Budzący kontrowersje zakaz wjazdu na swoje terytorium wprowadziło właśnie państwo żydowskie. W przyszłych, nieuniknionych targach o kolejną próbę rozwiązania konfliktu bliskowschodniego podniesienie szlabanów dla krytyków Izraela może zatem stać się kartą przetargową, dzięki której „Bibi” – jak rodacy nazywają swojego premiera – zdoła co nieco ugrać.
Lądując w ostatnią niedzielę na lotnisku imienia Ben Guriona w Tel Awiwie, Hugh Lanning nie mógł przewidzieć, co go czeka. „Po sprawdzeniu mojego paszportu wezwano osobę, która odprowadziła mnie do poczekalni – opowiadał reporterce brytyjskiego dziennika „The Independent”. – Byłem już w Izraelu tuzin razy i nigdy nie miałem większych kłopotów” – zapewniał.
Tym razem było inaczej. Na 64-letniego przewodniczącego działającej w Wielkiej Brytanii organizacji Palestine Solidarity Campaign czekali już funkcjonariusze służb bezpieczeństwa. Podczas nieformalnego przesłuchania, które trwało osiem godzin, dopytywali o szczegóły jego poprzednich wizyt w Izraelu, działalność polityczną na Wyspach, a wreszcie o kontakty, jakie Lanning miał w Izraelu, na Zachodnim Brzegu oraz w Strefie Gazy. Ale kluczowe znaczenie dla wyniku przesłuchania miała pewna fotografia. Zrobiono ją w 2012 r., kiedy Lanning wziął udział w konwoju z pomocą humanitarną dla mieszkańców Strefy Gazy. Aktywistom zorganizowano wtedy spotkanie z Ismailem Haniją – liderem Hamasu, piastującym wówczas stanowisko premiera rządu kontrolującego tę enklawę. „Zostałem mu przedstawiony, staliśmy na jednym podwyższeniu, kiedy uczestnikom konwoju robiono zdjęcia – tłumaczył Lanning. – Przebywałem w jednym pokoju również z takimi ludźmi, jak Margaret Thatcher, Tony Blair czy Bill Clinton. Jeżeli to oznacza, że jestem z nimi powiązany, to przyznaję się do winy” – ironizował dawny związkowiec i kandydat na laburzystowskiego deputowanego do Izby Gmin.
Konfrontacja zakończyła się późnym wieczorem. „Około godz. 23 osoba najwyższa rangą powiedziała: uznaliśmy, że nie pozwolimy panu na wjazd i działania wrogie wobec Izraela. W żadnym momencie nie zostałem przy tym o cokolwiek oskarżony, a kiedy zapytałem, co zrobiłem, odmówili odpowiedzi” – oburzał się Brytyjczyk. W poniedziałek rano został odprowadzony do samolotu do Londynu i wrócił na Wyspy.
Wyjaśnień udzieliła po fakcie izraelska ambasada w Wielkiej Brytanii. „Lanning jest związany z liderami Hamasu, uznawanego w Unii Europejskiej za organizację terrorystyczną; grupy, której antysemicki program wzywa do zabijania wszystkich Żydów – podkreślił rzecznik placówki. – Izrael szuka pokojowego rozwiązania konfliktu z Palestyńczykami. Tym, którzy promują ekstremizm, nie powinno się pozwalać na rozpowszechnianie nienawiści w Izraelu”.
Ani to żydowskie, ani demokratyczne
Hugh Lanning został już okrzyknięty „pierwszą ofiarą” budzącej kontrowersje ustawy przegłosowanej w Knesecie tydzień wcześniej. Po burzliwym trzykrotnym czytaniu ustawy za ostatecznym tekstem opowiedziała się większość głosujących – 46 deputowanych, od centrowej partii My Wszyscy (Kulanu), przez członków rządzącego Likudu, po skrajnie prawicową, religijną partię Żydowski Dom (Habajit Hajehudi). Przeciwko było 28 deputowanych partii lewicowych, przede wszystkim Unii Syjonistycznej i Merec. Ale, co uderzające – mimo wszystkich kontrowersji – w 120-osobowym parlamencie niemal pięćdziesięciu posłów w ogóle nie zajęło stanowiska w tej sprawie. Ba, nawet w łonie najbardziej zaangażowanych w dyskusję ugrupowań nie było konsensusu.
Ale też trudno się dziwić. Dotychczasowe zasady wjazdu do Izraela zakładały niemal automatyczne przyznanie trzymiesięcznej wizy wszystkim, którzy chcieli się dostać – czy to do samego Izraela, czy też na terytoria palestyńskie. Oczywiście, kto wcześniej dużo jeździł po krajach arabskich albo zwrócił na siebie uwagę izraelskich służb, z dużym prawdopodobieństwem mógł się spodziewać kontrolnej rozmowy na lotnisku. Zwykle jednak krótszej i zapewne nieco przyjemniejszej niż ta, w której musiał wziąć udział Lanning. W skrajnych przypadkach wydania wizy mógł odmówić minister spraw wewnętrznych.
Nowe przepisy są na tyle mętne, że liczba osób objętych zakazem może pójść w tysiące, a zarazem – przy łagodniejszym podejściu służb bezpieczeństwa – może w niewielkim stopniu zmienić dotychczasową sytuację. Zgodnie z obecnym prawem Izrael nie przyzna wizy wjazdowej ani pozwolenia na stały pobyt osobom, które „publicznie wzywały do bojkotu Państwa Izrael lub też zapowiedziały wzięcie udziału w takim bojkocie”. Ustawa nie precyzuje jednak, czym jest „publiczne wezwanie” – co może równie dobrze oznaczać felieton w prasie, wystąpienie w czasie wiecu, ale i post w mediach społecznościowych. Nie określono też procedur egzekwowania zakazu. „Nie sformułowaliśmy jeszcze mechanizmów koniecznych do implementacji tego prawa, ale pracujemy nad tym wraz z ministerstwem spraw wewnętrznych” – komentował lapidarnie izraelski minister bezpieczeństwa publicznego Gilad Erdan dla amerykańskiego dziennika „The Washington Post”.
Powściągliwość usprawiedliwiona, bo debata na temat prawa jest wyjątkowo burzliwa, nawet jak na izraelskie standardy. – Co oznacza, koniec końców, to prawo? Oznacza ono, że zdrowy człowiek, taki, który kocha tych, którzy kochają jego, a nienawidzi tych, co go nienawidzą, nie nadstawia drugiego policzka! – grzmiał w Knesecie deputowany partii Żydowski Dom. – Ta ustawa jest konieczna. Pozwala Izraelowi bronić się przed tymi, którzy życzą mu źle – sekundował mu lider partii Naftali Bennett. – Można bronić imienia i honoru państwa i nie ma się tu czego wstydzić. Ta ustawa reprezentuje stanowisko Kulanu jako nacjonalistycznej, społecznie zorientowanej partii, która wierzy w równowagę między narodową dumą a prawami człowieka – przekonywał z kolei Roy Folkman z centrowej partii Kulan, jeden z inicjatorów ustawy.
Po drugiej stronie politycznej barykady argumentuje się jednak równie zażarcie. – Mówimy o prawie, które jest przeciw wolności wypowiedzi, które dotyczy osób bojkotujących Izrael, ale nie czyni rozróżnienia między Izraelem a osiedlami (na terytoriach okupowanych – aut.), a w ten sposób służy ruchowi nawołującemu do bojkotu – dowodziła posłanka lewicowej partii Merec Tamar Zandberg. – Spójrzcie na ONZ, na UE, co się dzieje we wspólnocie międzynarodowej – uzupełniał Dov Khenin ze Zjednoczonej Listy. – Chcecie zbojkotować ich wszystkich, odmówić im prawa wjazdu do Izraela? Cały świat uważa osiedla za nielegalne. Chcecie zrobić coś, co tylko wzmocni bojkot naszego kraju – przekonywał. „Ani to żydowskie, ani demokratyczne – ucięli w oświadczeniu liderzy liczącego sobie niemal cztery dekady historii ruchu pokojowego Peace Now. – Ewidentne pogwałcenie wolności wypowiedzi. Dzięki temu prawu rząd nie tylko nie zapobiegnie bojkotowi Izraela, ale jedynie obniży międzynarodową pozycję Izraela i doprowadzi do jego międzynarodowej izolacji” – podsumowali.
Roger Waters kontra Jon Bon Jovi
Władze Izraela nie ukrywają, że najważniejszym adresatem nowej ustawy jest ruch BDS – Boycott, Divestment and Sanctions. Ta zainicjowana latem 2005 r. przez 170 palestyńskich organizacji pozarządowych kampania przez niemal 12 kolejnych lat zataczała – być może ku zdumieniu samych inicjatorów – coraz szersze kręgi i dziś jest najboleśniejszym cierniem w boku Izraela.
Zgodnie z akronimem aktywiści BDS zachęcają rządy, biznes i wszystkich, którzy chcą słuchać, do bojkotowania państwa żydowskiego, wycofywania się z inwestycji w tym kraju oraz poparcia dla nakładania sankcji na Izrael. Deklarowane cele nie różnią się zbytnio od tego, co chcieli uzyskać najróżniejsi palestyńscy liderzy przez ostatnie kilkadziesiąt lat – od zakończenia okupacji i kolonizacji terytoriów palestyńskich przez zrównanie praw arabskich obywateli Izraela z ich żydowskimi sąsiadami po umożliwienie powrotu do domów palestyńskim uchodźcom. Różnią się jednak retoryka i metody działania: BDS odcina się od przemocy i wszelkich rodzimych sił politycznych, które – zarówno na Zachodnim Brzegu, jak i w Strefie Gazy – mają za sobą długą historię działań terrorystycznych.
Czy dosyć mocno rozproszony ruch, o którego działaniach na co dzień rozpisują się wyłącznie portale dla aktywistów, ma rzeczywiście siłę przebicia? Jeszcze kilka lat temu zapewne można by zbyć apele BDS wzruszeniem ramion. Bo skuteczność bojkotów ogłaszanych przeciwko państwom i korporacjom była niewielka – po pierwszej fazie uniesień sympatycy takich kampanii z reguły wkrótce zapominali o sprawie. Tak było choćby w przypadku skandynawskich produktów, które po publikacji karykatur Mahometa znalazły się na Bliskim Wschodzie na cenzurowanym.
W przypadku BDS jest jednak inaczej. Choć większość analityków gospodarczych machnęłaby ręką na działania ruchu, to eksperci amerykańskiej RAND Corporation w opublikowanym dwa lata temu opracowaniu szacują, że jeżeli kampania BDS potrwa jeszcze dekadę (będzie wówczas trwać już 20 lat), to przyniesie w sumie ok. 47 mld dol. strat izraelskiej gospodarce. Gwoli ostrożności liczby tej jednak nie umieszczono w samym raporcie – pojawiała się w komentarzach do niego.
Gdyby tak rzeczywiście się stało, BDS byłaby ewenementem na skalę światową – mierząc kampanię wskaźnikami jej efektywności. Z drugiej strony aktywiści ruchu odnoszą zwycięstwa – w 2013 r. luksemburski państwowy fundusz emerytalny FDC pozbył się i wpisał na swoją czarną listę inwestycyjną aktywa ośmiu dużych izraelskich firm, rok później podobna decyzja zapadła w norweskim narodowym funduszu inwestycyjnym. Aktywów izraelskich korporacji pozbywali się też Nowozelandczycy, Duńczycy czy rząd Malediwów.
BDS zapunktował też – choć nie bezpośrednio – cztery lata temu, gdy UE zainicjowała debatę na temat etykietowania izraelskich produktów pochodzących z osiedli budowanych wbrew stanowisku wspólnoty międzynarodowej przez rząd Baniamina Netanjahu na terytoriach palestyńskich. Dyskusja o tym, czy określenie „Made in Israel” jest w tym przypadku właściwe, dotyczyło produktów takich jak kremy ujędrniające Ahava, wina Gamla Cabernet Sauvignon, meble rattanowe Keter, a nawet systemy obrony przeciwlotniczej Aeronautic Defence Systems. Plus gigantyczne ilości owoców, warzyw i przypraw, które eksportowano z terytoriów palestyńskich do Europy.
Ale koniec końców gra toczy się przecież o politykę – zwłaszcza zablokowanie rozbudowy osiedli na terytoriach palestyńskich. Palestyńczykom udało się pozyskać wówczas dla swojej sprawy nawet byłą komisarz ONZ ds. praw człowieka Mary Robinson i byłego prezydenta Finlandii Marttiego Ahtisaariego. „UE mogłaby zacząć od rozróżniania między towarami produkowanymi w Izraelu i tymi, które są produkowane w nielegalnych izraelskich osiedlach – pisał ten duet na łamach brytyjskiego „Guardiana”. „Właściwe etykietowanie towarów z osiedli nie oznacza prowadzenia polityki antyizraelskiej. Oznacza politykę prokonsumencką, propokojową i wspierającą prawo międzynarodowe” – dorzucali autorzy.
Z drugiej strony politycy za Atlantykiem patrzą na działania BDS krzywym okiem. Na początku 2017 r. już w 17 stanach USA obowiązywały uchwały ograniczające możliwości działania BDS, w zeszłym roku parlament kanadyjskiej prowincji Ontario również przyjął krytyczną wobec ruchu rezolucję. BDS podzielił nawet środowiska i show-biznes. Zwolennikiem bojkotu Izraela jest Roger Waters, niegdysiejszy lider Pink Floyd. Z kolei przeciwko opowiedzieli się tacy rockmani, jak Jon Bon Jovi, Gene Simmons – znany niegdyś z grupy Kiss, czy John Lydon, dawny solista Sex Pistols.
OK, nie przyjadę
W gruncie rzeczy liderzy BDS mogą triumfować: oto potwierdzają się ich zarzuty. – To drakońskie prawo pokazuje twarz izraelskiego reżimu, opartego na okupacji, kolonializmie i apartheidzie – dowodził jeden z współtwórców kampanii Omar Barghouti, porównując nowe przepisy do zakazu wydanego przez Donalda Trumpa. – Nie spowalniając imponującego wzrostu poparcia dla BDS, Izrael osiągnął cel odwrotny do zamierzonego. Obrońcy praw człowieka na całym świecie, którzy wspierają wolność Palestyny, w oczywisty sposób nie zaprzestaną swoich działań, jeżeli zabroni im się wjazdu do Izraela. Jeżeli już, to będą bardziej zmotywowani – dorzucał.
I nie bez racji. Jeżeli nieliczni Izraelczycy wyrażali kiedykolwiek sympatię dla OWP, Fatahu czy Hamasu (takie jednostkowe przypadki się zdarzały) – tak w kręgach zbliżonych do BDS nie brak Żydów, w szczególności tych z diaspory. – Moi dziadkowie są pochowani w Izraelu, mój mąż i dzieci są obywatelami tego kraju, ja tam mieszkałam przez trzy lata, tymczasem ta ustawa uniemożliwi mi wizyty z uwagi na moją pracę na rzecz praw Palestyńczyków – komentowała szefowa organizacji Jewish Voice for Peace Rebecca Vilkomerson. – Jestem dumna z mojego wsparcia dla BDS i mam nadzieję na to, że dzień, w którym będzie można tam swobodnie jeździć, przyjdzie jak najszybciej – dorzucała.
– Tego samego dnia, kiedy prezydent Trump podpisał rasistowskie, islamofobiczne rozporządzenia, Kneset pokazał, że także jest gotów uczynić elementem prawa i polityki dyskryminacyjne testy, decydujące o tym, kto może wjechać do Izraela – stwierdził z kolei Daniel Sokatch, kierujący amerykańską fundacją New Israel Fund, która co roku wspiera izraelskie organizacje społeczeństwa obywatelskiego kwotą 25 mln dol.
Dziennik „Haarec” doliczył się już ponad setki naukowców izraelskich – lub żydowskiego pochodzenia – pracujących na co dzień na amerykańskich uczelniach, którzy mogą mieć kłopot z wjazdem do Izraela. To sygnatariusze petycji, która zaczęła w ubiegłym tygodniu krążyć po uczelniach za Atlantykiem, potępiającej nową ustawę i otwarcie grożącej wsparciem ruchu BDS. „Co roku jeździłem do Izraela – mówił „Haarecowi” David Biale, profesor historii z University of California i jeden z inicjatorów akcji. – Jestem rozczarowany, że Izrael nie radzi sobie z krytyką w demokratyczny sposób, a zamiast tego odcina się od ludzi niezgadzających się z polityką obecnego rządu”. Michael Walzer, kolejny akademik, który w poprzednich latach luźno wspierał ograniczony bojkot, nie pozostawia wątpliwości. – Już dostaję e-maile od ludzi, którzy byli krytyczni wobec rządu, ale też wobec BDS. Piszą, że w tej chwili możemy wszyscy przystąpić do BDS – opowiada. – Nie sądzę, żeby BDS w Stanach Zjednoczonych był jakimś zagrożeniem dla Izraela. Już bardziej w Europie, gdzie lewicująca inteligencja jest wroga nie tylko okupacji, ale i istnieniu państwa żydowskiego – kwitował.
– Jeżeli list, który kiedyś podpisałam, uniemożliwi mi przyjazd do Izraela, to OK, nie przyjadę. Nie będę uczestniczyć w spotkaniach naukowych, nie będę korzystać z izraelskich archiwów, nie będę spotykać się z moimi izraelskimi kolegami – mówi z kolei prof. Hasia R. Diner, dyrektorka Goldstein-Goren Center for American Jewish History na New York University. – Ale komu to bardziej zaszkodzi? Już widzę, jak amerykańscy naukowcy mówią: skoro nie jeździmy do Izraela, to nie będziemy też zapraszać ich na nasze konferencje – ucina.
Karta przetargowa
Niewykluczone jednak, że całe zamieszanie jest pokerową zagrywką Netanjahu. Deputowani jego Likudu nie poparli gremialnie nowych przepisów, a ministerstwo sprawiedliwości przed ostatecznym głosowaniem bezskutecznie sugerowało wyłącznie spod nowego prawa Palestyńczyków posiadających prawo stałego pobytu w Izraelu. Brak tego wyłączenia sprawia, że kontrowersyjną ustawę będzie można zaskarżyć w izraelskich sądach, co może przesądzić o jej ostatecznym losie.
Ustawa może skutecznie odwracać też uwagę od tego, że tuż przed jej przegłosowaniem rząd „zalegalizował” odrębnymi przepisami budowę 4 tys. domów dla osadników. Skądinąd od momentu inauguracji Donalda Trumpa gabinet Netanjahu zapowiedział już budowę kolejnych 6200 domów na palestyńskich terytoriach. W przyszłych, nieuniknionych targach o kolejną próbę rozwiązania konfliktu bliskowschodniego podniesienie szlabanów dla krytyków Izraela może zatem stać się kartą przetargową, dzięki której „Bibi” – jak rodacy nazywają swojego premiera – zdoła co nieco ugrać.