Dzisiaj w Izbie Gmin odbędzie się debata, która może wpłynąć na losy brexitu. Posłowie przez cały dzień mają dyskutować na temat kierunku, w którym powinien pójść cały proces. Wieczorem zaś odbędzie się seria głosowań nad zgłoszonymi przez posłów poprawkami. Każda z nich modyfikuje kolejne kroki na drodze do wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.
Na stole leży kilka różnych opcji. Jedną z nich jest pozostanie przy wynegocjowanym już przez premier Theresę May porozumieniu wyjściowym, ale pozbawionym najbardziej kontrowersyjnego zapisu, czyli irlandzkiego hamulca awaryjnego. Zakłada on, że Londyn nie będzie mógł wyjść z unii celnej z Brukselą, co ma zapobiec powrotowi kontroli na granicy między Wielką Brytanią a Irlandią.
Kolejną jest wymuszenie na rządzie, aby nie dopuścił do twardego brexitu, czyli wyjścia z Unii Europejskiej bez jakiegokolwiek porozumienia (niekoniecznie wskazując, jakie ono ma być). Inną jest zobligowanie pani premier, aby opóźniła datę wyjścia ze Wspólnoty do końca roku, żeby kupić dodatkowy czas na negocjacje z Brukselą. Jeszcze inną jest wezwanie do rządu, aby w niedalekiej przyszłości dał się posłom wypowiedzieć, jakich stosunków z Unią chcą w przyszłości (czy np. miałaby to być unia celna).
Powyższe propozycje mają kształt poprawek do rządowego wniosku otwierającego debatę w Izbie Gmin. W Wielkiej Brytanii to rząd kontroluje, czym będą się zajmować posłowie. Już sam fakt, że premier zgodziła się na taką debatę, świadczy o tym, że zmieniła taktykę i ustąpiła pola parlamentowi, zgodnie zresztą z własną zapowiedzią po przegranym w połowie miesiąca głosowaniu nad porozumieniem wyjściowym. Poprawki te nie mają wiążącej mocy, czyli nie mogą nakazać premier May działać w konkretny sposób. Traktowane są jednak jako wyraz woli parlamentu i sygnał dla świata zewnętrznego, na co Westminster jest w stanie się zgodzić.
Najbardziej brzemienna w konsekwencje jest poprawka zgłoszona przez laburzystowską posłankę Yvette Cooper, która zmusza rząd do złożenia w Brukseli wniosku o opóźnienie brexitu. Jej innowacyjność polega na tym, że posłowie sami poddaliby pod głosowanie, a następnie przyjęli ustawę wiążącą w tej kwestii ręce rządowi. Idzie to w poprzek praktyki parlamentarnej nad Tamizą, w ramach której pisanie ustaw należy raczej do rządu.
Trudno powiedzieć, na ile poselska wola będzie miała przełożenie na brexitową rzeczywistość. Widać to szczególnie w przypadku poprawki domagającej się usunięcia z porozumienia wyjściowego irlandzkiego hamulca awaryjnego. Jeszcze wczoraj podczas południowego briefingu dla prasy rzecznik Komisji Europejskiej Margaritis Schinas przypomniał, że tekst porozumienia jest zamknięty i nie będzie podlegał żadnym negocjacjom.
Potencjalnie ten wariant jest najprostszy w realizacji; w końcu twardzi brexiterzy (zwolennicy wariantu, w którym Wielka Brytania wychodzi z Unii 29 marca o 23.00 czasu lokalnego bez względu na to, czy uda się wynegocjować porozumienie czy nie) byliby skłonni poprzeć porozumienie May, gdyby nie backstop. Tymczasem ich lider Jacob Rees-Mogg powiedział wczoraj, że nie może poprzeć takiej poprawki, ponieważ nie daje ona gwarancji, że hamulec awaryjny zostanie usunięty z tekstu porozumienia.
Otwarte również pozostaje pytanie, jakie poprawki zostaną poddane pod głosowanie. To leży w gestii przewodniczącego Izby Gmin Johna Bercowa, który – chociaż jest postrzegany jako polityk dający równe prawo wypowiadania się różnym opcjom – w przypadku głosowań w Izbie Gmin często gra rolę języczka u wagi. Inną kwestią rozważaną wczoraj przez brytyjskich publicystów jest wariant, w którym żadna z poprawek nie zdobędzie większości w parlamencie, co politycznie będzie równoważne z daniem sygnału „nie mamy zielonego pojęcia, co dalej”.