Kryzys polityczny w Wenezueli odbija się też na amerykańskiej debacie wewnętrznej. Lewica, chociaż ostrożnie, krytykuje prezydenta Donalda Trumpa za wyjście przed szereg z uznaniem Juana Guaidó za prezydenta tego pogrążającego się w zapaści kraju.
Nieformalny lider progresywnego skrzydła Partii Demokratycznej, senator Bernie Sanders, chociaż potępił Nicolása Madurę za nadużywanie władzy i przemoc, stwierdził, że rząd USA nie powinien wspierać przewrotów w Ameryce Łacińskiej, tak jak to zrobił kiedyś w Brazylii, Chile, na Dominikanie i w Gwatemali. „Nie możemy znowu wkroczyć na tę ścieżkę” – napisał na Twitterze. Z kolei młoda kongresmenka z Hawajów Tulsi Gabbard, która właśnie ogłosiła zamiar startu w wyborach prezydenckich, stwierdziła że „Stany powinny się trzymać od Wenezueli z daleka”. Ale jej akurat mało kto słucha po kompromitacji, jaką były odwiedziny u syryjskiego przywódcy Baszara al-Asada.
Zresztą wypowiedź Sandersa porównująca wspieranie Guaidó do pomocy, jakiej Ameryka udzielała Augustowi Pinochetowi czy Rafaelowi Trujilli, jest niefortunne, bo uznawany przez Waszyngton przywódca jest socjalistą i w całym spektrum amerykańskiej sceny politycznej mógłby się nie zmieścić nawet na krańcu lewej flanki. Ale w tle salonów stolicy i twitterowej przepychanki jest jeszcze jedna lokalna sprawa, która może mieć znaczący wpływ na politykę. Chodzi o to, że na Florydzie mieszka wielu Latynosów, w sumie 17 proc. wszystkich zarejestrowanych tam wyborców.
O ile ludzi pochodzenia wenezuelskiego jest ledwie kilka tysięcy, to cała wspólnota imigrantów z Ameryki Łacińskiej oraz ich potomków ma bardzo pryncypialne podejście do jakiegokolwiek przejawu politycznej przemocy w krajach, z których przyjechali. Florydzcy Latynosi nie są, w przeciwieństwie np. do głosujących niemal w 100 proc. na lewicę Afroamerykanów, jednym blokiem wyborczym. Kubańczycy są zwykle prorepublikańscy, bo opuścili wyspę z powodu reżimu braci Fidela i Raúla Castro, a prawicowe rządy w USA zwykle były stanowcze w walce z komunistyczną dyktaturą. Osoby pochodzenia meksykańskiego, dominikańskiego i portorykańskiego głosują raczej na demokratów.
Jednak obecna sytuacja w Wenezueli zjednoczyła wszystkich Latynosów przeciwko Nicolásowi Madurze. Gremialnie poparli oni ruch Donalda Trumpa z uznaniem za prezydenta Juana Guaidó. Republikanie próbują wykorzystać te emocje politycznie i uwieść latynoską mniejszość antysocjalistycznym i antykomunistycznym przesłaniem. W piątek do Miami przyjechał wiceprezydent Mike Pence, by wziąć udział w wiecu poparcia dla Guaidó. Potem spotkał się z liderami lokalnej wspólnoty, by omówić bieżące kwestie związane z tym, jak się pozbyć Madury, sprowadzić Wenezuelę na drogę demokracji oraz zapobiec ewentualnemu kryzysowi migracyjnemu w graniczącej z nią Kolumbii.
Razem z nim w rozmowach uczestniczyli inni ważni republikańscy politycy, w tym gubernator Florydy Ron DeSantis oraz kongresmen Mario Díaz-Balart i senator Marco Rubio, obaj pochodzenia kubańskiego. Díaz-Balart zgłosił w ubiegłym tygodniu projekt ustawy zakładający rozszerzenie kwot systemu tzw. temporary protected status, programu dającego imigrantom z wybranych krajów prawo do legalnego pobytu w Stanach Zjednoczonych i podjęcia tam pracy, o uchodźców z Wenezueli. Politykę Trumpa wobec Caracas popierają też florydzcy demokraci. – Prezydent robi dobrze i nie będę go krytykować za dobre działanie z obawy o to, że stracę popularność. Maduro musi odejść jak najszybciej – powiedziała Reutersowi stanowa senator Annette Taddeo reprezentująca w legislatywie bardzo lewicowy okręg w Miami.
A prezydentowi, który z drugiej strony słynie przecież z wyjątkowo nieprzychylnego stosunku do imigrantów, zależy na zbudowaniu sobie solidnej bazy wyborczej na Florydzie. Sympatie polityczne rozkładają się tam mniej więcej po równo, a stan deleguje do wybierającego głowę państwa Kolegium Elektorskiego aż 29 osób, najwięcej po Kalifornii i Teksasie. W 2016 r. Trump pokonał tam Hillary Clinton różnicą 100 tys. głosów z prawie 9 mln oddanych. Cztery lata wcześniej Barack Obama zwyciężył z Mittem Romneyem, zdobywając poparcie wyższe o 70 tys. głosów.
Trzeba też przypomnieć niesławny remis z 2000 r., kiedy George W. Bush dostał o 537 głosów więcej od Ala Gore’a, co zdecydowało o jego przeprowadzce do Białego Domu. Jeżeli prezydencka ekipa rozsądnie wykorzysta antymadurowskie sentymenty wśród Latynosów, z których 1,5 mln chodzi na Florydzie do wyborów, Donald Trump może sobie już teraz zapewnić tam zwycięstwo, co byłoby jednym z najważniejszych kroków do reelekcji.