, która także niedawno zmarła. Ale gdybyśmy tę sprawę uregulowali, kiedy był czas, nie byłoby problemu. Trudno. Mieliśmy ważniejsze rzeczy na głowie. Nie uważam, żeby polskie regulacje były dyskryminujące dla gejów. Jak pan z panią żyją w konkubinacie i jedno z nich umrze, to drugie też złamanego grosza nie dostanie. O pewnych sprawach trzeba myśleć wcześniej i np. spisać testament.
Środowisko LGBT jest innego zdania, domagają się większych praw.
Ale jakich praw? Do małżeństwa, do adopcji dzieci? Na Boga, po co? Ja nie mam potrzeby posiadania dzieci. Choć co do zasady uważam, że lepsza rodzina byle jaka lub złożona z dwóch mamuś czy dwóch tatusiów niż dom dziecka. Ale myślę, że oni – w sensie środowiska – sami dobrze nie wiedzą, czego chcą. Zresztą na ostatniej paradzie równości nie widziałem, żeby zgłaszano jakieś postulaty.
Chodziliście na parady?
Byłem trzy razy, ale nie wchodziłem na platformę, jeśli o to pytasz. Pewnie by się pode mną załamała. Byłem tam z ciekawości, żeby zobaczyć, co to za impreza, obserwowałem z boku. I jestem przekonany, że 90 proc. osób, które się tam bawiły, nie wie, czego powinna się domagać. To zabawa, event. Gdyby ustawić tam dark room, prawie wszyscy pewnie pobiegliby tam kopulować. To nie był nasz świat, te parady, tęcze, to wszystko. Byliśmy naprawdę jak stare, dobre małżeństwo, Wojtuś ciągle mi wyrzucał, że chrapię. Chodziliśmy na spacery i czytaliśmy książki. Spotykaliśmy się ze stałą grupą znajomych. Nie byliśmy działaczami walczącymi pod tęczowymi flagami na ulicach ani bywalcami gejowskich klubów. Dwa podstarzałe pedały, starcy właściwie, bo w tym środowisku po trzydziestce jesteś już staruchem. Tam jest gorzej niż wśród prostytutek, gdzie leciwa pani dalej może cieszyć się wzięciem i prestiżem. Krąg LGBT sam w sobie jest dyskryminujący z powodu ejdżyzmu.
„Pedał” to zabronione słowo, choć w „Lubiewie” Michała Witkowskiego bohaterowie pieszczotliwie do siebie tak właśnie mówią. Albo: „cioteczko”. Teraz wydaje się, że gej także nie jest już za bardzo poprawny politycznie. Słyszałam ostatnio określenie „osoba nieheteronormatywna”.
Że co? Język można sobie połamać. Ale ze słowami jest problem, każde można zohydzić, jeśli powtarza się je w określonym kontekście. A potem takim słowem ranić, zabić. Ale słowo można także oswoić. Wszystko zależy od tego, w jakiej sytuacji się go używa, z jaką intencją. Ci, którzy w Białymstoku krzyczeli, że pedałów do gazu, nie mieli dobrych zamiarów. Jak już mówiłem, ani ja, ani Wojtek nigdy nie mieliśmy ambicji, aby walczyć za jakąś gejowską sprawę, bo uważaliśmy, że nie ma o co. Jednak jeśli inni chcą wychodzić na ulice – proszę bardzo. Wystarczy, żeby policja była skuteczna. A w Białymstoku nie była, bo ludzi pobito. W Warszawie jakoś nie biją gejów podczas parad. Zdaję sobie sprawę, że te wydarzenia można umiejscowić w logice kampanii wyborczej. Ale to mnie nie obchodzi. Ważne jest, aby ktokolwiek demonstrował – gej, Żyd, Murzyn, PiS-owiec czy hodowca kanarków – miał prawo czuć się bezpiecznie. Nie można pozwolić na to, żeby jeszcze bardziej podzielono ten kraj na Polskę A, gdzie wolno chodzić na manifestacje, i na Polskę B, gdzie są one zakazane. Albo dostępne tylko dla wybranych.
Co teraz?
Nie mam pojęcia. Będę musiał nauczyć się od nowa żyć.