Pomyłki, gafy czy wręcz poważne wpadki mogą być źródłem sukcesów. Bo otrzeźwiają i uczą. Trzeba tylko umieć je wykorzystać.
Pocałunek sprawia nam frajdę albo nie – zależy, z kim się całujemy. Natomiast przekonanie, że ma się rację, daje przyjemność w zasadzie bez względu na to, czego sprawa dotyczy” (Katheryn Schulz, „Być w błędzie”, Warszawa 2016, s. 11).
Obrona przed błędem to błąd
Typowa reakcja na zarzut to obrona. To reakcja uzasadniona psychologicznie, automatyczna i... zazwyczaj błędna. Wyobraźmy sobie sytuację: Struktura hierarchiczna, czyli prezes, dyrektor, kierownik i szeregowy pracownik. Zalążek libretta: pojawił się błąd, który spowodował poważny problem, wymagający rozwiązania. Zwołane zostaje spotkanie, w którym biorą udział wszyscy czterej. Wina jest pracownika, odpowiedzialność kierownika, rozliczał będzie dyrektor, a prezes będzie patrzył. Zaczyna się:
Dyrektor do kierownika:
– Decyzja w tej sprawie nie należała do pana. Ponadto, pan wie, że w tej sytuacji nie można było zastosować tego przepisu ustawy.
Cisza. Kierownik, który zgadza się z częścią zarzutu, a z częścią nie:
– Czy to jest stwierdzenie czy pytanie?
Lekka konfuzja dyrektora. I ostrożna odpowiedź:
– Powiedzmy, że twierdzenie.
Kierownik kiwa głową. Skoro twierdzenie, a nie pytanie, to nie odpowiada. Znowu cisza. Dyrektor zaczyna artykułować zdania, które wyraźnie zmierzają do „przysmażania” kierownika. Ten wślizguje się w lukę między zdaniami: – To może na początku ustalmy, czy szukamy winnego – w takiej sytuacji poczuwam się i biję się w pierś – czy szukamy rozwiązania? Niespodziewanie włącza się prezes: – Zdecydowanie szukamy rozwiązania, choć trzeba zapobiec takim błędom w przyszłości. Nie szukamy winnych, tylko odpowiedzi na problem.
Co tu się zdarzyło? Dyrektor chciał dać spektakl, który by reżyserował, z wijącym się, z powodu odpowiedzialności wobec błędu, kierownikiem. Widownią miał być przestraszony i skruszony pracownik z jednej strony oraz przyglądający się spektaklowi zmrużonymi oczyma prezes.
Nie wyszło. Bo kierownik nie uległ, typowemu w takiej sytuacji, instynktowi obrony: „Może to jest błąd, ale...” Ani nie uległ pokusie „zwalania winy” na pracownika. Faktycznie zawinił, ale wykazywanie mu tego na takiej nierównej arenie zburzyłoby jego poczucie bezpieczeństwa i zaufanie do bezpośredniego przełożonego. Rozliczą się sam na sam. A prezes od razu wyłapał właściwy cel: nie miał ochoty słuchać usprawiedliwień i ustalać, kto jest winien rozlanego mleka. Chciał się dowiedzieć, jak tę kałużę można wysuszyć.
To nie koniec tej historii. Kierownik wrócił do biura z tarczą, ale i tak ocierając pot z czoła. Usiadł w gabinecie i zastanawiał się, czy chce mu się wołać zespół i słuchać tłumaczeń, że mieli za mało czasu, za dużo pracy, zepsutą drukarkę, chorą sekretarkę itd. Uznał, że lepiej od razu przebić się przez tę ścianę i przejść do szukania gwarancji, że pracownicy albo nie będą błądzić, albo będą wdrażać samouruchamiające się procedury „naprawiania zła”. Zwołał zebranie. Przybyli. Opisał błąd i jego konsekwencje. Przygotował się na wszelkie „Tak, ale...”. Tymczasem pracownik go zaskoczył:
– Tak. To był wypadek przy pracy. Już rozmawialiśmy na ten temat, jak wyeliminować jego przyczyny w przyszłości. Zaraz przedstawię propozycję.
Kierownik w myślach przetarł oczy ze zdziwienia: oni też? Oni też jakimś cudem nauczyli się trudnej sztuki niepoddawania się instynktowi „zwalania winy na” i przyjmowania odpowiedzialności wraz z propozycją rozwiązań? Niemożliwe! Z obserwacji? Z książek? Demetrios z Faleronu radził królowi Ptolemeuszowi, aby kupił sobie książki o władzy królewskiej i dowodzeniu: – To, czego nie mają odwagi powiedzieć królom przyjaciele, zapisano w książkach („Księga anegdot świata” – wybór Wojciech Wiercioch, Chorzów 2007, s. 207).
Wiem, że historia o pracownikach, kierownikach, dyrektorach i prezesach brzmi jak bajka. Jednak opowieść jest oparta na faktach. Brałam udział w obu tych sytuacjach, w jakiej roli – domyśl się, czytelniku. I nie powiem, w pierwszej sytuacji dziękowałam B. za czytanie książek o niebezpieczeństwach mechanizmów obronnych i o komunikacji, a w drugiej sytuacji dziękowałam temu samemu B. za to, że poczytali również niektórzy moi współpracownicy. Z zamierzchłych czasów pamiętam jeszcze, jak straszne i żałosne było, kiedy mój partner biznesowy w kancelarii przychodził do aplikanta ze sprawą niewysłania czegoś tam gdzieś tam, a ten, rozdzierając szaty, opowiadał dramatyczną historię złośliwej, zacinającej się drukarki.
Błąd zamiast szkolenia
Z błędów można czerpać pożytki. Pierwszym z nich jest ten, że błąd przyzwyczaja nas do myśli, że wszystko może dziać się inaczej, niż to sobie wyobrażamy (por. Georg Christoph Lichtenberg, www.verbanent.pl). Dzięki temu można się przygotować na taką alternatywną rzeczywistość.
No, to zdradziłam się już z tym, co myślę: błędy mogą być źródłem sukcesów. „Błąd” to słowo o pejoratywnym wydźwięku. Jednak kiedy błąd nazywa się inaczej, też działa inaczej. Liczy się nazwa. Na przykład „placebo”. To jest błąd, który naprawia. Trzeba błędy takim źródłem sukcesów uczynić, skoro i tak są nieuniknione. Czyli: błędy otrzeźwiają. Po drugie: zarządzanie zachowaniem się wobec błędu może poprawić relacje i komunikację z innymi. Po trzecie błędy też uczą. Ponieważ uświadomienie sobie popełnienia błędu wywołuje silne emocje, zaś na fali emocji łatwiej zapamiętywać, w pewnych okolicznościach. Wie to każdy, kto usiłował ściągać na stresującej kartkówce w szkole: niczego tak dobrze się nie pamięta, jak tej nieściągniętej, później sprawdzonej informacji. Od czwartej klasy podstawówki do śmierci zapamiętam, że Jasnej Góry, jak nas nauczono, bronił Kordecki. Bo napisałam „Kicowski” i jak sprawdziłam, to mnie zimny pot oblał. Podobnie jak uczennica po sprawdzianie z biologii:
– Gdzie znajduje się centralny ośrodek kontroli oddawania moczu?
– W korze mózgowej, a co?
– Psia krew, napisałam, że w Warszawie.
Jak widać błędy są istotnym elementem procesu uczenia się. Kiedy pewien dyrektor w korporacji popełnił błąd, wskutek czego korporacja straciła dziesięć milionów dolarów, został wezwany przez zarząd spółki. Pojawił się i zaczął zrezygnowany: „Wiem, że zostanę zwolniony...” – ale prezes spółki mu przerwał: „Na pewno nie. Właśnie wydaliśmy na pana edukację dziesięć milionów dolarów”.
Tylko hola, hola! Nie należy wyciągać z tego pochopnych wniosków, że trzeba tropić błędy, kolekcjonować, hołubić i delektować się nimi. Bo wtedy z szybkiej autonaprawy przejdziemy do napawania się i nabawimy się, w dłuższej perspektywie, uzasadnionego miana ignoranta i idioty. „Kto zbyt lekko przyznaje się do błędów, rzadko jest zdolny do poprawy” (Marie von Ebner-Eschenbach, www.verbanent.pl).
Błąd można popełnić jedynie w sferze faktów
„Nawet bardzo małe dzieci czują różnicę między sytuacją typu: »ja mówię, że niebo jest niebieskie, a ty mówisz, że jest zielone«, a sytuacją »ja mówię, że mój ulubiony kolor to niebieski, a ty mówisz, że wolisz zielony«. Ale można mnożyć komiczne przykłady dorosłych, którzy zachowują się tak, jak gdyby ich gust był prawdą objawioną. Entuzjaści macbooków Apple’a uważają użytkowników pecetów za ofiary masowego złudzenia” (Katheryn Schulz, op. cit., s. 27). To jest problem uniwersalny: odróżnienia opinii od faktu. Tylko w sferze faktów można popełniać błędy. W sferze opinii można najwyżej zmieniać zdanie lub uznawać je za bardziej lub mniej uzasadnione.
Podam przykład: grupa urzędników debatuje nad tym, czy płaszczyzna pokryta ekokratą przeznaczona pod parkingi może być policzona jako teren biologicznie czynny. Jest to: „teren urządzony w sposób zapewniający naturalną wegetację roślin” (reszta definicji nie ma tu znaczenia). Czy parking to „urządzenie”, czy „sposób używania”. Bo przepis dotyczy tylko pierwszego, a sposób używania go już nie interesuje. Różnica w tym, że jeśli masz ogrodzony trawniczek, to jest sposób urządzenia, a jeśli postawisz na nim piaskownicę i stolik z krzesłami, to jest to sposób używania. I ta kwestia da się rozgryźć w ramach wykładni przepisu: przeznaczenie przestrzeni, w projekcie architektoniczno-budowlanym na parking i przystosowanie terenu do tego celu to „urządzenie”. Natomiast ustawienie samochodów na zaprojektowanym trawniku, to już jest tylko sposób używania. Tegoż trawnika.
Druga kwestia to kryterium „zapewnienia naturalnej wegetacji”. Uważnie obserwuję grupę, ciekawam, co zrobią. I wpadli w autopułapkę. Zaczęli oceniać, co znaczy „naturalna wegetacja” na bazie swoich doświadczeń. Inne mieli ci, co mieszkają w domu z ogrodem, inne ci, co mieszkają w bloku z balkonem, a jeszcze inne ci, którym w piwnicy zakwitły ziemniaki. Każdy definiował naturalną wegetację na bazie doświadczenia. Zaczęli dzielić się opiniami. A co tu trzeba zrobić, by nie popełnić błędu, kto wie, ręka w górę? Brawo dla tych, którzy podnieśli i wskazali, że przepis odsyła do sfery faktów, a nie opinii, więc do skorzystania z wiedzy pozaprawnej, z dziedziny wiedzy biologa czy jakiegoś przyrodnika. Zapytać takiego to jest jedyny kaganiec na pysk błędu.
„Są błędy planowania i błędy wykonania, błędy wynikające z podjętych działań i błędy wynikające z zaniechań, błędy w projekcie i błędy w jego realizacji” (Katheryn Schulz, op. cit., s. 22), ale jest też poważny błąd fakto-wiedzowy. Czyli podawanie teorii, zanim uzyska się dane. Zaczyna się dostosowywać fakty, by zgadzały się z teorią, zamiast próbować stworzyć teorię, która byłaby zgodna z faktami.
Oczywiście niekiedy problem może stworzyć sama kwestia tego, co jest faktem, a co opinią. Dobrym przykładem jest religia, która dla jednych jest sferą faktów, a dla innych sferą opinii. Podobnie filozofia czy sfera postaw: „Sokrates mawiał, że gdyby ktoś w teatrze wezwał do powstania jedynie szewców, to oni by wstali. Tak samo uczyniliby kowale, tkacze i inni. Jeśli wywołano by jednak rozsądnych lub sprawiedliwych, powstaliby wszyscy” (Wojciech Wiercioch, op. cit., s. 198). No i zagadka: Pewnego dnia szach Akbar Wielki zachwycał się bakłażanami. Birbal – sławny wezyr na jego dworze, zgodził się z nim natychmiast. – Ba! Władco świata, gdyby nie były takie smaczne, ludzie nie zabijaliby się za nimi na targu. Po kilku dniach Akbar zmienił zdanie. – Tak, władco świata! – usłyszał od Birbala – Są niezdrowe, powodują, za przeproszeniem wzdęcia i różne inne choroby. – Birbalu! Coś za często zmieniasz zdanie! – Drobiazg, władco świata. Przecież służę tobie, nie bakłażanom” (Wojciech Wiercioch, op. cit., s. 214). A oto jest pytanie: czy Birbal popełnił błąd co do faktu, czy też tylko wyraził opinię? Moim zdaniem, niezależnie od tego, z którym tu mamy przypadkiem, doskonale wykorzystał albo swobodę opinii, albo potencjał błędu – dyplomatyczny.
Radosny pobyt w błędzie
Katheryn Schulz wskazuje, że już z samej definicji nie ma żadnego konkretnego uczucia towarzyszącego byciu w błędzie. Błąd się popełnia w nieświadomości. Świadomość przychodzi dopiero później, jak kojot w kreskówkach o Strusiu Pędziwiatrze, który znalazł się za krawędzią urwiska i właśnie spojrzał w dół. Dlatego autorka precyzuje, że uczuciem towarzyszącym byciu w błędzie jest uczucie słuszności (por. Katheryn Schulz, op. cit., s. 30). Natomiast uczucia szoku, wstydu czy niedowierzania przychodzą później. Aby zilustrować tę sytuację, proponuję wczuć się w Rossa Gelbspana, dziennikarza, który relacjonował konferencję prasową autorów książki o dość niepokojących zjawiskach społecznych i gospodarczych. Wśród występujących była współautorka książki, Donella Meadows, w ciąży. „Jakby na przekór czarnym prognozom”. Od tej właśnie refleksji dziennikarz zaczął relację, wskazując, że można znaleźć optymizm w nawet najczarniejszych czasach. Tekst poszedł na pierwszą stronę. Problem w tym, że Donella Meadows nie była w ciąży (zaczerpnięte z Katheryn Schulz, op. cit., s. 38–39). Dziennikarz umarł ze wstydu. Metaforycznie.
Inny przypadek znajduję w opowiadaniu Archera. Pewien właściciel magazynu butów zgłosił się po wypłatę ubezpieczenia, ponieważ magazyny z tysiącami par spłonęły. Zbadano sprawę i uznano, że nie było podpalenia, odszkodowanie się należy. Jednak detektyw węszył dalej. Przybył do owego biznesmena i na jego biurku postawił pudełko butów i je spalił. I wtedy okazało się, że zbadanie braku śladów podpalenia, to było za mało. Nie zauważono, że nie ma czegoś, co być powinno. Mianowicie tysięcy klamerek Rogera Viviera, które rozsławiła Catherine Deneuve w filmie „Piękność dnia”. Błąd polegający na braku symulacji zdarzenia i skupieniu się tylko na wątku usunięcia śladów podpalenia (opowiadanie „Wysokie obcasy” w zbiorze Jeffreya Archerra „Ale to nie wszystko”, Poznań 2010, s. 45–60).
Co z tego wynika? Że każdy ma swoje cmentarzysko błędów. Zakopanych głęboko, w hermetycznych trumienkach, które odwiedza czasem w ich grobach, pod osłoną nocy i przymkniętych powiek, czerwieniąc się ze wstydu. Albo przestaje odwiedzać, ignorując pogrzebane. Jednak może warto pewnego dnia odwiedzić to miejsce, zasadzić kwiaty, posiedzieć na ławeczce i podumać nad swoimi drogimi błędami, które odeszły, ale zostawiły wspomnienia, na których można zbudować kupę nowego doświadczenia.