Pierwsza kampania wyborcza 2019 r. to spektakl bezprzykładnego psucia państwa. Nieustający konkurs na najbardziej absurdalną zagrywkę albo przynajmniej odzywkę.
Dziennik Gazeta Prawna
Ten tekst miał traktować o największych nonsensach kończącej się kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Ale przecież nonsens powinien – przynajmniej w teorii – prowadzić w ślepą uliczkę, donikąd. Tymczasem cechą tej kampanii i polskiej polityki w ogóle staje się pełna użyteczność nonsensownych sformułowań, a co gorsza, także czynów. Z nonsensów zrobiły się więc kurioza. Nawet jeśli dziś wydają się rekordowe, są to rekordy do łatwego i szybkiego pobicia.

Tylko nie o Europie

Kiedy Jarosław Kaczyński na początku tej kampanii zaatakował warszawską deklarację praw LGTB, politycy Koalicji Europejskiej pouczali go, że mówi nie na temat, bo przecież to nie w Brukseli i Strasburgu decyduje się o takich sprawach. Ale w kampanijnym materiale KE z ostatniego tygodnia Grzegorz Schetyna składał szczegółowe obietnice dotyczące znieczulania kobiet przy porodach i kalendarza szczepień. Spoty pozostałych komitetów były podobne. Jest to skądinąd najbrutalniejsza kampania w historii, choć wszyscy wiemy, że następna będzie jeszcze brutalniejsza.
Można ten tematyczny przechył uznawać za przejaw niedojrzałości polskich polityków, mediów, a w końcu i polskiego społeczeństwa. A można twierdzić, że to dowód na alienację struktur Unii, o których nie da się nawet przejrzyście i ciekawie debatować, a co dopiero dopatrywać się ich związku z życiem statystycznego obywatela. W ostateczności głównym winnym jest sam kalendarz wyborczy. Wszyscy pogodzili się z tym, że wybory do Parlamentu Europejskiego to próba generalna przed wyborami parlamentarnymi jesienią. Każdy mówi o tym otwarcie.
Jeśli coś jest przy tej okazji rażące szczególnie, to niebywała oględność głównych aktorów sceny, kiedy przychodziło im od czasu do czasu rozmawiać na europejskie tematy. Taką oględność lepiej nazywać prymitywizmem. Z jednej strony mamy hasła Koalicji Europejskiej zapewniającej, że tylko jej uda się zdobyć większe pieniądze z europejskiego budżetu (w domyśle dlatego, że będzie miała lepsze relacje i z brukselską biurokracją, i z głównymi europejskimi stolicami). Z kolei PiS kładzie nacisk na asertywność swojego rządu wobec Unii, skrzętnie pomijając konkrety: z kim zawrze przymierze w ramach europejskich instytucji, i dla jakich celów. Ze strony prawicy padają czasem sensowne uwagi o nieadekwatności obecnego ustroju Unii do poczucia kryzysu w jej łonie. Ale nie padają konkrety dotyczące ewentualnej reformy.
Konkretem, i to istotnym, jest spór dotyczący przystąpienia Polski do strefy euro: KE i Wiosna – za, PiS i reszta prawicy – przeciw. On jednak także dotyczy w większym stopniu decyzji podejmowanych w Warszawie niż tego, co chcemy osiągnąć w samej Unii.

Kuriozum pierwsze: piątka Kaczyńskiego plus

Piątkę Kaczyńskiego dostaliśmy na początek kampanii. To wielka finansowa operacja nakierowana bardziej na wybory jesienne niż wiosenne, ale ogłoszona już teraz. Niemal jednego dnia premier Morawiecki, znany niegdyś z ostrożnego stosunku do rozdawnictwa, znalazł kilkadziesiąt miliardów na takie cele jak 500 plus na pierwsze dziecko czy jednorazowa trzynastka dla emerytów. Trudno to nawet nazywać transferami socjalnymi, skoro adresatami są także ludzie zamożni i bardzo zamożni. To po prostu pakiet wyborczych prezentów – obok skądinąd sensownych, ale mniej konkretnych zapowiedzi, choćby dosypania pieniędzy do kulejącej infrastruktury.
Od razu przewidziałem, że musi nastąpić jeszcze dogrywka – w ostatnim tygodniu kampanii. I dostaliśmy piątkę Kaczyńskiego plus. Kiedy Morawiecki na konwencji obozu rządzącego w Krakowie drżącym od niepewności głosem (ta scena to symbol) anonsował „prawdopodobnie 500 zł miesięcznie” dla dorosłych niepełnosprawnych, domknął kształtującą się nową zasadę funkcjonowania polskiego państwa.
PiS i jego sojusznicy chwalą się wynikami budżetowymi, które pozwalają na tak ekspansywną polityką społeczną. I coś jest na rzeczy, poprawili ściągalność podatków. Tyle że łatwość, z jaką żonglują miliardami, może podważać sens stabilnych kalkulacji polityki finansowej – i po stronie wydatków, i dochodów. Na pewno zaś traci sens jakakolwiek rządowa deklaracja o treści: „budżetu na to nie stać”.
Przekraczając granice nieprzekraczalne dla wszystkich poprzednich ekip, PiS zmienił wiele. Pewnie trzeba będzie podnosić lub wprowadzać nowe podatki, z pewnością rezygnuje się z ambitniejszych prób dofinansowania państwa i usług publicznych, takich jak edukacja i służba zdrowia. Zachęca się też kolejne grupy zawodowe i społeczne do roszczeń. Widać to już było przy okazji strajku nauczycieli, ale apogeum może nastąpić jesienią.
Najważniejsze jest jednak coś innego. Debatę o różnych modelach polityki społecznej zastępuje licytacja, kto da więcej. Formułka: „nic wam nie będzie odebrane, ale dodamy jeszcze…”, używana przez liderów KE z Grzegorzem Schetyną na czele, to pełne usankcjonowanie tego wyścigu. Możliwe, że przywódcy opozycji o większym autorytecie byliby w stanie przeciwstawić się systemowi takiej licytacji. I możliwe z kolei, że gdyby większy był moralny autorytet obozu rządzącego, nie trzeba by takiego wyścigu uruchamiać.
Dziś logice powiększania wydatków bez końca i bez troski o konsekwencje sprzeciwia się jedynie radykalnie wolnorynkowa Konfederacja, posługująca się jeszcze bezwstydniejszym populizmem w innych sferach. Czasem mają taką odwagę także pojedyncze osoby, choćby Ryszard Petru. Tyle że brak powagi wypchnął go wcześniej na margines politycznej sceny.

Kuriozum drugie: Koalicja Europejska, czyli wszyscy przeciw PiS

PiS podnosi argument niespójności programowej Koalicji Europejskiej, skrzykniętej już jako przyszła koalicja rządowa, ale z jednym celem: odsunięcia od władzy Kaczyńskiego. Ponieważ program europejski głównej formacji opozycyjnej to euroentuzjastyczne ogólniki, w tych wyborach sprzeczności w głównym bloku opozycyjnym wydają się nikomu nie szkodzić. O spójność przyszłego programu rządowego mamy zapytać wielogłową centrolewicę później.
Ale przecież partie wchodzące w skład Koalicji należą do różnych europejskich rodzin partyjnych. Europosłowie z PO wstąpią do EPP, ci z SLD do socjalistów, jeśli wejdzie ktoś z Nowoczesnej, znajdzie się we frakcji liberałów, zieloni, też uczestniczący w KE, mają swoje ugrupowanie. One ze sobą w teorii konkurują i czasem zajmują różne stanowiska.
Polski system wyborczy zakłada co prawda wskazywanie nie tylko listy, ale i kandydata. Tylko że głos na polityków z dalszych miejsc pomaga zarazem w wejściu do europarlamentu liderom listy. Pytanie więc, które ugrupowanie europejskie wzmacniają swoimi głosami wyborcy KE? Może kilka równocześnie?
Można spojrzeć na to inaczej. Chadecy z EPP, socjaliści i liberałowie od lat dzielą się miejscami w Komisji Europejskiej i większością posad w Brukseli. Są bardziej trustem reprezentującym cały unijny establishment niż porozumieniem programowym. Różnice w poglądach między nimi tracą na znaczeniu. Jest to jednak wizja niepokojąca z punktu widzenia stanu europejskiej demokracji. Teraz znajduje tak dobitną ilustrację w polskiej polityce.
Na dokładkę polskie wybory zmieniają się z konkurencji różnych partii w starcie pozbawionego wyraźnych właściwości unijnego establishmentu z polską prawicą. W takiej sytuacji pytanie, czy Donald Tusk zachował polityczną neutralność, angażując się jako przewodniczący Rady Europejskiej w te wybory, jest zasadne, a równocześnie jałowe. Może jeszcze bardziej uderzające jest zaangażowanie w polską kampanię wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa, socjalisty. Najsłuszniejsze zastrzeżenia tejże Komisji do stanu polskiej praworządności (a niektóre są słuszne) stają się elementem polityczno-partyjnej gry. Gry nawet nie w imię określonego zbioru idei, a mało czytelnych interesów trustu rządzącego Unią.

Kuriozum trzecie: piątka Konfederacji

Blok antyeuropejskich wolnorynkowców spod znaku Janusza Korwin-Mikkego, narodowców różnych maści i fundamentalnych katolików typu Kaja Godek odrzuca obie główne wersje geopolityki: euroentuzjastyczną w wykonaniu Koalicji Europejskiej oraz tę zwróconą ku USA, reprezentowaną przez obóz rządzący. Pytanie o pożądanych przez nich sojuszników zawisa w próżni. Nasuwa się Rosja. Względna siła tej opcji jest miarą ogólnego społecznego rozchwiania.
Piątka Konfederacji to formułka, jakiej użył nieznany do tej pory kandydat tego bloku Sławomir Mentzen. Oznajmił, że jego blok jest „przeciw Żydom, homoseksualistom, Unii Europejskiej, aborcji i podatkom”. Towarzyszyła temu deklaracja, że wyborów nie da się wygrać w oparciu o racjonalne argumenty, bo wyborcy są nieracjonalni. Te pięć punktów stało się ulubioną mantrą nowego ugrupowania.
Choć formułka „przeciw Żydom” dotyczyć może odrzucenia żydowskich roszczeń do mienia bezspadkowego, a formułka „przeciw homoseksualistom” – blokowania postulatów środowisk LGBT, w polskiej polityce nie mieliśmy do tej pory tak bezpośredniego odwołania do nienawiści wobec innych narodów czy wobec mniejszości seksualnych jako programu. Poprawność polityczna napotkała odpowiedź w postaci totalnego odrzucenia wszelkiej przyzwoitości. W tej narracji nie ma już miejsca nawet na odrobinę hipokryzji jako hołdu składanego cnocie.
Taki radykalizm, mówienie bez oporów „jak jest”, może się wydawać formułką atrakcyjną na przekroczenie pięcioprocentowej bariery. Ale widać też słabości tej oferty. Wybory się jeszcze nie odbyły, a w internecie toczą się już debaty, czy nie zaszkodziły Konfederacji dziwaczne wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego, choćby o wyższości kontaktów z pedofilami nad edukacją seksualną czy o prawie do posiadania pornografii dziecięcej we własnym komputerze. Mało racjonalni wyborcy (według definicji pana Mentzena) są może i szansą. Niestabilni psychicznie niektórzy liderzy, niekoniecznie.
Dotyczy to nie tylko Korwin-Mikkego, ale na przykład Grzegorza Brauna. Jego postulat karania za homoseksualizm chłostą czy więzieniem jest ewenementem na tle europejskiej polityki, także tej radykalnie antysystemowej. Ale jeśli ktoś wróci do jego rozważań na temat żydowskich wpływów w „Gwiezdnych wojnach”… W ostateczności nawet wejście Konfederacji do europarlamentu może się zakończyć w dłuższej perspektywie paradoksalnym wzmocnieniem, a nie osłabieniem proeuropejskich sympatii wśród Polaków.

Kuriozum czwarte: skrócenie kolejek do lekarzy

Na początku swojego istnienia Wiosna Roberta Biedronia zażądała, aby czas oczekiwania w kolejce do lekarza nie był dłuższy niż 30 dni. I obiecała, że zagwarantuje to ustawowo. Niektórzy liberalni komentatorzy wyśmiewali wówczas przekonanie, że można zaklinać przepisami rzeczywistość. Ostatnio Grzegorz Schetyna obiecał jednak nie więcej niż 60 dni oczekiwania – jako jeden z elementów programu ochrony zdrowia KE.
Opozycja trafnie upatruje we wciąż kulejącej służbie zdrowia jedno z miękkich podbrzuszy obecnej władzy. Ta niewiele zrobiła na polu jej naprawiania. Możliwe, że będzie to jeden z głównych tematów kampanii jesiennej.
Ale formułka „niczego, co zostało wam dane, nie odbierzemy”, czyni z tej debaty popis czystej magii. Bo naprawa służby zdrowia wymaga zainwestowania w nią większych pieniędzy, być może zamiast rozbuchanego rozdawnictwa. Nikt jednak tego „zamiast” głośno nie wypowie.
Pytany, skąd weźmie pieniądze na naprawę opieki medycznej, Biedroń zaczął opowiadać, że „zaoszczędzi na węglu”. Próżno pytać tego „kandydata na premiera”, co to oznacza. Notabene obietnica rezygnacji z kopalń węglowych do 2030 r., bez realistycznego programu alternatywnego, to kolejny popis ciężkiej demagogii.
Wiosna jest spełnieniem marzeń części lewicowych elit, które uważały, że w odpowiedzi na filozofię PiS „jeśli wam nie dają, to dlatego, że nie chcą”, trzeba znaleźć kogoś, kto będzie w tej licytacji jeszcze skuteczniejszy. Skończyło się karykaturą i jeszcze większym wepchnięciem w ten licytacyjny korkociąg liberalnej opozycji, spod znaku Platformy.
Znacznie bardziej od mnożenia kolejnych obietnic społecznych Biedronia interesuje podsycanie wojny światopoglądowej. Nieustanne powtarzanie obietnice wyzwolenia Polaków spod władzy biskupów zwalniają z odpowiedzi na pytanie, jak skutecznie zagwarantować tylko 30-dniowe czekanie na wizytę u lekarza.
PiS ma na swoim koncie przynajmniej usprawnienie systemu fiskalnego, co pozwoliło na prospołeczne korekty. Wiosna idzie śladem francuskich radykałów z przełomu XIX i XX wieku, którzy nie mając realnej recepty na biedę i nierówności społeczne, chcieli podnosić robotnika z kolan i pokazać mu, że ksiądz go oszukuje: w niebie przecież nic nie ma. Ale że wciąż nie ma odwagi postawić tylko na to, produkuje socjalny szum. A Koalicja Europejska często w ślad za nią.

Kuriozum piąte: „debata” o pedofilii

Wprowadzono ją do kampanii z zewnątrz – filmem braci Sekielskich. Trudno jednak ukrywać, że liberalno-lewicowej opozycji temat spadł jak z nieba: PiS stracił inicjatywę, został przyparty do muru. Może mieć jeszcze nadzieję na prymat tematyki społeczno-ekonomicznej wdrukowanej w ludzkie umysły, ale ostatnio głównie się tłumaczył.
Zostawmy już pytanie, co ma pedofilia do europejskich wyborów. Dostaliśmy festiwal demagogii – ciężkiej i wielopiętrowej. Najpierw po prawej stronie. Oczywiście to jest temat realny, nie zastępczy. A już wizja aplikowania tego zła Kościołowi przez złowrogą peerelowską Służbę Bezpieczeństwa to przejaw aberracji. Nie da się mechanicznie zestawiać tej plagi wśród księży ze słabościami w obrębie innych grup społecznych, choćby z powodu o wiele większego związku duchownych z ich „miejscem pracy” – Kościołem. Dlatego rządowy pomysł powoływania komisji badającej wszystko i wszystkich, improwizowany w odpowiedzi na atak opozycji, jest rozwadnianiem sprawy.
No tak, ale czy problemem głównym naprawdę jest ścisły związek Kościoła z prawicą? A to głoszą bardzo hałaśliwie i Koalicja, i Wiosna.
Faktem jest, że obie siły ze sobą współpracowały z powodu bliskości programowej. Jednak ani PiS nie obsługuje mechanicznie biskupów, ani biskupi rządu (gdyby tak było, mielibyśmy już całkowity zakaz aborcji). Zależność jednego podmiotu od drugiego to wulgarna diagnoza na poziomie oskarżeń rządu USA, że jest kontrolowany przez Żydów. Jeśli zaś stawia się na razie nie dowiedzioną tezę, że Kościół korzystał z parasola, z nieformalnego immunitetu, to zwracam uwagę, że historie opowiedziane przez Sekielskich i innych demaskatorów sięgają wielu lat wstecz. Czy więc rozliczać należy także rządy PO-PSL? Albo SLD-PSL?
Możliwe, że wyczerpująca debata o miejscu Kościoła w życiu społecznym jest nieunikniona. Ale kampania wyborcza zmienia ją w karykaturę. Pełną takich paskudnych scenek jak poseł Sławomir Nitras kładący dziecięce buciki przed Jarosławem Kaczyńskim.
O tyle nie żałuję tu PiS-u, że sam przekroczył niejeden rekord w organizowaniu kampanii przeciw różnym środowiskom. Pojedynczy sędzia kradnący kiełbasę stawał się przesądzającym argumentem za potępieniem całej grupy i żądaniem jej „oczyszczenia”. Finansowano taką propagandę za publiczne pieniądze.
Tyle że tu mamy do czynienia z instytucją szczególną. Za rozgorączkowanymi twarzami polityków chcących wygrać wybory opowieściami, jak bardzo boją się o własne dzieci, widać środowiska, które zamierzają pozbawić Kościół jakiegokolwiek wpływu na życie społeczne. Czy Polska będzie od tego lepsza? Nie sądzę.
A są jeszcze pierwsze, kuriozalne remedia. Możliwe, że pojawiłyby się i bez kampanii. Przypomnijmy radosną twórczość legislacyjną przy okazji walki z plagą dopalaczy w wykonaniu rządu Donalda Tuska. Tu warto spytać, czy powinno się po partacku przerabiać kodeks karny na kolanie? Czy politycy zarówno prawicy, jak i opozycji naprawdę wierzą, że pedofilia to czyn, który nie powinien się przedawniać, skoro przedawnia się morderstwo?
Przy okazji majstrowania przy kodeksie popełniono masę kardynalnych błędów, wstępna wersja nowego prawa w istocie ograniczała, a nie rozszerzała ochronę małoletnich. Próbowano też różnych manipulacji z przerabianiem innych paragrafów. A na koniec mistrzostwo świata: w powodzi zmian próbowano wzmocnić w Sejmie artykuł 212, pozwalający ścigać zniesławienie w trybie karnym. W dziennikarzy i media uderzyło ugrupowanie, które gdy samo było w opozycji, potępiało ten przepis. A to wszystko w ramach walki z pedofilią.

Więcej tego samego

Na tym tle narzekanie na brutalny język, niedowiedzione oskarżenia, po części będące skutkiem coraz większej jawności, staje się truizmem. Ta jawność to może chwilami jedyny plus tej kampanii – jeśli na przykład otworzy się przed wyborcami stan majątkowy nie tylko samych polityków, ale ich rodzin. Tylko czy to w sytuacji totalnego zabetonowania elektoratów przyniesie realne oczyszczenie? Do tego musi istnieć realna, otwarta na fakty opinia publiczna.
Przede wszystkim jednak mamy do czynienia z bezprzykładnym psuciem państwa – często z inicjatywy rządzących, ale równie często z udziałem lub pod presją opozycji. Odczuwam zmęczenie, kiedy o tym piszę.
Pierwsze miesiące po wyborach europosłów powinny być poświęcone jakiejś próbie naprawy, określenia reguł rządzących boiskiem. Ale przecież wszyscy jesteśmy pewni, że zamiast tego dostaniemy kolejne rekordy. Rekordy w kuriozach.