Pamiętacie te czasy, gdy Polak wyciągał wysoko szyję, by zajrzeć za ocean, bo tam można było zobaczyć przyszłość? Kiedy u nas jeszcze trwało jakieś nędzne wczoraj, w Ameryce zawsze już było dumne jutro.
Wystarczyło się tam porozglądać, żeby wiedzieć, co się z nami stanie za jakiś czas. Liberalna demokracja? Dokuśtykaliśmy. Kapitalizm? Jak nas Balcerowicz kuksnął, tośmy tak skoczyli w przód, że przez moment nawet był u nas ichni Dziki Zachód. A walentynki? A Halloween? Co tam się stało, stawało się i tu. Kto ten proces widział, ten mógł sensownie zakładać, że zaraz będziemy obchodzić też dzień Kolumba, zaczniemy się żywić wyłącznie napompowanym cukrem chlebem tostowym z foliowych paczek i odbierzemy ludziom ubezpieczenie zdrowotne.
A tymczasem, o kapryśna historio, bach, trach i bum, nagle to my jesteśmy z przodu, a Ameryka kurcgalopkiem za nami, potykając się, bieży. U nas jest ich jutro, u nich nasze wczoraj. Patrzymy więc na nich, bogaci doświadczeniem, z pewnym politowaniem, ale też dobroduszną sympatią, jakbyśmy obserwowali dziecię, które nasze stare dylematy i bunty dziś musi przeżywać. Gdybyśmy tylko mogli im, nieborakom, coś poradzić. Niech ich obecne błędy staną się pretekstem do naszej refleksji.
Jak w polskim filmie
U nas już rok z okładem temu władzę przejęli „konserwatyzujący” populiści. U nich dopiero tydzień temu. Jarosław Kaczyński i Donald Trump to bardzo różni ludzie, ale jedno ich łączy: stan przedzawałowy, w jaki ich wygrana wpędziła wszelkiej maści „elity” – mainstreamowe media, środowiska akademickie, większe miasta i całą tę kosmopolityczno-progresywną swołocz. Polskie „elity”, po wielu długich miesiącach, nauczyły się już jakoś wegetować na statynach i diecie. Swoje przeżyliśmy. A kiedy wygrał Trump, usadowiliśmy się wygodnie z widokiem na Waszyngton i poprosiliśmy o popcorn (bez masła), bo najlepiej chrupie się kukurydzę na filmach, które już dobrze znamy.
A ten znamy na wylot, każdą linijkę scenariusza. Na inauguracji Trump mówi, że Polska jest w ruinie, tfu, że trzeba skończyć z „rzezią” na Ameryce. Kiedy liberałowie otrząsają się z początkowej katatonii, wychodzą na ulice. KOD i czarny marsz, tfu, marsz kobiet na Waszyngton, wylewa się na miasta Ameryki.
Czemu protestują? Ano na przykład nie chcą rozmontowania Trybunału Konstytucyjnego, eee, to znaczy obsadzenia Sądu Najwyższego USA ultrakonserwatywnymi sędziami po nieuprawnionej odmowie wysłuchania ostatniego kandydata Obamy, Merricka Garlanda. Obawiają się o to, że władza poprze projekt Ordo Iuris zabraniający aborcji, pardon, że wstrzymane zostanie federalne dofinansowanie Planned Parenthood, instytucji, która w Stanach dba o zdrowie reprodukcyjne kobiet. Martwi ich, że dzięki minister Zalewskiej, eee, to znaczy odpowiedzialnej za edukację w administracji Trumpa Betsy DeVos dzieci utracą równe szanse edukacyjne, a w ich programach będzie mniej fizyki, a więcej Boga i Ojczyzny, a może nawet i kreacjonizmu. Zastanawiają się, czy w sytuacji, gdy władza mruga do kibiców i ONR... przejęzyczyłam się, do białych nacjonalistów z KKK i kryptorasistów ze środka Ameryki, mniejszości etniczne, rasowe i religijne nie stracą poczucia bezpieczeństwa. Sądzą, że odcięcie się od unijnego programu dystrybucji uchodźców z Syrii, tfu, to znaczy totalny zakaz podróży z wielu muzułmańskich krajów Bliskiego Wschodu do USA, to zły znak dla wspólnoty międzynarodowej i respektowania praw człowieka. Martwi ich wzrost liczby przestępstw z nienawiści. Boją się o zdobycze feminizmu. O instytucje państwa. Drżą przed autorytaryzmem.
Znamy to, znamy. Co następuje potem? Najpierw obowiązkowe kłótnie o faktyczne rozmiary liberalnych demonstracji i porównywanie ich do wielkości spędu na Jasnej Górze, tfu, to znaczy do tłumu na inauguracji Trumpa. Nazywanie demonstrantów oderwanymi od koryta ubekami, ekhm, niepatriotycznymi elitami odszczepionymi od życia prawdziwej Ameryki. Konflikt z dziennikarzami. A potem Jarosław, to znaczy Donald, pozostaje ogólnie rzecz biorąc nieporuszony i podpisuje kolejne dekrety: koniec ze sponsorowaniem aborcji, koniec z wizami dla dżihadystów, Wielka Polska, Międzymorze, America First.
Błędy przeszłości
A nam ten popcorn trochę w gardle staje, bo my już wiemy, że tamci maszerujący wszystkie błędy naszych popełniają i jeżeli się nie wezmą w garść, to skończą jak my – ze skłóconą, nieefektywną opozycją, rozczarowani, obojętniejsi, żyjący w enklawach internetowo-towarzyskich.
Błąd pierwszy: próba delegitymizacji przez niedowierzanie. U nas maszerowało się w imię konkretnych problemów – trybunał, wolne media, prawa kobiet – ale na jakimś głębokim poziomie protesty napędzało przede wszystkim poczucie, że „to przecież nie może się dziać naprawdę”. Nie, nie i koniec, przecież to absurd! Protestującym zdawało się więc, że są świadkami jakiejś prawdziwej rzeczywistości, a tymczasem rzeczywistość polityczna była jaka była, nie potrzebowała niczyjej zgody, trwała sobie nieporuszona i trwa tak aż do dziś. Ta sama niezgoda na fakty, których nie można wpasować w liberalną nadzieję, na prezydenta, który nie podziela żadnych wartości progresywnych, odbija się w popularnym w Stanach hashtagu: #NotMyPresident. Well, it actually IS your president, and you better deal with it – bo żeby zmienić rzeczywistość, trzeba najpierw zobaczyć, jak ona wygląda.
Błąd drugi: unarcystycznienie protestu. Gdyby Trump dostał centa za każdy Snapchat, Instagram czy fejsbukowy moment pod tytułem: „Ale mam fajny transparent, a to dziecię moje w różowej czapeczce też na Trumpa pluje”, toby już nigdy nie zbankrutował. Tak, wiem, media społecznościowe to wielka pomoc w sklejaniu do kupy wszelkich rewolucji – ale między komunikacją i tworzeniem więzi a traktowaniem protestu jako autolansu, wypstrykiwaniem się na aktywizm w sieci, zaspokajaniem rewolucyjnego ego poprzez posty i poddmuchiwaniem sobie wzajemnie liberalnego balona jest cienka czerwona linia. To wszystko też jest przyjemne, ale pogłębia polaryzację, przytępia efektywność – i, przerobiwszy ją na mamonę, kieruje naszą energię prosto w kieszeń Marka Zuckerberga. A ten, warto wiedzieć, znany powszechnie jako demokrata, właśnie zaczął więcej łożyć na republikanów.
Po trzecie, reakcjonizm. Wystarczyło kilka miesięcy, by nasi rodzimi postępowcy stworzyli sobie obraz Raju Utraconego w postaci III RP – i powrót do tego raju uczynili celem naszej narodowej odysei. Najdalej zawsze w przyszłość patrzący liberalni Amerykanie takoż teraz patrzą tęsknie w tył, w Obamie upatrując zbawcy, który ma za zadanie jakoś im zmartwychwstać, może w postaci prezydentowej – Michelle, a może, kto wie, nawet i Chelsea Clinton. W ciężkich czasach zawsze wspomina się naiwne dzieciństwo, ale gdy świat się zmienia, dla porwania tłumów trzeba szukać nowych, lepiej skrojonych wizji. I nawet te stare, wciąż ważne prawdy trzeba ociosać na nowo; jak pisał o nich Friedrich Hayek, „Jeśli mają utrzymać swą władzę nad ludzkimi umysłami, trzeba je przeformułować w języku i pojęciach kolejnych pokoleń (...) Leżące u ich podstaw idee mogą być tak prawdziwe jak niegdyś, ale słowa, nawet gdy mówią o wciąż istniejących problemach, nie niosą już w sobie tej samej pewności”. A protestujący wciąż mówią uniwersalistycznym, kosmopolitycznym, bezklasowym językiem moralności przez kulturę – i jeśli swoich słów nie przykroją do lęków, na jakie odpowiada izolacjonizm i nacjonalizm, pozostaną samotną wyspą w różowych czapeczkach.
Lepsze scenariusze
A co powinni robić, czego myśmy nie zrobili? Działać nie tylko doraźnie, lecz także systematycznie i politycznie – i nie w celu manifestacji własnych uczuć, nakręcając własne wkurzenie wśród równie wkurzonych, ale na rzecz – proszę wybaczyć – jedności narodowej. W naszych narcystycznych czasach dobrze strzeżoną tajemnicą jest to, że twoja prywatna złość czy twoje fejsbukowe lajki nie znaczą absolutnie nic. By wygrać, musisz przekonać lud smoleński, tfu, białych Amerykanów z pasa rdzy, że jesteście razem, w jednej drużynie. A nie zrobisz tego bez rozmów, wyjazdów, budowania zaplecza; bez kompromisów językowych, kulturowych i szacunku dla najbardziej prowincjonalnych lęków.
Nie tylko dla nas amerykańska polityka to powrót do przeszłości. Andres Miguel Rondon z Wenezueli napisał w Caracas Chronicles list do amerykańskich liberałów. Co powinni robić w czasach Trumpa? Rondon, bo jest lepszym człowiekiem, nie chce równie niefrasobliwie, jak ja do Kaczyńskiego, porównywać Trumpa do Chavesa. Ale twierdzi, że łączy ich pewien rodzaj polaryzującego populizmu. Jego rada? „Oto najprostsza zasada, wedle której macie działać: Nie karmcie polaryzacji, rozbrajacie ją”. I dalej: „To znaczy, że teatr urażonej przyzwoitości musicie zostawić za sobą”. Im nie od razu się udało: „Opozycja wenezuelska przez całe lata nie dawała rady tego zrobić. Nie przestawaliśmy perorować, jakie to wszystko jest idiotyczne... Naprawdę? – mówiliśmy do wyborców Chavesa. – Ten facet? Musicie mieć nie po kolei w głowie... A teraz nauczcie się tego słowa, powtarzajcie za nami: »faszyzm«”.
Dziesięć lat im zajęło, pisze Rondon, żeby pojechać do slumsów i na wieś, nie żeby perorować o trójpodziale władzy, ale żeby zagrać z ludźmi w domino. „Nie, to nie inny populizm – to jedyny sposób, by zyskać polityczny grunt”. Jeśli główną siłą populizmu jest podział na plemiona, to jedyną radą jest próbować je jednoczyć. I echo tej myśli przyszło do mnie, gdy oglądałam w rządowych „Wiadomościach” reportaż z demonstracji pod Sejmem. „Nie jesteśmy ubekami” – krzyknęła jakaś uśmiechnięta dziewczyna zza prowadzącego. No właśnie. Teraz jeszcze trzeba to samo wykrzyczeć z jasnogórskiej ambony – tylko systematyczniej, inaczej i bardziej przekonująco. A nie robić filmiki spod i z Sejmu, a potem wsiadać do samolotów i lecieć w stronę słońca.
I tak wyprzedziliśmy Amerykanów. Najpierw w populizmie, a potem w polaryzacji. No, w jednym faktycznie wciąż są do przodu – Jarosław Kaczyński nikogo za genitalia nie chwyta, chociaż osoba inteligentniejsza ode mnie skonstruowałaby tu jakiś sprytny żarcik, zauważając, że po angielskiemu kot i damskie krocze jednym stoją słowem. A żart ten byłby kolejnym dowodem na to, że sednem walki politycznej stały się głupie przytyki – i że zamiast się głupio wyzłośliwiać, winniśmy się zebrać gdzieś na marginesie politycznej walki i zacząć pracować nad wspólną wizją Polski.
A co powinni robić Amerykanie, czego myśmy nie zrobili? Działać nie tylko doraźnie, lecz także systematycznie i politycznie – i nie w celu manifestacji własnych uczuć, nakręcając własne wkurzenie wśród równie wkurzonych, ale na rzecz – proszę wybaczyć – jedności narodowej