W przyszłym roku deficyt budżetu wyniesie 52,2 mld zł. To rekord. Cały deficyt sektora finansów publicznych może przekroczyć 6 proc. PKB. I też będzie rekordowy.
Winna temu nie jest jednak, jak twierdzi Marek Chądzyński w tekście "Mniejsze podatki – większa dziura" (DGP nr 230), decyzja o obniżeniu danin publicznych, tj. o podniesieniu progu dochodowego, wprowadzeniu ulgi rodzinnej i obniżce składki rentowej do ZUS. Nie są to, jak pisze Chądzyński, główni winowajcy fatalnej sytuacji budżetu.

Ratunek dla rynku pracy

Od końca lat 90., kiedy wskaźnik bezrobocia zaczął wręcz galopować – w latach 1999 – 2003 wzrósł z 11,4 do 20,6 – jak mantrę powtarzane były postulaty o konieczności obniżenia kosztów pracy. Głosy te dobiegały zewsząd – od pracodawców, ekspertów, nawet z literatury fachowej.
OECD, która co roku przygotowuje raport z serii Taxing Wages, wskazywała, że tzw. klin podatkowy w Polsce jest wysoki. Na przykład w 2005 roku wynosił prawie 44 procent. A to oznaczało, że Polska była na dziesiątym miejscu wśród najlepiej rozwiniętych gospodarek świata, jeśli chodzi o obciążenie pracy (najbardziej fiskalna, znajdująca się na pierwszym miejscu Belgia zabierała 55 procent).
Zafundowaliśmy sobie przedwcześnie Szwecję – w ten sposób określa to profesor Leszek Balcerowicz. I trudno się z nim nie zgodzić. Na naszym obecnym etapie rozwoju państwo nie może zabierać obywatelom blisko połowy tego, co zarabiają. Pensje mają niewielką siłę nabywczą, a ich niska wysokość netto powoduje ucieczkę w szarą strefę, emigrację lub, co najgorsze, niepodejmowanie żadnej aktywności zawodowej. Skoro pensja netto niewiele przekracza możliwe do uzyskania świadczenia, niektórzy mogą dojść do wniosku, że lepiej jest żyć na tzw. socjalu, niż pracować.

Miliardy w kieszeni

Wreszcie udało się te koszty obniżyć. W latach 2007 – 2009 wprowadzono kolejno obniżkę składki rentowej (w sumie o 7 pkt proc. – zmalała z 13 proc. do 6 proc.), podatkową ulgę rodzinną oraz obniżkę podstawowej stawki podatkowej (z 19 proc. do 18 proc.) wraz z bardzo istotnym podniesieniem pierwszego progu podatkowego (z 44,5 tys. zł do 85,5 tys. zł). Łącznie z tego tytułu w kieszeni podatników, ubezpieczonych i firm zostało około 30 miliardów zł (porównując rok 2007 do 2009). W najnowszym raporcie OECD (za 2008 rok) nasz kraj zdecydowanie się więc wyróżnia. Eksperci organizacji zauważają, że jako jedyny w ostatnim czasie istotnie obniżył koszty pracy.
Trudno jest oczywiście jednoznacznie wskazać, na ile te obniżki przełożyły się na sytuację na naszym rynku pracy. Pozostaje jednak poza sporem, że pomogły. Z danych GUS (BAEL) wynika, że w trzecim kwartale tego roku pracuje w Polsce ponad 16 milionów osób. To rekord. Mimo kryzysu przybywa pracujących, a w ciągu ostatnich trzech lat powstało prawie dwa miliony nowych miejsc pracy. W porównaniu do innych krajów Unii Europejskiej nasz rynek pracy zadziwiająco wręcz dobrze przetrwał spowolnienie gospodarcze.
W Hiszpanii, Irlandii, na Litwie, Łotwie czy w Estonii tamtejsze rynki pracy zostały wręcz przez kryzys zdemolowane. Wszędzie tam bezrobocie (mierzone przez Eurostat) jest dwucyfrowe, a na przykład w Hiszpanii i na Łotwie zbliża się do 20 proc. U nas wynosi 8 proc.
Dlatego nie można potępiać decyzji o obniżeniu obciążeń podatkowych bez refleksji dotyczącej jej wpływu na sytuację na rynku pracy. Więcej pracujących to przecież wyższe wpływy do budżetu.

Konsekwencje? Mniej ubóstwa

Nie wolno też pomijać – a miałem wrażenie, że tak niestety było w tekście Marka Chądzyńskiego – innych ważnych aspektów tej decyzji.
Po pierwsze obniżanie kosztów pracy wpływa na zmniejszenie szarej strefy. To ewidentny zysk dla budżetu – dodatkowe dochody i niższe wydatki na świadczenia socjalne.
Po drugie obniżka składek do ZUS dotyczyła nie tylko pracowników. W ponad 30 proc. zyskali na niej pracodawcy. Mogli więc środki zaoszczędzone na składkach (około 7 miliardów zł rocznie) przeznaczyć na inwestycje, rozwój firm czy zatrudnienie.
Po trzecie obniżka danin publicznych spowodowała niższą presję na podwyżki płac. A to bardzo ważne z punktu widzenia firm, gdyż wyższe koszty osobowe obniżają ich konkurencyjność.
Po czwarte Polacy otrzymali wyższe pensje netto. Biorąc pod uwagę ubóstwo naszego społeczeństwa, niższą zazwyczaj skłonność do pracy osób najmniej wykwalifikowanych i emigrację, jest to bardzo istotne.



Obniżki celowane

Po piąte – i jest to zastrzeżenie fundamentalne – wierzę głęboko w to, że ludzie wydają swoje pieniądze racjonalniej niż politycy. Wolę więc, żeby więcej pieniędzy zostało w ich rękach, niż by przechodziły przez budżet.
Po szóste wreszcie nadmierny fiskalizm jest zgubny. Amerykański ekonomista Arthur Laffer już w latach 70. odkrył – co zobrazował na swej słynnej krzywej – że nadmierne obciążanie podatników prowadzi do tego, że przestają opłacać nałożone na nich daniny. I tak działo się w Polsce.
Rozkwit szarej strefy czy ucieczka młodych do pracy za granicą tego dowodziły. Dlatego nawet w interesie polityków jest racjonalne strzyżenie owiec, a nie ich bezrefleksyjne golenie. Dowiodła tego między innymi słynna obniżka akcyzy na alkohol, po której kilka lat temu wzrosły wpływy do budżetu.
Można się oczywiście zastanawiać, czy obniżkę danin należało wprowadzać w takim kształcie. Lepszy efekt mogło dać chociażby celowanie obniżek w najmniej zarabiających (wyższa kwota wolna od podatków i składek), bo dla takich osób 100 zł wyższej pensji netto znaczy o wiele więcej i bardziej motywuje ich do pracy niż nawet 400 zł dla osób zamożniejszych.
Jednak z perspektywy danych z rynku pracy teza Marka Chądzyńskiego o tym, że decyzja o obniżkach danin była golem samobójczym, jest nieuzasadniona.

Odwlekanie katastrofy

Głęboko zgadzam się z nim natomiast w innej kwestii. Problemem jest to, że rządy nie robią nic, nawet w czasach dobrej koniunktury, aby zmniejszyć nierównowagę finansów publicznych. Decyzja Zyty Gilowskiej i rządu Prawa i Sprawiedliwości o obniżeniu składek (podtrzymana przez rządy Platformy) bez podejmowania niepopularnych decyzji o wprowadzaniu koniecznych reform była po prostu nieodpowiedzialna.
To tak jakby w gospodarstwie domowym w okresie dobrej koniunktury pozbawić się części dochodów, zostawiając jednak na takim samym wysokim poziomie konieczne do poniesienia wydatki. Spowoduje to wcześniej czy później katastrofę.
W ślad za słuszną decyzją o obniżaniu danin powinny też pójść inne – o ograniczaniu wydatków (np. reforma emerytur górniczych, żołnierzy czy służb mundurowych, wygaszanie przywilejów emerytalnych, likwidacja becikowego czy wypłacanych bez względu na dochód dodatków pielęgnacyjnych) czy szukaniu dodatkowych dochodów (np. wyższe składki do KRUS dla bogatych rolników, opłacanie przez nich składek zdrowotnych, likwidacja nieinwestycyjnych ulg podatkowych).

Bal na „Titanicu”

Niestety na takie decyzje nie było stać ani jednego, ani drugiego rządu – poza ogromnie potrzebną decyzją rządu Platformy Obywatelskiej o wygaszeniu przywilejów emerytalnych, które wcześniej o kolejny rok wydłużył rząd PiS.
W efekcie płyniemy więc naszym statkiem o nazwie "Polska", obserwując, jak coraz bardziej zanurzają się jego burty. Marynarze dostali wcześniej od kapitana wolne. A ten, mimo że widzi, iż powinni zacząć pracować przy pompach, z obawy, że go zmienią, uśmiecha się i poklepuje ich po ramieniu. Może jakoś dopłyniemy – myśli.
Nawet jeśli statek nie pójdzie na dno, tak czy inaczej ulega z każdą milą dewastacji. A im dłużej to trwa, tym trudniej będzie go później doprowadzić do porządku.