Pozycja sekretarza stanu USA, czyli po naszemu ministra spraw zagranicznych, nie jest jakoś szczególnie silnie umocowana w konstytucji. Rola szefa dyplomacji z czasem ewoluowała, a w ostatnich dekadach jego władza zależała głównie od osobistego autorytetu.
Decydują o niej cztery czynniki. Pierwszym jest oczywiście jakość relacji z prezydentem. Drugą – dobrze naoliwiona machina urzędnicza i doradcza w resorcie. Kiedy na jego czele stali zawodowi dyplomaci, tacy jak Madeleine Albright czy Henry Kissinger, znakomicie potrafili wykorzystać potencjał tej struktury. Kolejne dwie sprawy to uznanie zagranicznych przywódców oraz amerykańskich mediów i opinii publicznej. Tutaj mistrzynią była Hillary Clinton. Kiedy obejmowała w 200 9 r . urząd, miała już jako była pierwsza dama znakomity – jak to się w Ameryce mówi – networking, czyli utrwaloną sieć relacji z międzynarodowymi politykami. I chociaż nigdy dobrze nie radziła sobie z dziennikarzami, to szybko stała się najpopularniejszym członkiem gabinetu Obamy.
Tymczasem nominowany przez Donalda Trumpa na stanowisko szefa dyplomacji Rex Tillerson jest słaby w każdej ze wspomnianych sfer. Niespecjalnie ufa mu sam prezydent, który najbardziej znaczące sprawy dotyczące relacji z zagranicą woli załatwiać sam, ewentualnie z pomocą swojego głównego stratega i doradcy Steve’a Bannona. Przykładem tego są kontrowersyjne prezydenckie dekrety: nakaz budowy muru na granicy z Meksykiem oraz zakaz wpuszczania do USA obywateli sześciu krajów muzułmańskich Afryki i Bliskiego Wschodu. Trump zawetował też kandydaturę wybranego przez Tillersona wytrawnego dyplomaty i neokonserwatywnego jastrzębia Elliota Abramsa na stanowisko pierwszego zastępcy sekretarza stanu. Prezydent zdaje się wiązać swojemu ministrowi ręce.
Tillersona, który przed objęciem urzędu był prezesem koncernu naftowego ExxonMobil i nie miał doświadczenia w dyplomacji, nie za bardzo wspierają też resortowi eksperci, bo uważają go za ciało obce w tej subtelnej strukturze.
Drugi czynnik wpływa na trzeci. Media żyją oczywiście z przecieków, a pracownicy Departamentu Stanu, którzy nie polubili Tillersona, są bardzo skorzy do zdradzania resortowych sekretów. Wychodzi z nich obraz najbardziej nieefektywnego ministra w najnowszych dziejach. Zostaje jeszcze opinia publiczna. Donald Trump obejmował urząd z rekordowo niskim poparciem Amerykanów. Wyborcy mają do niego żal za kilka kadrowych decyzji, bo zamiast zatrudnić w rządzie specjalistów, zdał się raczej na swoich biznesowych kumpli. Do nich należy przede wszystkim Rex Tillerson. Niechęć Amerykanów do Trumpa przelała się także na niego.
Zbiegły się przeciwko niemu wszystkie możliwe okoliczności. Odwrócenie kolei rzeczy wymagać będzie przede wszystkim wsparcia prezydenta Trumpa. Biały Dom nie może w przygotowaniu budżetu ciąć wydatków na dyplomację, w tym na pomoc finansową najwierniejszym sojusznikom, szczególnie na Bliskim Wschodzie. Trump musi też zaufać swojemu ministrowi w sprawach kadrowych i pozwolić na obsadzanie kluczowych stanowisk w Waszyngtonie i na placówkach ludźmi, na których Tillerson może polegać. Głowa państwa powinna też zapraszać szefa dyplomacji na narady, na których wykluwa się wizja polityki zagranicznej, zwłaszcza że ta Trumpowska jest dość odległa od tej, którą mieli jego czterej poprzednicy.
Tymczasem prezydent zdaje się nie bardzo rozumieć, jaką rolę pełni w amerykańskim systemie politycznym sekretarz stanu, który jest bądź co bądź rzecznikiem żandarma całego świata i jego najważniejszym dyplomatą. Tillerson nieraz mówił, że Stany Zjednoczone powinny kontynuować realizację postanowień ze szczytu klimatycznego w Paryżu, tymczasem prezydent otwarcie mówi, że nie wierzy w globalne ocieplenie. Zlekceważenie ministra w tak kluczowej sprawie mocno nadwyrężyło jego autorytet na międzynarodowych salonach.
Zdaje się, że architektem amerykańskiej polityki zagranicznej jest główny doradca prezydenta Steve Bannon. O wyjątkowym statusie specjalnego stratega w ekipie Trumpa świadczy dziś i to, że prezydent mianował go stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. W tym gremium Bannon zasiada obok m.in. wiceprezydenta Pence’a, Rexa Tillersona i szefa Pentagonu gen. Jima Mattisa. Jednocześnie statusu członków rady pozbawiono szefa Kolegium Połączonych Sztabów, czyli de facto najwyższego dowódcy w amerykańskich siłach zbrojnych, oraz dyrektora Wywiadu Narodowego. Obaj mają być wzywani „w razie potrzeby, kiedy temat obrad będzie ich dotyczył”. I to Bannon ma decydujący głos nad Tillersonem, chociaż w hierarchii stoi niżej. Niewykluczone, że Trump, proponując szefowi Exxona stanowisko ministra spraw zagranicznych, wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę. Tillerson ma duże szanse przejść do historii jako najbardziej niewydolny szef dyplomacji .