Znaczna część społeczeństwa podziela wizję rzeczywistości lansowaną przez prezydenta.
Dwa lata upłynęły Donaldowi Trumpowi w Białym Domu na angażowaniu się w spory z opozycją, przeciąganie liny w sprawach finansowania jego pomysłów, czasem oczywiście absurdalnych, szybkiej rotacji kadr w swoim biurze oraz rządzie i raczej mniej niż bardziej udanemu kryzysowemu zarządzaniu narracją dotyczącą domniemanej pomocy, jakiej miał niezgodnie z amerykańskim prawem udzielić mu Władimir Putin. Ale wspomniane zagadnienia nie czynią go wyjątkowym. Takie same problemy mieli wszyscy jego poprzednicy, włącznie z ostatnim. Richard Nixon też musiał stawić czoła zarzutom o nadużywanie władzy i nielegalne finansowanie kampanii, a George W. Bush – o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości.
To, co czyni tę prezydenturę wyjątkową, to pełzająca wojna, jaką Trump toczy z elitami. Jego przeciwnikiem są różne ośrodki władzy. Po pierwsze nieżyczliwe mu media. Dalej idą partie polityczne i ich kierownictwo. W konfrontacji z establishmentem republikanów już może ogłosić zwycięstwo, bo podporządkował sobie całą waszyngtońską machinę, na początku bardzo wobec niego sceptyczną. Dzisiaj każdy senator ze stronnictwa prezydenta wie, że jeżeli publicznie wypowie mu posłuszeństwo, to ten wystawi przeciwko niemu lojalnego rywala w prawyborach i znajdzie dużo pieniędzy na jego kampanię.
Kolejnym wrogiem w trumpowskiej wojnie jest dyplomacja. Prezydent jednostronnie zerwał obamowskie porozumienie z Teheranem, a teraz wygraża przywódcy Iranu Alemu Chamenei pięścią, nie oglądając się na Departament Stanu. Co więcej, zaczął publicznie szydzić z dyplomatów, oparł się w zasadzie wyłącznie na konsultacjach z wojskowymi, i to żołnierzom powierzał zarezerwowane dotąd dla cywilów stanowiska w resorcie oraz międzynarodowe misje w imieniu Ameryki. Jednocześnie mocno uciął budżet placówek. Ale największym zagrożeniem dla stabilności amerykańskiego ustroju może być wyzwanie, jakie prezydent rzucił sądownictwu, mówiąc, że zamiast służć amerykańskiemu społeczeństwu, sprzyja różnym marginalnym grupom.
Demokracja liberalna nie ma żadnego metafizycznego podszycia i opiera się po prostu na zaufaniu do instytucji: litery prawa oraz osób, które je piszą i interpretują. Tym bardziej w Stanach Zjednoczonych, bo to państwo jako pierwsze w świecie dosłownie założyli prawnicy, spisując między sobą umowę nazwaną konstytucją. Wśród akademików i sędziów jest oczywiście spór, jak ją interpretować, i ci o poglądach konserwatywnych nie lubią nadmiarowych interpretacji, których skutkiem powstają wyroki rozszerzające kanon praw obywatelskich. Ale generalnie uczeni w prawie są ostrożniejsi i mniej skłonni do ferowania werdyktów, za jakimi idą surowe wyroki, niż reszta społeczeństwa.
Przykład? Powolny odwrót od kary śmierci w USA następuje dlatego, że sędziowie coraz rzadziej ją orzekają. A Donald Trump wsadza klin między elektorat a „kastę sędziowską”, łącząc ją z dziennikarzami, politykami oraz dyplomatami, i nazywa ich „wrogami zwykłych ludzi”. Dosłownie, bo takiego frazeologizmu regularnie używa w mediach społecznościowych.
Sympatia do głowy państwa po dwóch latach rządzenia nie jest imponująca. Popiera go 41 proc. obywateli, nie popiera – 55 proc. Ale to nie jest wynik znacząco odbiegający od normy. Popularność Harry’ego Trumana w apogeum wojny w Korei spadła do niewiele ponad 20 proc., podobnie George’a W. Busha pod koniec drugiej kadencji. To by znaczyło, że spora część społeczeństwa jednak wierzy Donaldowi Trumpowi i jego wizji rzeczywistości, jednocześnie tracąc zaufanie do elit i instytucji, a przyjmując za prawdę to, co jeszcze kilka lat temu było przedmiotem zainteresowań amatorów teorii spiskowych.
Bo Trump prawdy nie mówi. Chociaż sam propaguje pojęcie fake news (zmyślonych wiadomości) i odnosi je to stacji CNN i CNBC oraz dzienników takich jak „New York Times” i „Washington Post”, to entuzjaści sprawdzania faktów podliczyli, że prezydent wprowadził w błąd w 71 proc. wypowiedzi, a w niektórych z nich po prostu świadomie kłamał. Dla porównania, jego rywalka z poprzednich wyborów Hillary Clinton nie mówiła prawdy w 14 proc. wystąpień.
Cały paradoks walki prezydenta z elitami sprowadza się do tego, że nie jest to ludowa rewolucja, która ma przynieść wolność klasie dyskryminowanej ekonomicznie, tylko antysystemowa rewolta, która ma umocnić władzę jego politycznych i towarzyskich sojuszników. Bo za zarzutami zdrady i prowadzenia wojny kulturowej, tzn. oskarżania elit o wspieranie wszelakich mniejszości, nie poszły żadne działania mogące rzeczywiście poprawić los niebieskim kołnierzykom, czyli ludziom utrzymującym się z pracy fizycznej. A wielka reforma podatkowa Trumpa sprowadza się do ulgi dla najbogatszych.