Pułkownik Krzysztof Dusza, były zastępca szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, mówi DGP o pozbawieniu stopnia przez szefa MON i sądowym odwróceniu tej decyzji.
Rozmawiam z szeregowym czy z pułkownikiem?
Zgodnie z prawomocną decyzją Naczelnego Sądu Administracyjnego z pułkownikiem. W wyniku tego orzeczenia decyzja szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego pozbawiająca mnie stopnia oficerskiego jest uchylona.
Ale przez trzy lata był pan szeregowym.
Patrząc od strony prawnej, nie zostałem prawomocnie pozbawiony tego stopnia. Jednak SKW zaczęła mnie tak traktować. Zabrano mi część uposażenia i emeryturę obliczano z uposażenia szeregowego, a nie pułkownika. W tym zakresie byłem faktycznie szeregowym.
Przywrócono panu emeryturę należną pułkownikowi?
Złożyłem stosowne wnioski. I to też jest wyznacznikiem obecnych czasów, ponieważ jak przeczytałem na stronie TVN, MON stwierdziło, że będzie decyzję respektowało. Ale obecny szef SKW uznał, że nie ma podstaw do tego wyrównania.
Znowu pan pójdzie do sądu?
Nie zrzeknę się tych roszczeń. Są mi należne i zamierzam je przeznaczyć na edukację mojej córki. Biorąc pod uwagę, jak moja była służba się zachowuje w stosunku do mnie, zakładam że znów spotkamy się w sądzie.
Zaczął pan służbę w 1990 r.
W Urzędzie Ochrony Państwa. Później była Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i SKW.
25 lat służby. Jaki ma pan teraz stosunek do państwa polskiego?
Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem. To jest moje państwo. Wstępując do służby w 1990 r., świadomie czekałem na moment zmiany, by nie wejść do SB. Moim marzeniem było służenie ojczyźnie. Taką możliwość uzyskałem w ramach naboru prowadzonego przez pierwszego szefa UOP Krzysztofa Kozłowskiego. Zaczynałem jako szeregowy funkcjonariusz, na samym dole. Nadal uważam, że służba ojczyźnie to coś ponadwymiarowego. Trudno to przeliczyć na pieniądze. Gdy zaczynałem, można było zarobić znacznie więcej na rynku prywatnym, ale nie to było najbardziej istotne. Gdy pan pyta, jak patrzę na sytuację w 2019 r., to z mojego doświadczenia i doświadczenia mojej koleżanki, major która była mocno zaangażowana na kierunku wschodnim i również została zdegradowana, to jest to przeżycie bolesne. Po 30 latach wolnego państwa należałoby oczekiwać pewnej normalności przy zmianie kierownictwa w ministerstwach i służbach. To, co się z nami stało, to fatalny sygnał dla funkcjonariuszy i żołnierzy w tych instytucjach.
Miałem okazję rozmawiać z kolegami z partnerskich służb już po tym, gdy zostałem pozbawiony stopnia oficerskiego. Wszyscy byli zdziwieni – takich rzeczy na świecie się nie praktykuje. Po pierwsze, nieroztropne jest pozbywanie się ludzi mających taką wiedzę i doświadczenie, bo zwyczajnie można ich jeszcze wykorzystać. Po drugie, osoby, które mają ogromną wiedzę o sposobie działania naszego głównego przeciwnika, są potencjalnymi osobami do pozyskania dla obcych służb. To że się tak nie stało i nie dzieje, to jest tylko dowodem na to, że powiem nieskromnie, mamy do czynienia z osobami, które są patriotami i poczucie oddania ojczyźnie cenią znacznie wyżej niż serwowane im poniżenia.
Dlaczego pan został zdegradowany? Czy raczej dlaczego próbowano pana zdegradować?
Postępowanie dyscyplinarne zostało wszczęte po tym, gdy pod koniec 2015 r. jako dyrektor Centrum Eksperckiego NATO wypowiadałem się krytycznie w mediach na temat sposobu, w jaki przejęto CEK. Mówiłem, że doszło do bezprawnego przejęcia, bez konsultacji ze stroną słowacką i to będzie miało wydźwięk międzynarodowy, doprowadzi do obniżenia autorytetu służby i państwa. Te działanie były zwyczajnie niezgodne z prawem.
Minister Antoni Macierewicz w wywiadzie dla DGP stwierdził, że do CEK trzeba było wejść nocą, by „skutecznie uzyskać dowody popełnienia przestępstwa”. Co pan na to?
Nie trzeba było wchodzić nocą. Można było to zrobić zwyczajnie. W dzień. Nadal w naszym państwie obowiązują konstytucja i kodeks postępowania karnego określające czynności, jakie powinny być wykonane przy podejrzeniu o popełnieniu przestępstwa. A na miejscu nie było prokuratora, nie było nikogo, kto miałby uprawnienia do prowadzenia czynności procesowych. Poza tym jakich dowodów? Tam nie znaleziono dowodów na nic, na jakąś rzekomą współpracę z innymi służbami, przekręty finansowe czy coś w tym stylu.
Znaleziono m.in. czapkę rosyjskiej FSB.
Przede wszystkim znaleziono ryngraf FSB w moim pokoju. Na mojej ścianie wisiało kilkadziesiąt ryngrafów, m.in. Irańskich Strażników Rewolucji, myślę, że dla niektórych równie bulwersujący. Posiadam jedną z największych w Polsce kolekcji odznak i ryngrafów służb specjalnych. Dla oficera służb to swego rodzaju trofea, zwłaszcza jeśli się posiada ryngrafy swojego głównego oponenta, którym jest Rosja.
Ma pan za sobą dwa procesy. Został pan zdegradowany, ale NSA nie uznał tej decyzji. I umorzono też zarzuty, jakie panu i gen. Piotrowi Pytlowi postawiono po nocnym wejściu do CEK NATO.
Ta druga decyzja jest nieprawomocna. Ale podkreślę, że nie potwierdziły się zarzuty o tym, że przechowywaliśmy tam jakieś niejawne dokumenty, które miały być znalezione w trakcie tego nielegalnego przeszukania, nazywanego przez osoby je realizujące inwentaryzacją.
Odczuwa pan satysfakcję, że ówczesny współpracownik ministra Macierewicza, Bartłomiej M., przebywa w areszcie śledczym?
Nie mam takiej satysfakcji. Mnie jest go żal. Zrobiono mu krzywdę, promując tak szybko, gdy ten człowiek nie miał żadnego doświadczenia. Proszę sobie przypomnieć ten specjalny zespół PiS, który stwierdził, że on nie nadawał się do pełnienia takich funkcji. Ja będę miał satysfakcję, gdy zostanie ukarany za postępowanie w CEK. To, że siedzi za inne kwestie, choć pamiętajmy, że nie został skazany i jest wciąż w świetle prawa niewinny, nie daje mi satysfakcji.
Jest jeszcze trzeci proces.
To postępowanie, które zostało wszczęte na wniosek mój, wspominanej major i generała Pytla. To było zawiadomienie o nielegalnym wejściu do CEK, przeszukaniu m.in. prywatnych komputerów i zniszczeniu rzeczy prywatnych. Pełniąc służbę, miałem kilkanaście markowych garniturów. Używałem ich służbowo, ale kupiłem je z własnych środków. One wisiały na wieszakach, w pokrowcach, zostały radykalnie pogięte.
Bez przesady. Można je oddać do pralni i nie będą pogięte.
I tak, i nie. Biorąc pod uwagę atmosferę tego całego zajścia, budzi to mój wstręt. Zginęły mi też np. drogie spinki do garniturów.
Twierdzi pan, że w wyniku nocnego najazdu poginęły wasze prywatne rzeczy?
Tak. W tej sprawie toczy się postępowanie – dzięki decyzji sądu okręgowego w Warszawie wydano decyzję o wszczęciu śledztwa. Bo prokuratura nie chciała się tym na początku zająć. Mam nadzieję, że to będzie zmierzało do postawienia zarzutów osobom, które brały udział w tych czynnościach. Zeznania i dokumenty potwierdzają to, że wejście było nielegalne.
Minister Macierewicz twierdzi, że chodziło o to, „by uniemożliwić działania na szkodę bezpieczeństwa państwa i polskich służb”.
Rozważam, czy nie wytoczyć mu procesu cywilnego. Tylko nie jestem pewien, czy nie będzie się chował za immunitetem poselskim.
Jak pan odniesie się do zarzutu, że CEK to były dla was „złote spadochrony”? Było wiadomo, że kończy się wasz czas w kierownictwie SKW i chcieliście sobie zapewnić intratne posady.
Po pierwsze, gdy powstawał CEK, miałem już pełne uprawnienia emerytalne. Nie musiałem szukać zabezpieczenia finansowego. W CEK nie zarabiało się więcej niż w służbie. Po drugie, po byciu zastępcą szefa SKW zostanie dyrektorem CEK to nie był jakiś awans. W 2014 r., gdy zaczynaliśmy tworzyć centrum, nikt nie wiedział, kto będzie rządził pod koniec 2015 r. Po trzecie, tylko i wyłącznie bardzo dobra ocena naszej służby pozwoliła na to, że ta idea została podchwycona przez struktury Sojuszu. Jak pan prześledzi jakikolwiek proces powstawania centrum eksperckiego NATO, są to lata. U nas to było zaledwie półtora roku. To się wiązało też z zagrożeniami na Wschodzie i naszym doświadczeniem w ich zwalczaniu. Ujmę to tak: pierwsza idea powstania CEK pojawiła się w mojej głowie w 2008 r. Wtedy wraz z generałem Januszem Noskiem rozmawialiśmy o tym z wysokim funkcjonariuszem NATO, który jasno powiedział, że nikt nam nie zaufa, bo ocena służby po latach 2006–2007 była fatalna. Ale przez następne lata zbudowaliśmy duże zaufanie. Zarówno my, jak i nasi słowaccy partnerzy, wystawiliśmy do CEK naprawdę profesjonalne ekipy.
Jak pan dzisiaj ocenia działania SKW?
Czy słyszał pan ostatnio o wydaleniu jakiegokolwiek dyplomaty rosyjskiego, który byłby podejrzewany o działalność szpiegowską albo zatrzymania jakiegoś polskiego żołnierza podejrzewanego o współpracę z obcymi służbami na bazie informacji od SKW?
No nie. Ale może robią to po cichu?
(śmiech) Jeżeli chwalą się na swoich stronach nawiązaniem współpracy z kolejnymi uniwersytetami, to myślę, że pochwaliliby się także tym, jakby mieli prawdziwe sukcesy. Tymczasem spójrzmy na Słowację, piękny kraj i choć mieszka tam kilkukrotnie mniej ludzi niż w Polsce, to w zeszłym roku wydalono attaché wojskowego Rosji.
Ale przecież wydaliliśmy dyplomatów po ataku na Skripala w Wielkiej Brytanii.
To była decyzja polityczna. Być może wśród wydalonych byli oficerowie GRU, ale tutaj rola SKW była znikoma. Jesteśmy dużym krajem na rubieży NATO, wspierającym Ukrainę od momentu aneksji i nie ma się co oszukiwać – jesteśmy ważnym celem dla rosyjskich służb. A przez ostatnie cztery lata nie mieliśmy żadnej realizacji, żadnego wydalenia. Chociaż za naszych czasów kilka wydaleń i zatrzymań było naprawdę głośnych. To wystarczy za komentarz o skuteczności służb dzisiaj.
Jednak CEK jest dziś otwarte i działa.
Tak, półtora roku później, niż to było planowane. Przecież centrum miało być otwarte w grudniu 2015 r. I nie słyszałem, by przystąpiły jakieś kolejne kraje Sojuszu, oprócz tych 10, które na samym początku przyjęły jeszcze nasze zaproszenie. W mojej opinii dziś ciężar tych zadań wzięła na siebie strona słowacka – u nas zwyczajnie brakuje kompetencji.
Nieroztropne jest pozbywanie się ludzi mających taką wiedzę