- Tak, kultura angielska jest potężna, francuska czy niemiecka również, tylko że te kraje nie miały problemu z tożsamością, nie było potrzeby jej tworzenia. A Ameryka miała, i ten problem przekuła w sukces - mówi Zbigniew Lewicki w rozmowie z DGP.
Na całym świecie ci sami celebryci, te same gwiazdy znane z powiększania pupy i niczego więcej. Od dawna tak mamy?
Od końca II wojny światowej, choć wtedy nie powiększano jeszcze pup, ale to wtedy kultura masowa podbiła świat.
A dlaczego amerykańska?
Bo tam się właśnie narodziła. To dzięki kulturze pop, a nie z powodu internetu wie pan o istnieniu pani Kardashian.
Choć nie wiem, z czego jest znana.
A jakie to ma znaczenie?
Kiedy powstała kultura masowa?
Chce pan zacząć od archeologii?
A co byłoby tą archeologią kultury pop?
W XIX w. zaczęto wydawać na masową skalę książeczki o Dzikim Zachodzie, których bohaterem był Davy Crockett.
Kto zaczął?
Autentyczna postać, amerykański traper i żołnierz, potem nawet kongresmen, który zginął w 1836 r. w bitwie z Meksykanami pod Alamo. Zabawne było to, że mógł czytać o sobie niestworzone, często zmyślone historie. Te broszurki podbiły Amerykę, a w latach 50. XX w. powstał nawet o nim film.
Czyli to jednak książka dała podwaliny pod kulturę popularną.
Stało się to dzięki pojawieniu się w drugiej połowie XIX w. paperbacków, tanich książek z miękką okładką. Królowała wtedy seria identycznie wyglądających książeczek za 5 centów, ich wydawca wysyłał je żołnierzom w czasie wojny secesyjnej, przyzwyczajając ich do czytania tej serii również potem. A propos, wie pan, jaka książka zmieniła losy Ameryki i świata?
Pewnie kilka.
„Chata wuja Toma”.
Opowieść o dobrych Murzynach...
Została napisana przez Harriet Beecher Stowe – autorkę, która w życiu nie była na Południu i nie widziała żadnej plantacji bawełny. A dlaczego zmieniła losy świata? Bo bohaterowie książki – czarni niewolnicy – kochali i umierali, cierpieli i cieszyli się, a przede wszystkim nie byli bliżej nieokreślonymi niewolnikami, lecz mieli konkretne imiona, dzięki czemu łatwiej budzili współczucie czytelników. Prezydent Abraham Lincoln powiedział z pewną przesadą, że to „Chata wuja Toma” doprowadziła do wojny secesyjnej, bo nadała ludzką twarz niewolnictwu, a w drugiej połowie XIX w. była ona drugą, po Biblii, najpopularniejszą książką Ameryki.
Zostawmy jednak książki.
Tym bardziej że to dopiero kino stworzyło kulturę masową. W Ameryce jeszcze w latach wielkiego kryzysu co weekend kupowano liczbę biletów równą trzem czwartym ludności Stanów Zjednoczonych. Po prostu w weekend wszyscy szli do kina – emigranci, żeby się uczyć języka, zdesperowani, umęczeni kryzysem ludzie za ostatnie centy kupowali bilet, by zapomnieć, a bogaci dla rozrywki. I wszyscy siadali koło siebie w salach kinowych tak ogromnych, że dziś nie potrafimy ich sobie wyobrazić.
Nie tylko film był sztuką demokratyczną, ale i kino jako instytucja.
Było to zresztą zorganizowane inaczej niż dziś. Przede wszystkim nie było seansów...
Jak to?
Ano nie było, wyświetlano na okrągło dwa filmy: A i B, stąd nazwa „kino klasy B”. Bilet do kina był więc biletem wstępu, można tam było siedzieć do oporu. Jeśli się nie mylę, to pierwszym filmem z seansami było legendarne „Przeminęło z wiatrem”.
A skoro kino, to Hollywood.
Choć z początku jego zasięg światowy był dość ograniczony. Owszem, Charlie Chaplin czy Buster Keaton bawili cały świat, kobiety marzyły o Rudolfie Valentino, ale to wciąż nie było to.
Dlaczego?
Bo Ameryka nie była jeszcze tą potęgą. Co z tego, że pomogła wygrać I wojnę światową, skoro potem wróciła do siebie i Europejczycy oglądali głównie własne filmy. Nie tylko Polacy, ale też Francuzi czy Anglicy znali głównie swoich aktorów i zachwycali się swoimi filmami. Owszem, Hollywood miał swoje gwiazdy, ale właśnie – swoje. Poza wyjątkami typu Chaplin były to gwiazdy kina amerykańskiego, nie światowego.
Przełom przyniosła II wojna światowa? Bo Ameryka ją wygrała?
Tak, choć nie tylko. Po wojnie zniszczono kulturę w Europie, ale najpierw trzeba było odbudowywać fabryki, szpitale, szkoły, a dopiero potem można się było wziąć do kinematografii. Tymczasem Hollywood produkowało przez całą wojnę, a Amerykanie wręcz wmuszali swoim byłym aliantom te filmy.
Razem z planem Marshalla?
Ważne, że brali. W każdym razie tuż po wojnie kino amerykańskie nie miało konkurencji, bo w Hollywood kręcono ponad 90 proc. filmów w skali świata. Ale samo to by nie wystarczyło, otóż zmieniło się otoczenie – Ameryka stała się supermocarstwem i w dodatku obecnym militarnie i gospodarczo w Europie, a kino stało się nie tylko sposobem rozrywki, ale i nośnikiem amerykańskich wartości, stylu życia, nawet typu urody.
Typu urody?
Myśli pan, że te talie jak osa i duże biusty były europejskie? To znaczy, może i kiedyś były...
Były. W Paryżu w 1926 r. ideał kobiecej urody szacowano na, uwaga, 48 cm w talii. Prasa donosiła, że „od czasu wojny światowej nie widziano w stolicy Francyi tylu zagłodzonych kobiet”.
No i wie pan o tym z przedwojennych gazet, a wszyscy ludzie mogli to zobaczyć na ekranach właśnie dzięki amerykańskim aktorkom. Kino nie tylko zawładnęło masową wyobraźnią, ale było pasem transmisyjnym „American dream”.
Jak to się stało, że właśnie kino amerykańskie? W końcu wymyślili je Francuzi...
I pójdzie pan na film francuski, po czym wyrwie sobie włosy z głowy i skoczy do Sekwany. A po filmie amerykańskim uśmiech na twarzy. Wie pan dlaczego? Bo film amerykański ma żelazną zasadę happy endu i to jest coś, co ludzi przyciąga. Każdy chce wyjść z kina z poczuciem, że jednak jest dobrze, masowy widz nie chodzi tam po to, by się dołować. Zostało to narzucone przez kodeks Haysa (w latach 30. – red.) – w filmach nie wolno się było całować i muszą być zwieńczone happy endem. To się ludziom strasznie spodobało, bo Ameryka to kraj, w którym się udaje. Owszem, są kłopoty, są problemy, ale wszystko kończy się dobrze, jest sukces. To przesłanie bardzo mocne, pociągające i tworzące mit Ameryki.
Hollywood zapewniło Ameryce hegemonię w kulturze masowej świata? To takie proste?
Kino amerykańskie nie odniosłoby takiego sukcesu, nawet gdyby miało najpiękniejsze aktorki i aktorów, najlepsze scenariusze i najwięcej pieniędzy na dekoracje. Potrzebny był jeszcze mit Ameryki i on po II wojnie był już bezdyskusyjny.
Dlaczego dopiero po II wojnie?
Budowa mitu trwa latami, pokoleniami nawet. W drugiej połowie XIX w. świat zorientował się, że Ameryka istnieje, i rozpoczęła się wielka emigracja. Imigranci z Europy przez cały czas słali do ojczyzn nie tylko pieniądze, ale i listy z opisem raju, w którym żyją. To działało i budowało pewien grunt. Jedni jechali na stałe, inni – jak Sienkiewicz – podróżowali i opisywali ten dziwny kraj.
Jak Karol May, który pojechał do Ameryki dopiero potem, gdy napisał swoje najważniejsze książki o Winnetou i Old Shatterhandzie.
May to co innego – on pokazywał walczących z białymi szlachetnych Indian w bliżej nieokreślonym kraju. Tam w ogóle pojawiały się jakieś miasta? Niekoniecznie, prawda? To była Ameryka wirtualna.
A realna?
Realna w świecie nie istniała. Uczciwie mówiąc, w XIX w. Ameryki nie było. Owszem, był gdzieś na peryferiach niezbyt silny kraj pozbawiony stałej armii, rozwijający się gospodarczo, ale nieuczestniczący w wielkiej polityce. Anglia, Francja, Rosja, Niemcy prowadziły te gry między sobą.
To zaczęło się zmieniać na początku XX w.?
Ale powoli, bo jeszcze podczas wojny rosyjsko-japońskiej amerykański prezydent Theodore Roosevelt był tylko mediatorem, za co zresztą dostał pokojowego Nobla. Dopiero I wojna światowa, a zwłaszcza kolejna zmieniły ten porządek świata.
Zostawmy to, wróćmy do samej kultury pop. Jeszcze bardziej demokratyczna niż film powinna być muzyka.
Ale Ameryka jej nie miała. Był jazz, jednak zbyt wyrafinowany na to, by stać się muzyką masową. Naturalnie zdobył on pewną popularność przed wojną nawet w Europie, ale jednak to zdecydowanie nie była ta skala. No i w Europie to nie był ten jazz, tu, jak szybciej coś zagrano, od razu nazywano to jazzem.
Kulturą masową stał się dopiero rock’n’roll? Pisze pan o tym w najnowszym, czwartym tomie „Historii cywilizacji amerykańskiej”.
Oj, zdecydowanie, ale to dopiero lata 50. i absolutny fenomen Elvisa Presleya, króla nie tylko muzyki, ale i kultury popularnej, który zmieniał nie tylko muzykę, taniec czy modę, ale przyczynił się w ogromnym stopniu do całej rewolucji seksualnej.
Seksualnej?
No przecież te jego ruchy kopulacyjne na scenie doprowadziły do tego, że pewne zachowania stały się akceptowalne.
Ale to Micka Jaggera byśmy z łóżka nie wyrzucili, że się do „Hair” odwołam.
Stonesi i Beatlesi to była ta brytyjska inwazja na Amerykę, także na resztę świata, która jednak nie pociągnęła za sobą fascynacji Wielką Brytanią. Ludzie słuchali brytyjskiej muzyki, po latach 60. był i David Bowie, i hard rock, i punk, ale nie szło to w parze z uwielbieniem dla Zjednoczonego Królestwa. To jest ta różnica w porównaniu z Ameryką, gdzie muzyka jest częścią składową amerykańskiego mitu.
Telewizja była chyba krokiem wstecz w procesie globalizacji, bo oglądano telewizje krajowe.
To prawda, ale ona niesłychanie przyśpieszyła rozwój kultury masowej jako takiej. Bohaterowie telewizyjni stali się później celebrytami i stawali się znani również poza Ameryką.
No tak, Oprah Winfrey znają na całym świecie. A potem przyszedł internet i Ameryka jest w każdym telefonie.
Ma pan kraj, który milionom ludzi na świecie imponuje, dla wielu z nich jest marzeniem. Może i nie chcą go realizować, ale to takie miejsce ucieczki, takie mówienie, że „fajnie byłoby zamieszkać w Ameryce”. Notabene dla Amerykanów miejscem ucieczki jest Kalifornia.
Nie Floryda?
Nie, to miejsce dla emerytów. Dla Amerykanów od czasów Steinbecka miejscem ucieczki jest Kalifornia. Zna pan te wszystkie klisze: droga 66, pomarańcze rosną na drzewach, a złoto leży na ulicy. Biedni Kalifornijczycy uciekać mogą chyba tylko do Australii.
Albo na Hawaje.
To zbyt turystyczne miejsce, raczej Australia.
Co w XX w., poza kinem, najbardziej zawładnęło masową wyobraźnią świata?
Prezydent John F. Kennedy, a raczej jego mit, on sam, jego żona Jacqueline, Marylin Monroe obok – to wszystko niesłychanie interesowało świat, który nie miał takich polityków.
Ktoś jeszcze?
Amerykańscy sportowcy?
Chyba nie. Koszykówkę i baseball oglądali sami, a lekkoatleci byli też gdzie indziej.
Ale już amerykańscy bokserzy wagi ciężkiej podbili świat.
Zgoda. A jakie ważne treści wprowadziła do publicznego obiegu kultura masowa?
A wprowadziła?
Sam pan mówił o „Chacie wuja Toma”.
To był wyjątek.
A filmy, w których geje są pozytywnymi, często uciskanymi bohaterami, nie wpłynęły na legalizację małżeństw homoseksualnych?
Pewnie wpłynęły. Ameryka w ogóle uwierzyła, że tolerancja jest rzeczą konieczną i to bardzo dobrze, że nauczyli się tego po okresie niewolnictwa i segregacji rasowej.
Konserwatyści podchodzą do kultury masowej nieufnie. Uznają, że nazbyt ulega poprawności politycznej i promuje postawy liberalne.
Oczywiście poprawność polityczna jest w Ameryce potęgą, to prawda. I są lewackie elity, które nagradzają filmy hołdujące tejże poprawności. Z góry wiadomo, jaki film może zdobyć Oscara, a jaki go nie zdobędzie.
O tym właśnie mówię.
Tylko że to nie znaczy, iż widzowie idą tym samym torem. Amerykanie w swojej masie są nieufni hollywoodzkim elitom czy lewicowym intelektualistom.
Czyżby? Taki przykład: wojna w Wietnamie. Muzyka, filmy – cała popkultura była antywojenna.
Zdecydowanie nie cała, ale to i tak nie wpłynęło na postawy Amerykanów. Dziś się już tego nie zmierzy, ale to nie więcej niż 15 proc. z nich było przeciwnych wojnie, reszta to była prawdziwa nixonowska „milcząca większość”. Oni szli do wojska i jak w „Łowcy jeleni” czcili poległych, śpiewając hymn, bo uważali to za właściwą reakcję.
Zbudowano obraz, jakoby wojna w Wietnamie była powszechnie w Stanach znienawidzona.
Ależ nie była, to jest właśnie to zakłamanie. Ona była potępiana przez intelektualistów, często komunizujących, wykorzystywanych agenturalnie albo piszących z głupoty teksty jak Susan Sontag, że Wietnamczycy to najbardziej humanitarni ludzie na świecie, a jeńcom pod nogi rzucają płatki róż.
I taki był przekaz filmów.
Tylko części filmów, bo to był pogląd Nowego Jorku i części Hollywood. Reszta Ameryki wysyłała swoich synów na wojnę, była z nich dumna i uważała, że Stany muszą tę wojnę wygrać i dopieprzyć komunistom.
Ameryka akceptuje rolę strażnika światowej demokracji, pokoju?
Oczywiście mógłbym odpowiedzieć pytaniem: „Jaka Ameryka?”, ale bez większego ryzyka mogę powiedzieć, że Ameryka cieszyła się, że zabito Osamę i na pewno nie uważała, że cena, jaką się płaci, jest zbyt duża. A czy Ameryka chce pomóc całemu światu? W dużej mierze tak, ma poczucie tej misji.
Z czego ono wynika?
Z przekonania, że jest im tak dobrze, że mają obowiązek dzielić się tym z innymi.
Dlaczego Amerykanie w ogóle stworzyli kulturę masową?
To jest kwestia skali tego kraju, ogromnego terytorium, na którym żyją setki milionów ludzi połączonych w zasadzie tylko wspólnym językiem. Ludzi z Nowego Jorku, Arizony czy Teksasu różni wszystko: styl życia, mentalność, zwyczaje, wyznawane wartości. Poszukiwano więc wspólnego mianownika, czegoś, co trafi do nich wszystkich. I to jest kultura popularna.
Dlaczego ona?
Bo tylko ona trafia w gusta 200–300 milionów ludzi. Nie może więc pan zrobić tym wspólnym mianownikiem wyrafinowanej sztuki czy książek, ale kulturę popularną jak najbardziej.
Decydowała skala? To dlaczego nie Imperium Brytyjskie? Jeszcze większe, bardziej zróżnicowane...
Ale tam była tylko Wielka Brytania, kilkakrotnie mniejsza od Stanów Zjednoczonych, z terytorium mniejszym od Polski, wielkości dwunastego stanu USA.
A kolonie? Istniały nawet po wojnie.
Kolonie z tubylcami – analfabetami, którzy w ogóle nie żyli w kręgu kultury angielskiej? Kto miałby być tam odbiorcą kultury masowej? Ludzie bez dostępu do dróg, elektryczności, mediów? A w samej Wielkiej Brytanii różnice między Anglikami, Irlandczykami, Szkotami i Walijczykami były żadne w porównaniu do żywiołu, który przyjeżdżał do Ameryki.
Anglia, cokolwiek mówić o skali, to wielkie tradycje kultury, literatury, sztuki.
I one są, mają się świetnie, Anglicy mają wspaniałą kulturę, muzykę klasyczną, której Amerykanie niemal nie mają. Tak, kultura angielska jest potężna, lecz francuska czy niemiecka również, tylko że te kraje nie miały problemu z tożsamością, nie było potrzeby jej tworzenia. A Ameryka miała, i ten problem przekuła w sukces.
Ludzi z Nowego Jorku, Arizony czy Teksasu różni wszystko: styl życia, mentalność, zwyczaje, wyznawane wartości. Poszukiwano wspólnego mianownika, czegoś, co trafi do nich wszystkich. I to jest kultura popularna. Bo tylko ona trafia w gusta 200–300 milionów ludzi. Nie może więc pan zrobić tym wspólnym mianownikiem wyrafinowanej sztuki czy książek, ale kulturę popularną jak najbardziej