Sekretarz stanu USA odbywa tournée po Bliskim Wschodzie. Wizyta przypadła na czas wyjątkowych napięć w regionie. W ich centrum pogrążona w chaosie Syria.
Każdy z przystanków na trasie szefa amerykańskiej dyplomacji jest z punktu widzenia Waszyngtonu kluczowy dla walki z terroryzmem. Egipt, ponieważ Państwo Islamskie zbudowało przyczółek na półwyspie Synaj. Jordania – przez wzgląd na dziurawą granicę z Syrią. Liban z powodu uznawanego za organizację terrorystyczną Hezbollahu. Turcja przez wzgląd na zaangażowanie w Syrii. Kuwejt – bo tam odbędzie się konferencja poświęcona odbudowie Iraku.
Rex Tillerson ma przed sobą nie lada zadanie: utrzymać amerykańskie wpływy w regionie w obliczu rosnącej obecności Rosji oraz naprawę stosunków nadwyrężonych przez niepopularne posunięcia Waszyngtonu – w tym przede wszystkim uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela na początku grudnia ub.r. W tym celu szef dyplomacji USA omówił w Egipcie kwestię niedawno wstrzymanej przez Waszyngton pomocy wojskowej. Będzie też omawiał kwestię dodatkowych środków dla rządu Jordanii.
Też chcą coś z tego mieć
Wizyta nie obejmuje jednego kluczowego kraju w regionie: Izraela. A to właśnie on znalazł się w ten weekend w centrum bliskowschodnich wydarzeń. W sobotę izraelskie myśliwce przeprowadziły atak na syryjskie instalacje wojskowe, w tym obronę przeciwlotniczą. Zakończył się on zestrzeleniem jednego z izraelskich F-16. Akcja była odpowiedzią na naruszenie przestrzeni powietrznej kraju przez irański samolot bezzałogowy, który wystartował z bazy w okolicach syryjskiego miasta Palmyra.
W ten sposób na pierwszy plan konfliktu w Syrii wyszła rywalizacja pomiędzy Iranem a Izraelem. Teheran jest obecny w tym kraju prawie od samego początku trwającej już prawie siedem lat wojny domowej. Przez ten czas zapewniał syryjskiemu prezydentowi Baszarowi al-Asadowi wsparcie finansowe i militarne, m.in. kierując do walki po jego stronie oddziały Hezbollahu (Iran od dawna łoży na działalność tej organizacji). Teraz chce zdyskontować te kilka lat wsparcia, budując trwały przyczółek, m.in. do działań wymierzonych w Izrael.
Stąd obecność wojskowa Iranu w Syrii, a także wykorzystanie na własne potrzeby tamtejszych baz. Dlatego dron wystartował nie z Iranu, ale spod Palmyry. – Jeśli irańskie siły po prostu wróciłyby do domu, to wyszłoby na to, że Asad dostał, co chciał, Rosjanie dostali, co chcieli, ale co zyskałby Iran? – tłumaczyła dziennikowi „The New York Times” Giora Eiland, była szefowa izraelskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
Rajd dekady
Tel-Awiw od dawna przestrzegał, że rosnące irańskie wpływy w Syrii zagrażają interesom Izraela. Już we wrześniu ub.r. premier Binjamin Netanjahu publicznie stwierdził, że Teheran umacnia swoją obecność wojskową „celem zamiany Libanu i Syrii we fronty walki o zniszczenie Izraela”. Zapowiedział też, że Tel-Awiw nie będzie biernie się temu przyglądał.
I słowa dotrzymał. W ubiegłą środę izraelskie rakiety spadły na znajdującą się w Syrii fabrykę, która miała wytwarzać broń chemiczną. Sobotni atak sił powietrznych był najpoważniejszą interwencją lotniczą Izraela od lat: poderwano osiem myśliwców, czyli tyle, ile użyto do zniszczenia domniemanego syryjskiego reaktora jądrowego w 2007 r., oraz o pięć mniej niż do analogicznego ataku na terytorium Iraku w 1981 r. Przez ostatnich pięć lat Izrael dokonywał ataków rakietowych lub lotniczych na cele w Syrii łącznie ok. 100 razy.
– Ponieważ oprócz irańskich zniszczyliśmy też kilka syryjskich celów, powinno to doprowadzić do tarć między Asadem i Irańczykami. Al-Asad nie jest zainteresowany irańską obecnością; po prostu nie może się jej sprzeciwić. Ale jeśli będzie płacił za nią coraz wyższą cenę, może zacząć naciskać na Teheran bądź poprosić o pomoc Rosjan – mówiła „NYT” Eiland.
Jeśli faktycznie miałoby dojść do tarć na linii Damaszek – Teheran, to rozjemcą z pewnością będzie Moskwa. Izraelczycy dokonali nalotu pomimo obecności w Syrii najnowocześniejszych syryjskich zestawów obrony przeciwlotniczej S-400, które pokrywają zasięgiem cały kraj. To oznacza, że atak odbył się de facto za zgodą Moskwy, która być może nie poinformowała o tym swoich bliskowschodnich sojuszników.
Powroty
Tillerson, nawet jeśli nie planuje w tym tygodniu zahaczyć o Tel-Awiw, nie zmartwił się izraelskim atakiem. Każde uderzenie w syryjski reżym bądź jego sojuszników jest po myśli Stanów Zjednoczonych, których strategia w Syrii od samego początku koncentrowała się na walce z Państwem Islamskim. Z punktu widzenia Waszyngtonu to, kto będzie rządził w Damaszku po osiągnięciu tego pierwszego celu, było kwestią ważną, ale w istocie drugorzędną (co zresztą wzbudzało oburzenie u sunnickich sojuszników USA w regionie, chcących obalenia Al-Asada).
Również tej kwestii poświęcona jest bliskowschodnia podróż szefa amerykańskiej dyplomacji. Dopóki bowiem w Syrii panuje chaos, bojownicy organizacji mogą wykorzystywać nieszczelne granice do ucieczki z terenów byłego samozwańczego kalifatu. Część żołnierzy Państwa Islamskiego płaci przemytnikom, aby przeprowadzili ich – często razem z rodzinami – przez górzyste tereny na granicy Syrii z Turcją, kontrolowane obecnie przez Kurdów. Inni przedostają się przez tereny pod kontrolą wojsk wiernych Al-Asadowi na południe Syrii. Wykorzystują w ten sposób to, że reżym często współpracował z dżihadystami, np. kupując od nich ropę.
Na razie jednak nie spełniły się zapowiedzi, zgodnie z którymi bojownicy, którzy przyjechali do Syrii z Europy, zaczną masowo wracać, aby siać terror na Starym Kontynencie. Po wzmocnieniu środków bezpieczeństwa w krajach UE fala zamachów zdecydowanie opadła. Do tego wielu doświadczonych bojowników zdecydowało się zostać na Bliskim Wschodzie lub zginęło w walce. Z 5 tys. osób, które wyjechały z Europy do Syrii od 2012 r., wróciło 1,5 tys.