- Myślałem, że tradycja Gdańska pchnie Tuska w stronę mądrej syntezy konserwatyzmu z nowoczesnością. Przez lata patrzyłem na niego z zachwytem, nie dostrzegając wad. Teraz jest dla mnie rozczarowaniem – mówi w wywiadzie dla DGP Piotr Semka, publicysta i dziennikarz.

Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
„Trzeba być żołnierzem PiS-u. Sympatycy się nie liczą” – to pana słowa z nowej książki.
Obrazujące myślenie wewnątrz partii. Nawiązując do tego cytatu – krytykuję taki sposób myślenia, który pojawia się w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego.
Pan jest sympatykiem?
Nie. Jestem przedstawicielem tej części prawej strony publicystycznego środowiska, która uważa, że na prawicy nie ma lepszego rozwiązania niż PiS. Na razie. Niedawno Rafał Zakrzewski w „Gazecie Wyborczej” napisał o mnie, że jestem dziennikarzem związanym z obozem władzy. Przykre. Nie mam ochoty na procesy, ale nie jestem związany z obozem władzy. Zawsze przykładane są dwie miary – Jacek Żakowski jest uważany za dociekliwego dziennikarza, a ja za prawicowego, Dorota Wellman to jest sympatyczna, kształtna pani, a o mnie publicysta „Tygodnika Powszechnego” pisał, że jestem dobrze odżywiony.
A pan pisał, że Lech Wałęsa wygląda jak ponton.
Cytowałem, że tak na niego mówiono.
Pan jest wrażliwy na swoim punkcie.
Politycy, a tym bardziej liderzy muszą mieć grubą skórę. Zaraz pani powie, że też jestem osobą publiczną.
Jest pan.
Zamówię jeszcze jedną kawę latte.
Z cukrem.
Z cukrem. Uciekam w sacharynę przed pani pytaniami. Odpowiem pani bajką Ezopa. Każdy z nas ma dwie sakwy. Tę z przodu i tę z tyłu. Do tej z przodu, którą widać, wrzuca błędy cudze, a ta z tyłu, niewidoczna od razu, jest wypełniona błędami własnymi.
I teraz mi pan pokazuje tę z tyłu?
Rozumiem, że teraz tematem będzie katalog wad Piotra Semki.
Pan ma jakieś kompleksy?
Na punkcie wyglądu, oczywiście. O tym, jak wyglądam, chce pani rozmawiać?
W pana książce jest dużo zdjęć, na których jest pan młody, szczupły, przystojny.
No właśnie. Zaraz zacznie się pytanie, jak do tego doszło, że teraz tak wyglądam. Wie pani, że obcy ludzie są na tyle bezczelni, że pytają mnie, czy nie mam kompleksów, występując w telewizji? Dodają: „Panie, ja z takim wyglądem to bym wstydził się wychodzić z domu”.
Sądziłam, że bardziej politycznie się do pana odnoszą.
Jedno z drugim się pięknie komponuje.
I co pan wtedy mówi? „Sp…rzaj, dziadu”, jak kiedyś Lech Kaczyński?
Nie. Nic nie mówię, bo wiem, że jeśli dojdzie do jakiegokolwiek incydentu, to mogę być oskarżony o dowolne rzeczy. Najbardziej mi przykro, kiedy świadkami tych sytuacji są moje żona i córka. I choć zdarzają się też miłe sytuacje, to wiadomo, że jeden nieprzyjemny incydent zawsze bardziej zapada w pamięć niż pięć przyjemnych.
Bez ironii. Prezydent Komorowski zeszczuplał, ale mówi o tym w kontekście wygranej batalii.
A wie pani, że z Bronisławem Komorowskim bardzo się lubiliśmy? Kiedy jednak zaczął być tym aroganckim prezydentem, to się nasze drogi rozeszły. Co do batalii, to zawód dziennikarza oznacza nieregularność, do tego mnóstwo stresów. Pamiętam początek lat 90., kiedy wielu dziennikarzy piło alkohol. Trochę to dziedzictwo komunizmu. Dziennikarze w prasie oficjalnej bardzo często dylematy moralne rozładowywali za pomocą alkoholu.
Koledzy się o pana martwią, o pana zdrowie.
Wiem. Wiem o tym. Nagrywa to pani?
Tak.
Toczę tę batalię i ciągle ją przegrywam.
Pan ma obsesję „Gazety Wyborczej”.
Przez całe lata 90. harowałem od rana do wieczora. Poszczególne media, w których pracowałem, były po kolei rozwalane wskutek nacisku „Gazety Wyborczej”. Każdy, kto przeżył lata 90. po prawej stronie, był wtedy jak zając, którego myśliwi wypędzają z różnych miejsc. Program Refleks w TVP zlikwidowany, TVP Walendziaka zlikwidowana, „Życie” Wołka zlikwidowane, Telewizja Familijna też, Radio Plus też.
To nie GW, to Kościół rozmydlił, rozwalił Radio Plus.
Ale też byliśmy atakowani.
Niech pan nie wymyśla.
Prymas Glemp miał nas gdzieś.
Bo byliście za radykalni?
Bo nie byliśmy ich. Poszczególni biskupi nie rozumieli siły tego radia. Potem było „Uważam Rze”. Zniszczone przez Hajdarowicza pod naciskiem politycznym PO. Przecież pani sobie zdaje sprawę, że długo różne środowiska próbowały wmawiać opinii, że prawica jest gorsza, mniej znająca świat, mniej obyta.
Jest pan życzliwy tej władzy.
Każdy pod tym słowem rozumie co innego. Stosuję taką zasadę, że najbardziej krytyczny wobec PiS jestem na łamach swojego tygodnika „Do Rzeczy”. Ale być krytycznym nie znaczy nie mieć opinii, kto lepiej Polską rządzi – PiS czy opozycja. Dzisiaj „Gazeta Wyborcza” jest np. życzliwa opozycji.
Z tej życzliwości opisała aferę reprywatyzacyjną?
Ale jak już była kampania Trzaskowskiego, to nie pisała, kto z jego otoczenia był powiązany z tamtą aferą.
A kto był?
Nie wiem.
To po co pan to mówi?
Mówię, bo nikt tego w GW nie sprawdził. W „Gazecie” gospodarują w bardzo przemyślany sposób swoją dociekliwością, miła pani. Nikt też na przykład nie prowadzi żadnych badań, jaki jest osobisty majątek Grzegorza Schetyny. U pani, w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, też nie było materiału na ten temat.
W „Do Rzeczy” był? Też nie, więc może po prostu nie ma tematu.
Błagam, bez tego świętego oburzenia.
Dziennikarstwo to nie jest życzliwość w stosunku do władzy czy opozycji, tylko patrzenie i jednym, i drugim na ręce.
Jedno z drugim nie jest sprzeczne.
Jest, bo jak jest pan życzliwy, to przymyka pan oko.
Ile razy mogłaby pani przeczytać wezwania publicystów „Newsweeka” czy GW, żeby opozycja się zjednoczyła? To jest właśnie wyraz martwienia się o przyszłość opozycji. Zdaję sobie sprawę, że wszędzie na świecie jest tak, że są media, które są towarzyszem, ale i niewolnikiem danego obozu politycznego. Ale mogą być ożywcze, bo wskazują na pewne błędy i tworzą dyskusję.
To jest robienie polityki, a nie dziennikarstwo.
Ale ja nigdy nie chciałem być politykiem. Nawet wtedy, kiedy pisałem do prasy podziemnej.
Wtedy wróg był oczywisty.
I prowadzenie pisemka, pisane tekstów zastępowało działalność polityczną. Po 1989 r. bardzo wyraźnie widziałem, że to trzeba oddzielić, zapewnić podmiotowość jednej i drugiej sfery. Inaczej myślał Jacek.
Mówi pan o Jacku Kurskim?
Tak. Pamiętam taką naszą rozmowę, kiedy powiedział: „Słuchaj, o ile w czasach komunizmu podziemne słowo miało siłę dynamitu, o tyle teraz nastąpił taki zgiełk medialny, że...”. Ostatecznie odszedł do polityki w 1998 r.
Kiedy robił film „Nocna zmiana” w 1992 r., był już politykiem.
Nie, dziennikarzem współpracującym z telewizją publiczną kierowaną przez Wiesława Walendziaka. W pierwszych politycznych wyborach samorządowych wystartował w 1998 r.
Panie Piotrze, TVP Jacka Kurskiego nie wskazuje żadnych błędów PiS. Wszystkie działania tej partii gloryfikuje.
Wiedziałem, że w tym wywiadzie wystąpi sekcja zatytułowana: „Semka, tłumacz się za telewizję publiczną”.
Przecież pana wieloletni przyjaciel, Jacek Kurski, rządzi tą telewizją.
Z tego powodu, że przeżyliśmy razem bardzo wiele, robię wszystko, aby unikać wypowiedzi na temat TVP i Jacka. Ani go nie krytykuję, ani nie chwalę.
Piotr Zaremba mówi wprost o „Wiadomościach”, że to nie jest dziennikarstwo.
W moich tekstach też się na ten temat wypowiadam. Proszę mnie nie naciskać, żebym to dokręcał. Dla publicysty formami kontaktowania się ze światem są pisanie w gazecie i wypowiedzi w telewizji. Jeśli już wypowiadam się krytycznie o mediach publicznych, to pisałem o tym parokrotnie w swojej gazecie, a nie w obcych mediach, w których krytyki Jacka Kurskiego jest bardzo dużo. No, ale gadamy o Kurskim czy o mojej książce?
W pana książce też jest o Kurskim. I to dużo.
Znamy się od wczesnej młodości, od liceum, od Topolówki. To jest w ogóle fenomen, bo z tego liceum wywodzi się aż czterech prezesów TVP – Terlecki, Walendziak, Daszczyński i Kurski. Jeśli jednak Jacek i telewizja miałyby być osią tej rozmowy, to przepraszam, że beleczkę wyrywam spod nóg. Jacek balansuje pomiędzy byciem politykiem a szefem TVP, co ma swoją tradycję. Chcę go jednak zostawić na boku. Tomasz Lis też niedawno napisał książkę.
Przeczytał pan?
Przeglądałem. Rozbawiła mnie tam jedna scena, moim zdaniem nieprawdziwa, w której Jacek Kurski goni Lisa po korytarzach i krzyczy za nim, padają jakieś wyzwiska.
Dlaczego ma być nieprawdziwa?
Jeśli się opisuje dramatyczne wydarzenie, w którym są dwie osoby, to można pisać cokolwiek, bo nikt tego nie sprawdzi. Myślę, że Tomasz Lis bardzo Jacka nie lubi. I będzie mu do końca życia wbijał różne szpileczki.
Pan wbija szpileczki Lisowi.
Bo to był bohater mojej młodości. Myślę, że tak jak ja dla niego byłem punktem odniesienia, tak on też był dla mnie. Kiedy następuje wybór jakichś opcji, to druga strona jest zawsze dla mnie inspiracją. Negatywną. Ważnym wydarzeniem generacyjnym była noc czerwcowa za rządów Jana Olszewskiego, a potem powrót komunistów do władzy. To nas bardzo podzieliło. Mało kto pamięta, że zanim Olszewski został premierem, próbę stworzenia rządu miał podjąć Geremek. I poniósł porażkę, bo nikt z liderów sejmowych partii nie chciał go jako premiera. Teraz już prawie nikt o tym nie pamięta. Pamiętam też taki materiał Tomka zatytułowany chyba „Z wizytą u Leszka Millera”. Był chyba u niego w domu, nie zadał żadnego trudniejszego pytania. Poza tym dla Tomasza Lisa kult Lecha Wałęsy był bardzo świeży. Przecież on był takim neofitą. Od 1986 r. studiował na dziennikarstwie UW i chyba nie otarł się o opozycję. Dla takich jak on Wałęsa w 1990 r. był objawieniem. Sam mam takiego dalekiego krewnego, który do 1989 r. był w PZPR, a potem zachwycił się Wałęsą. To jest przypadek Tomasza Wołka, przypadek Marcina Króla.
Lis nie był w PZPR.
Ale tak jak mówiłem, Wałęsa był dla niego objawieniem. Nie przeszkadzało mu, że prezydentura Wałęsy się degenerowała. Według mnie Lis dzięki układom z Wałęsą wyrobił sobie dobrą opinię dziennikarską. Pamiętam, jak Mieczysław Wachowski zawsze znajdował dla niego miejsce i czas na wywiad z prezydentem. Przychodzili ochroniarze i zabierali Lisa na ekskluzywne rozmowy...
Przecież pan popierał Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich.
Ktoś nie tak dawno wyciągnął zdjęcie, na którym stoję z Jackiem Kurskim i trzymamy kartkę z napisem: „Wałęsa. Tak!”. I zaraz komentarze, ho, ho, w internetach nic nie ginie. Wojowniczy prawicowcy grzmieli: „O, wspierało się kiedyś agenta”, lewacy: „Było się kiedyś przyzwoitym”. Szkopuł w tym, że ja nigdy tego zdjęcia nie ukrywałem. Było przecież w mojej książce „Lewy czerwcowy”, jest i w tej nowej książce. Ta sytuacja ze zdjęciem uświadomiła mi kilka rzeczy. Przede wszystkim to, że okres III RP jest najbardziej nieznanym czasem w historii Polski.
O którym pan pisze jak o wielkiej wojnie polsko-polskiej, w której „Gazeta Wyborcza” odegrała jakąś ogromną rolę.
Ta wojna trwa w Polsce od wielu lat, od początku, od 1989 r. Piszę o dwóch Polskach. Koledzy z Klubu Jagiellońskiego piszą, mówią, że się urodzili już po 1989 r. i co nas ta wojna dwóch plemion obchodzi. Każde pokolenie próbuje odejść od konfliktów poprzedniego, a potem odnajduje w swoim sporze elementy tego, co było wcześniej. Moja książka jest zapisem tej konfrontacji, ale tłumaczy również, jakie były jej koleje, wyjaśnia, dlaczego w pewnym momencie prawica poparła Wałęsę przeciwko Michnikowi. To nie była cyniczna kalkulacja, tylko wiara, że Wałęsa wiele rzeczy zreformuje, pociągnie do przodu. A on, jak dostał władzę, uznał, że zasadniczo to już koniec rewolucji, że już wszystko ma. Te spory nie powstały z powietrza. Widać to na przykładzie Okrągłego Stołu.
Przecież pan był zwolennikiem Okrągłego Stołu.
Byłem, dopóki nie zorientowałem się, że korespondenci zagraniczni są lepiej poinformowani o tym, w jakim kierunku chcą prowadzić rozmowy Michnik czy Geremek, niż ja, korespondent pisma gdańskiej Solidarności. Przecież pracowałem w medium reprezentującym ludzi, którzy doprowadzili do strajku, do Okrągłego Stołu. Byłem akredytowanym korespondentem. Szybko wiedziałem, że Okrągły Stół to gra elit, które niechętnie mówią tłumom, jak się dogadały. To był początek moich wątpliwości.
Pan niestety nie zadaje sobie pytania, co by było, gdyby nie doszło do Okrągłego Stołu.
Nadal twierdzę, że doradcy Solidarności, którzy wówczas siedli przy Okrągłym Stole...
Łącznie z Lechem Kaczyńskim.
Właśnie chciałem to powiedzieć, uprzedzić tę kąśliwość. Od pewnego momentu doradcom bardziej zależało na porozumieniu niż rządowi, a logika czasu była przeciwko tej władzy. Gdyby Solidarność trochę poczekała, to by więcej wywalczyła. Już wtedy były elementy fraternizacji pomiędzy lewicą solidarnościową a częścią PZPR. I tu znowu wracam do „Gazety Wyborczej”, która zaraz potem powstała. Nie była jedną z wielu gazet, tylko kreatorem zbiorowej wyobraźni. Po prawej stronie był tylko niewielki „Tygodnik Solidarność” i wydawany w małym nakładzie dziennik „Nowy Świat”. Wszystko to było kruche i biedne. Po 1989 r. była bardzo duża różnica w świadomości pomiędzy prawą stroną a lewą.
O jakiej świadomości pan mówi?
Bardzo wielu ludzi, którzy świetnie sprawdzali się w prasie podziemnej, szło do polityki. Natomiast Adam Michnik bardzo szybko uświadomił sobie, że bycie redaktorem naczelnym gazety jest czymś więcej niż polityka, to jest kształtowanie myślenia.
Jarosław Kaczyński, który przez chwilę był naczelnym „Tygodnika Solidarność”, nie miał tej świadomości?
Wtedy, oprócz Michnika, nikt jej nie miał. Nie chcę się, broń Boże, porównywać do Adama Michnika, ale ja to zawsze rozumiałem.
I komu pan to mówił?
Wszystkim moim kolegom. Zawsze wiedziałem, że polityka musi mieć swoje lustro w postaci mediów. Nie rozumiano tego aż do momentu pojawienia się Pampersów w TVP.
Pan był wśród Pampersów.
Wszedłem do TVP wcześniej, za czasów Terleckiego.
I razem z Jackiem Kurskim robił pan program „Refleks”.
Wtedy stałem się wrogiem Adama Michnika. To było po tym, jak wraz z Jackiem sfilmowaliśmy przed radiową Trójką, jak Monika Olejnik wsiada do samochodu Jerzego Urbana. Michnik przechodzi. Urbana zabolało, że wstydzi się wsiąść do jego samochodu. Czekał kilkadziesiąt metrów dalej. Wsiadł.
Pana też różni ludzie podwożą. Dzisiaj my pana podwieziemy.
Problem w tym, że jak wtedy mówiono, oni wszyscy wtedy pojechali na imieniny Kwaśniewskiego.
Trzeba było jechać za nimi.
Nie mieliśmy samochodu. Wtedy były inne realia. Kierowca miał zlecenie – do Trójki i z powrotem. Poza tym gonienie ich byłoby dla nas uwłaczające. Zresztą później próbowano nam przyprawiać gębę psów gończych. We „Wprost” pojawiła się aluzja, że nasz kamerzysta musiał zbierać doświadczenie podczas stanu wojennego.
Potem jeszcze kiedyś się spotkaliście.
W 1992 r. pojechałem w konwoju do Sarajewa. Jechali też m.in. Kuroń, Michnik. I Kuroń, chyba na złość Michnikowi, demonstrował, że jesteśmy starymi znajomymi.
Pan chowa urazę do Michnika, bo dawno temu odmówił panu wywiadu i pan sobie to zapamiętał na całe życie.
Wiedziałem, że to będzie tak interpretowane. Chciałem pokazać, że wówczas, w 1988 r., zaczęła się w Michniku dziwna przemiana. Wcześniej był człowiekiem, który dużo wysiłku wkładał w przyciąganie, zjednywanie sobie ludzi. Był jedną z trzech osób, które to potrafiły, miały charyzmę.
Te pozostałe dwie to?
Tusk i Kaczyński. Pamiętam taki moment, kiedy zacząłem obserwować coraz większą różnicę między Michnikiem a Kuroniem. Moim zdaniem Kuroń zachował socjalistyczne podejście do ludzi, każdemu, kogo spotykał, dawał kredyt zaufania, zagarniał, w pewnym sensie przytulał. To czasami było wystudiowane, ale jednak częściej prawdziwe, głębokie. Natomiast Michnik już właśnie chyba w 1988 r. zaczął dzielić ludzi na taką triadę: sojusznik, narzędzie i wróg.
A pan kim dla niego był?
Nikim. Mogę pani opowiedzieć, jak nie zostałem dziennikarzem „Gazety Wyborczej”. Otóż w czerwcu 1989 r. powstają dwie gazety – „Gazeta Wyborcza” i „Tygodnik Gdański”. Byłem już w „Tygodniku”. Spotkałem się z panią Teresą Remiszewską, zasłużoną działaczką opozycji. I zapytała mnie, czy nie chciałbym zostać korespondentem „Gazety Wyborczej” w Gdańsku.
Czy wtedy Adam Michnik był jeszcze dla pana Adasiem czy już złym Michnikiem?
Coś czułem już wtedy, że jest z nim nie tak. Jacek Kurski jeszcze wtedy mu wierzył, jeszcze „adasiował”. To wynikało też z tego, że Adam Michnik bardzo często bywał u mamy Jacka, dobrze się znali przez całe lata 80. Zresztą dlatego Jarek Kurski został rzecznikiem Wałęsy, a potem przeszedł do GW. Kiedy pani Remiszewska złożyła mi propozycję, zastanowiłem się chwilę i najwidoczniej to zastanowienie jej się nie spodobało, a może uznała, że się boję wiązać z opozycją, co oczywiście było absurdem. Powiedziała: „Widzę, że ma pan spore wątpliwości. No cóż, nie od każdego można wymagać odwagi”.
Zabolało?
Zabolało. Nie miała prawa tak mnie podsumowywać. Są ludzie, którzy z wiekiem nabierają ostrości, łatwo wybuchają, urażają się, obrażają. Wtedy jej powiedziałem, że bolą mnie jej uwagi i jeśli tak stawia sprawę, to już na pewno dziękuję za propozycję. Parafrazując Herberta, to gdyby mnie lepiej i mocniej kuszono, być może byłbym teraz kolegą Czuchnowskiego.
I zajmował się spółką Srebrna.
Nie zajmuję się dziennikarstwem śledczym.
Wielokrotnie pan rozmawiał z Jarosławem Kaczyńskim.
I miałem ostre spotkania. Raz zdążyłem zadać trzy pytania. Pierwsze: „W 1993 r. powiedział pan krytycznie, że ZChN to najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski, a dzisiaj ma pan Marka Jurka w partii. Jak to tłumaczyć?”. Drugie: „Jaki jest pański stosunek do kary śmierci w kontekście nauczania Jana Pawła II?”. I trzecie: „Jakich błędów, które popełnił pan przy tworzeniu Porozumienia Centrum, chciałby pan uniknąć przy tworzeniu PiS?”. Kaczyński z trudem odpowiedział, ale strasznie się wściekł. Już poza studiem nazwał mnie prowokatorem postkomunistów.
A teraz o co by go pan zapytał?
Dlaczego rozmawia tylko z mediami, które są mu przyjazne. I czy dostrzega problem, że w strukturach wojewódzkich PiS-u młodzi dochodzą do szklanego sufitu i siłą rzeczy zaczynają się rozglądać za innymi partiami, jedni bardziej na prawo, drudzy, ci bardziej libertariańscy wolnościowcy, szukają sobie miejsca np. w partii Korwin-Mikkego.
No to rzeczywiście trudne pytania, zadziorne.
Uważam, że ciekawe.
I nic o przekupywaniu wyborców przed wyborami?
To jest ryzyko, które podejmuje każdy w polityce. Jeżeli Kaczyński jest pewny, że Morawiecki będzie w stanie wynaleźć na to pieniądze, to podejmuje ryzyko polityczne. Może to być kula u nogi w momencie dekoniunktury. Patrzę na to jako na eksperyment bez jakiegoś świętego oburzenia.
Nic o biznesy, nic o spółkę Srebrna?
W sprawie spółki Srebrna nie widzę żadnego problemu. Patrzę na cały PiS kompleksowo, widzę, że się w Polsce lepiej dzieje, że poziom korupcji znacznie spadł. A te rzeczy, którymi opozycja wymachuje, PiS potrafi szybko rozwiązać. No, ale znowu rozmawiamy nie o mojej książce, tylko o PiS-ie.
Poznał pan księdza Jankowskiego, pisze pan w swojej książce o jego dworze. Pisze pan o oskarżeniach o pedofilię.
Moim zdaniem opowieści ofiary brzmią bardzo drastycznie i wiarygodnie. Napisałem też, że Jankowski między sierpniem 1980 r. a 13 grudnia 1981 r. mógł być uważany za osobę, którą posługiwała się SB. Natomiast od marca 1982 r. był zdecydowanym przeciwnikiem komunizmu. Myślę, że gdzieś od 1987 r., z racji tego, że był blisko Wałęsy, mógł mieć poczucie absolutnej bezkarności. Do tego przepych, bogactwo. I tu trzeba zadać sobie pytanie o fundusze Solidarności przysyłane z Zachodu. To jest temat, którego nikt nie chce dotykać. Przez plebanię księdza Jankowskiego przewalały się rzadkie dobra. Do tego ekipy telewizyjne ze świata, które często potrafiły zapłacić łapówkę, żeby prałat załatwił wywiad z Wałęsą. Zresztą, pamiętam takie spotkanie, w Gdańsku, w którym uczestniczył też Donald Tusk.
U księdza Jankowskiego?
Nie. Przypomniała mi się ta historia à propos dóbr rzadkich. To był 1987 r. Usłyszałem na jednym spotkaniu, jak Tusk zaprasza do siebie zaufanych na dobre jedzenie, cygara i niezłą whisky.
Czyli pana zdaniem Tusk był kawiorowym opozycjonistą.
Trochę tak. Choć miałem nadzieję, że stworzy mądry miks konserwatyzmu z nowoczesnością. Tusk jest dla mnie trochę takim alter ego.
Czyim?
Moim. Oczywiście, jest między nami osiem lat różnicy. On jest starszy. Zawsze był młodzieńczy, więc ta różnica wydawała się między nami mniejsza. Zawsze mi się z nim dobrze rozmawiało. Podobnie jak z Lechem Kaczyńskim. Ma ogromną siłę uwodzenia. Zawsze więcej od niego wymagałem. Był przecież z Gdańska. A moja książka to pean na temat niepowtarzalności Gdańska. Zakładałem, że tradycja tego miasta pchnie go w stronę mądrzejszej syntezy konserwatyzmu z nowoczesnością. Przez lata patrzyłem na niego z zachwytem, nie dostrzegając wad. Teraz jest dla mnie rozczarowaniem. Kiedy w 1991 r. przyjechał do Warszawy, to zachłysnął się blichtrem. KLD miało biuro w hotelu Marriott. Wtedy jego wynajęcie musiało bardzo dużo kosztować. Dziennikarze zastanawiali się, skąd te pieniądze. Przypominam, że wtedy nie było dotacji partyjnych. Szybko wyrobił sobie towarzyskie relacje z wieloma liberalnymi dziennikarzami. To dobrze widać w wywiadach telewizyjnych, które można ostatnio oglądać w TVN. W nich widać ten talent uwodziciela, którym Tusk przykrywa swój cynizm i pazerność na pieniądze. Zawsze lubił żyć na wysokim poziomie. Zresztą jego koledzy też.
Na Jarosława Kaczyńskiego patrzy pan ciągle z zachwytem.
Złe określenie. Widzę w nim bardziej racjonalne spojrzenie na problemy Polski. On myśli kategoriami racji stanu Polski.
Partii raczej i jej pieniędzy.
Każdy widzi, co chce. Przecież jeśli Jarosław Kaczyński zajmuje się interesami, to nie po to, żeby jeździć na Majorkę.
Niech pan się stara być obiektywny, a nie życzliwy.
Jeśli prowadził interesy, żeby zapewnić swojej partii jakiś punkt oparcia na wypadek, jeśli przyjdzie do władzy PO, to ok. Bo przecież jeśli przyjdzie PO, to będzie czyściło PiS do podłogi.
Kuroń zachował socjalistyczne podejście do ludzi, każdemu, kogo spotykał, dawał kredyt zaufania, w pewnym sensie przytulał. Natomiast Michnik już właśnie chyba w 1988 r. zaczął dzielić ludzi na taką triadę: sojusznik, narzędzie i wróg