Przeczytam jeszcze trochę postbiedroniowej publicystyki, a pójdą mi synapsy, i to z hukiem. Eksplozja ta odbędzie się w proteście przeciwko marnowaniu nieprzyzwoitej ilości opiniotwórczej energii na sortowanie sceny politycznej za pomocą pojemników przysłanych dekady temu przez ciocię z Zachodu. Co mam na myśli?
Od dawna trwające, a dziś, po konwencji Wiosny, niezwykle wzmożone poszukiwania właściwych desygnatów takich terminów jak „lewica”, „prawica” czy „wstrętni, bezideologiczni centrowi liberałowie”. Po lekturze wynurzeń klasy analitycznej może się wydawać, że mniej ważne od tego, kto i z pomocą jakiego programu wygra wybory, jest to, kto tak naprawdę jest z lewa, kto z prawa, a kto w środku.
Oto, co nas frapuje bardziej niż plan zejścia z węgla czy sens emerytury obywatelskiej: czy Biedroń to naprawdę lewica? Może nie lewica, może jednak wstrętny centrowy liberał? Czy prawdziwa lewica to raczej Razem, w dziewictwie swym jedyna prawdziwa? A może Czarzasty to też lewica, tylko inaczej? Czy Koalicja Obywatelska to już lewica, bo Nowacka, czy raczej nadal wstrętni centrowi liberałowie? A może to partia kryptoprawaków, bo zawsze z kościołem za pan brat, a poza tym tylko marzą o obniżeniu podatków? A może – aha, szach mat, lewico – lewicą jest PiS, bo 500+? I co teraz zrobisz, lewico, a zwłaszcza ty, Biedroniu; przemianujesz się na centrum? Bo jak możesz pozostać lewicą, skoro lewica jest chwilowo na prawicy? O rany, ale w takim razie kto jest prawicą, nie altprawicą, tylko tą bożą prawdziwą? A jeśli nikt, to czy nie powinniśmy się zająć stworzeniem prawdziwej prawicy? Bo przecież nie możemy zrobić żadnego pełnoprawnego politycznego ruchu, zanim nie wypełnimy wszystkich wymaganych pojemniczków, prawda? Nie może się z nich także wylewać, więc jeśli będzie za dużo lewic, to jakieś trzeba będzie ubić... No to od początku: kto jest prawdziwą lewicą…?
Aby zilustrować pewien bezsens tej naszej uporczywej polskiej sortowni analitycznej, pozwolę sobie przytoczyć anegdotę o londyńskim zoo.
W 1932 r. ogród ów najął architekta modernistę, przybyłego z Rosji Bertolda Romanowicza Lubietkina, by stworzył przestrzeń dla pingwinów. Podczas gdy pingwiny zacierały skrzydła, czekając na nowe lokum i niecierpliwie żuły ryby, Lubietkin – wraz z inżynierem Ove Arupem – tworzyli. Najgorętszym materiałem sezonu był wówczas beton, więc tworzyli z betonu. Ponieważ krzykiem architektonicznej mody był minimalizm i prostota form, stworzyli pingwinom regularne betonowe schody, płytki betonowy basen oraz dwie betonowe rampy zazębiające się w typowym dla modernizmu kontrastowym tańcu miękkiej, zakrzywionej formy i surowego, ascetycznego materiału. Pingwiny miały chodzić rzędami po rampach i spoglądać na pływających pod nimi współmieszkańców, relaksując się wśród prostych linii i minimalistycznych brył.
Niestety, owa sielanka nie trwała wiecznie i pingwiny trzeba było z basenu-ikony ewakuować. Okazało się bowiem co następuje: od dreptania po betonie pingwiny dostawały zakażeń łap, od wspinania się po prostych, niezróżnicowanych powierzchniach nabawiały się chronicznego bólu stawów, a poza tym, ponieważ były to pingwiny peruwiańskie, permanentnie szlag je trafiał, bo nie mogły się swoim pradawnym, genetycznie im wpojonym zwyczajem w niczym zagrzebać. Słowem, basen ładny i w ogóle, tylko klient jakiś dziwny i łapy ma dziwaczne.
Zaryzykuję takie oto stwierdzenie: niemal nikt w Polsce nie jest ani prawicą, ani lewicą. Biedroń jest progresywny obyczajowo, ekonomię deklaruje solidarystyczną, ale duchowo i intelektualnie jest wykształconym centrowym liberałem, szukającym zresztą międzyklasowej koalicji. PiS jest w wielu aspektach lewicowy; ideologicznie konserwatywny w stylu jednakowoż populistycznym; jest też adwokatem silnego państwa, ale rozumie je, hm, nietypowo, jako prywatny sojusz walczących ramię w ramię o lepszą Polskę i finansowanie partii. Do jakich wiaderek powkładać okolice PO to już w ogóle nie wiadomo; to grupa programowo bezprogramowa, która obiecuje rzeczy spoza podziału lewo-prawo, takie jak przywrócenie praworządności. Kukiz się zmienia w zależności od dnia tygodnia, bliskości mediów społecznościowych i spożytych produktów.
A jeśli ktoś każe naszej polskiej polityce żyć w idealnym krajobrazie, w którym jedni grzecznie siedzą z lewa, drudzy z prawa, a trzeci na środeczku, to za chwilę wszyscy sobie poranimy łapki i dostaniemy bólu stawów. Nie dla nas jasne kategorie polityczne, nie dla nas sztywne etykiety, nie dla nas betonowe baseny. I to dobrze – przecież polityka to rzecz organiczna, elastyczna; nie tworzy jej się po to, by pasowała do projektu jakiegoś architekta; tworzy się ją po to, by odpowiadać na pogmatwane i mętne nastroje ludzi i na ich wciąż zmieniające się problemy. Sceny politycznej nie da się zaprojektować. Ci, którzy owe projekty biorą nieco zbyt serio i, jak przykładne pingwiny peruwiańskie, chcą kroczyć po wykoncypowanych przez intelektualistów gustownych rampach, kończą z infekcją – jak zmarginalizowane, ale czysto lewicowe Razem.
Polacy bowiem to nie gęsi i swój polityczny styl mają. Jest nim mianowicie wysoce eklektyczny turpizm z elementami psychologii tłumu. To niekoniecznie błąd systemu, to adaptacja systemu do naszej chaotycznej, trudnej do pojęcia rzeczywistości, w której nie ma czegoś takiego, jak ewolucyjnie wytworzony lewicowy lub prawicowy elektorat czekający na swojego czystego księcia – są za to ludzie, których czasem wkurza zbyt wysoki podatek, a czasem słaba emerytura; czasem Rydzyk, a czasem Michnik; czasem Unia, a czasem brak unijnych funduszy. Latać wokół tego burdelu z etykietkami to jak krzyczeć do grupy dzieci bawiącej się w szpital: CO WY WYPRAWIACIE? Przestańcie! Pielęgniarka nie nosi słuchawek! Lekarz nie robi zastrzyku! Pacjent tym bardziej! Opamiętajcie się! Na rampę, pingwiny, no już!
Przytulmy więc chaos pojęciowy i zajmijmy się porządkiem pragmatycznym. To jak z tym węglem? Jak z tą emeryturą? Co robić, jak żyć?