Centrum decyzyjne Unii przesuwa się do Niemiec. Wcześniej dokumenty opracowywane we Wspólnocie odzwierciedlały wspólny interes. Pakt o konkurencyjności został przygotowany w Berlinie, choć jego konsekwencje będą istotne dla całej Europy.
To może być początek zupełnej zmiany zasad funkcjonowania Unii Europejskiej. W piątek po południu przywódcy krajów strefy euro spotkają się w Brukseli, aby uzgodnić pakt o konkurencyjności i położyć w ten sposób podwaliny pod wspólną politykę gospodarczą krajów Eurolandu.

Merkel i Sarkozy dyktują

Równie ważny jak pakt jest sposób jego forsowania. W 11-letniej historii unii walutowej przynajmniej już dwukrotnie (w tzw. pakcie na rzecz stabilności i wzrostu oraz ze strategii lizbońskiej) próbowano doprowadzić do harmonizacji polityki fiskalnej i gospodarczej państw, które dzielą wspólną walutę. Nic z tego nie wyszło, bo dwie największe potęgi Eurolandu, Niemcy i Francja, same nie traktowały poważnie tych założeń.
Tym razem jest inaczej. Berlin i Paryż forsują nową politykę bez konsultacji z partnerami, radykalnie zmieniając w ten sposób system władzy we Wspólnocie.
Pomysł paktu zrodził się w Berlinie na przełomie roku. W innych stolicach założenia dokumentu poznano z... przecieku w tygodniku „Der Spiegel”, opublikowanego 31 stycznia. Gotowy już projekt przewodniczący Komisji Europejskiej Jose-Manuel Barroso poznał bezpośrednio z ust kanclerz Angeli Merkel, choć wedle prawa unijnego to do niego należy inicjatywa opracowywania tego typu dokumentów i to w tym celu w Brukseli pracuje przeszło 20 tysięcy urzędników KE.
Dokument – i to jest kolejny precedens – będzie teraz omawiany w gronie przywódców nie 27, ale 17 krajów należących do strefy euro. Kanclerz Merkel sprzeciwiała się takiemu scenariuszowi, deklarując, że nie chce podziałów w Europie. Ostatecznie uległa presji Nicolasa Sarkozy’ego, który pozostaje najważniejszym sojusznikiem Berlina w budowie nowego systemu zarządzania Europą. Paryż woli zaś działać w węższym gronie z dwóch powodów: rośnie rola Francji (kulturowo bliskie Francuzom kraje południa Europy należą do unii walutowej, a państwa północne przeważnie nie), zaś eurosceptyczny premier Wielkiej Brytanii David Cameron zostaje wykluczony z debaty.
Tryb przyjęcia paktu ma bezpośredni wpływ na jego zawartość. Dokumenty opracowywane metodą „wspólnotową” (a więc z udziałem nie tylko wszystkich krajów UE, lecz także Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego) rzeczywiście odzwierciedlają wspólny interes europejski, bo są wykuwane w żmudnych kompromisach.
Z paktem konkurencyjności jest inaczej. To próba narzucenia innym krajom strefy euro recept gospodarczych, które sprawdziły się w niemieckich warunkach. Chodzi o:
● wprowadzenie minimalnego poziomu podatku od zysku przedsiębiorstw (Berlin jest szczególnie zirytowany utrzymaniem przez Irlandię stawki CIT na poziomie 12,5 proc. i uznaje to za przejaw nielojalnej konkurencji);
● zapisu w konstytucji o maksymalnym poziomie długu publicznego i deficytu budżetowego (taki wymóg rząd Merkel przeforsował w Republice Federalnej w zeszłym roku);
● zniesienie automatycznej indeksacji pensji i emerytur (to także element planu zaciskania pasa w Niemczech);
● wzajemne uznawanie kwalifikacji zawodowych w ramach UE (90 proc. średnich i małych przedsiębiorstw w Niemczech cierpi z powodu niedostatku kadr);
● podwyższenie wieku emerytalnego (Merkel przesunęła ten wskaźnik z 65 do 67 lat).
Angela Merkel forsuje też pakt z powodów politycznych. Wśród niemieckich wyborców pomysł zwiększenia Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej (EFSF) jest bardzo niepopularny. Przeciętny Niemiec uważa, że z jego pieniędzy będzie teraz finansowany ratunek dla „darmozjadów” z południa Europy. Jednak zwiększenie EFSF i przekształcenie go w stały mechanizm (na razie ma działać tylko do 2013 roku) jest konieczne, aby Unia była gotowa na ewentualne bankructwo Portugalii i Hiszpanii i aby inwestorzy finansowi nie zaczęli znowu panikować. Jeśli Merkel przeforsuje pakt o konkurencyjności, o wiele łatwiej będzie jej przekonać Bundestag także do powiększenia EFSF.
Jak ujawnił „Der Spiegel”, pani kanclerz miała początkowo nadzieję, że wszystkie kraje strefy euro poprą jej plany bez zastrzeżeń. To się jednak nie sprawdziło. Recepty dobre dla Niemiec nie muszą pomagać innym. Austriacy nie chcą podwyższać wieku emerytalnego, bo sytuacja finansowa w ich kraju jest dobra. Belgowie odmawiają rezygnacji z indeksacji pensji, bo od lat wynagrodzenia rosły wolniej niż wydajność pracy i belgijska gospodarka pozostaje bardzo konkurencyjna. Irlandczycy ani myślą podwyższać CIT, bo zdaniem tamtejszego rządu utrzymanie zagranicznych inwestorów to jedyna szansa na przywrócenie dynamicznego wzrostu gospodarczego.



Słabości paktu

Niemiecką ofensywę osłabia to, że także Berlin wzdraga się przed przeprowadzeniem na własnym podwórku trudnych, ale niezbędnych reform. Chodzi o restrukturyzację obciążonych złymi długami banków: ten punkt został skrzętnie wykreślony z paktu konkurencyjności. W samym dokumencie nie sprecyzowano także, jakie konsekwencje ponosiłyby kraje, które nie dotrzymają nowych zobowiązań (miałyby być karane? A jeśli tak, to przez kogo?).
Niespodziewanie na czele koalicji krajów, które otwarcie sprzeciwiają się paktowi, stanął premier Grecji Georgios Papandreu. To zaskoczenie, bo Ateny są bodaj najbardziej uzależnioną od Berlina stolicą Unii. W 2013 roku, kiedy skończy się program ratunkowy, Grecja będzie miała dług publiczny w wysokości 150 proc. PKB i zdaniem wielu ekspertów bez pomocy Niemiec zbankrutuje.
Przeciwnicy niemieckiej ofensywy mają argumenty, z którymi Merkel musi się liczyć. Rozpad strefy euro uczyniłby Niemcom przynajmniej tyle samo szkód co krajom południa Europy. Kurs marki wobec odrodzonych walut innych państw UE poszybowałby gwałtownie w górę, podcinając niemiecki eksport. Rozpad strefy euro postawiłby także pod znakiem zapytania przyszłość samej Unii.

Plan Barroso

Wyczuwając słabe punkty Berlina, Jose-Manuel Barroso próbował odzyskać przynajmniej część utraconych wpływów. Wraz z przewodniczącym Rady Europejskiej Hermanem van Rompuyem przedstawił własny projekt paktu konkurencyjności, który w kilku punktach oznacza rozmycie niemieckich propozycji (np. indeksacja pensji nie musi być zakazana, jeśli eksport kraju pozostaje konkurencyjny, zaś sposób zapisania limitu długu publicznego pozostaje do uznania przez każdy kraj).
Angela Merkel, w geście wyraźnego pojednania, uznała w miniony weekend, że projekt Barroso jest „dobrą podstawą do dalszych negocjacji”. To jednak tylko pozór słabości Berlina. Niemcy zachowują bowiem najmocniejsze karty w tej grze i nawet jeśli nie przeforsują co do joty swojego planu, to z pewnością zrobią to w głównych założeniach.
W trakcie trzech lat kryzysu okazało się, że Komisja Europejska nie ma żadnego pomysłu, jak uratować najpierw banki, a potem poszczególne kraje strefy euro przed bankructwem. Wszystkie założenia zostały opracowane w Berlinie. Po wtóre Bruksela nie ma żadnych wolnych środków na uzdrowienie Unii. Tu także Niemcy są niezastąpione. Wreszcie Republika Federalna jest dziś jedyną dużą gospodarką europejską, która dynamicznie się rozwija. Nikt inny nie potrafił udowodnić, że jego reformy się sprawdzają.
Sygnałem, kto ma najmocniejsze karty w europejskiej grze, są rozmowy o ewentualnym obniżeniu oprocentowania kredytów, jakie Grecja i Irlandia otrzymały od UE i MFW. Mimo poparcia tego postulatu przez Komisję Europejską Merkel powiedziała twarde „nein” i na tym dyskusja się skończyła.

Nowa Europa będzie się liczyć z Polską, jeśli ta będzie w strefie euro

Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów

Piątkowy szczyt w gronie samych przywódców krajów strefy euro to jednorazowe wydarzenie czy początek tendencji, która może być groźna dla Polski?
Podzielam ocenę prezesa NBP Marka Belki, który uważa, że mamy do czynienia z rysującym się trwałym podziałem Unii na państwa strefy euro i kraje, które są poza nią. Ta pierwsza grupa będzie koordynowała politykę gospodarczą i polityczną.
To groźne dla Polski?
Do tej pory warto było starać się o członkostwo w strefie euro z powodów ekonomicznych. Teraz dochodzą względy strategiczne. Niemcy i Francja to europejskie mocarstwa, z którymi Rosja liczy się szczególnie. Polska powinna razem z nimi wypracowywać wspólną strategię wobec Moskwy, a nie być zaskakiwana decyzjami podejmowanymi w trójkącie Paryż – Berlin – Moskwa. Tyle że na ściślejszą współpracę nie ma co liczyć, dopóki pozostaniemy poza unią walutową.
Jak szybko możemy znaleźć się w strefie euro?
Piłka jest po naszej stronie, bo głównym problemem jest to, że nie spełniamy kryteriów zbieżności. Wyraźne obniżenie deficytu budżetowego poniżej 3 proc. PKB jest możliwe w 2013 roku. Wtedy powinniśmy spełniać kryteria inflacji i stóp procentowych. To pozwoliłoby przystąpić do unii walutowej w 2015 lub 2016 roku.
Premier już kilkakrotnie zmieniał terminy naszego przystąpienia do Eurolandu.
W rządzie są poważne obawy o to, by rynki nie ukarały Polski, jeśli nasze finanse publiczne nie zostaną szybko uzdrowione. To będzie o wiele skuteczniejszy czynnik mobilizujący, by wejść do strefy euro, niż apele Brukseli i obietnice premiera.