Schronienie na Zachodzie znalazło w ciężkich czasach ponad milion Polaków. Jednak poszczególne państwa przyjmowały ich bardzo niechętnie, starając się wzajemnie obarczać niewygodnym problemem.
Kraje znane pod wspólną nazwą »Europy Wschodniej«, w tym moja rodzinna Polska, okazały się być nietolerancyjne, nieliberalne, ksenofobiczne i niezdolne do pamiętania ducha solidarności, który prowadził ich do wolności ćwierć wieku temu” – oznajmił na łamach dziennika „Die Welt” Jan Tomasz Gross. W taki sposób autor głośnej książki „Sąsiedzi” wykorzystuje obawy wzbudzone napływem uchodźców z Bliskiego Wschodu do prowadzenia swojej krucjaty. Profesor Gross sprawia wrażenie człowieka ogarniętego poczuciem misji, którą jest wymierzenie sprawiedliwości za krzywdy, jakich doznali Żydzi od Polaków w latach okupacji. Stąd wzięta z kapelusza teza, iż podczas II wojny światowej „Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców”. Nieudokumentowana żadnymi wiarygodnymi danymi, za to łatwo oddziaływująca na wyobraźnie odbiorcy i mogąca być wzorem, jak tanimi środkami budować czarny PR jakiemuś państwu.
W histerycznym i często rozmijającym się z prawdą felietonie Grossa jedno twierdzenie jest bliskie rzeczywistości. Faktycznie większość mieszkańców III RP bez entuzjazmu podchodzi do możliwości przyjęcia dużej liczby uchodźców z Bliskiego Wschodu. Czy jednak jest to, jak uważa autor „Sąsiadów”: „oblicze Polaków pochodzące jeszcze z czasów nazistowskich”? A może jednak swoimi korzeniami sięga nieco późniejszego okresu dziejów, gdy sojusznicy (a także, o ironio, dawni wrogowie) wspólnie udzielili nam lekcji, jak można zręcznie łączyć moralne zobowiązania z realpolitik.
Przyjaciół traci się w biedzie
Brytyjski premier Clement Attlee długo zwlekał z podjęciem decyzji, co zrobić z armią przegranego sojusznika. Porozumienie zawarte z ZSRR przez przywódców Wielkiej Brytanii oraz USA w Jałcie (potwierdzone w Poczdamie) pozostawiało okrojoną Polskę w sowieckiej strefie wpływów.
Żaden polityk nie miał złudzeń co do respektowania zapisu o przeprowadzeniu na jej terytorium wolnych wyborów. Tam gdzie wkraczała Armia Czerwona, demokracja nie miała szansy przetrwać. W Warszawie rządy objęli przysłani z Moskwy komuniści bezwzględnie rozprawiający się z każdym, kto mógłby się im przeciwstawić. Tymczasem na Zachodzie nadal stacjonowały w pełni uzbrojone jednostki Polskich Sił Zbrojnych. Łącznie 160 tys. żołnierzy i 60 tys. ludzi w służbach pomocniczych. Wielu z nich miało okazję już się przekonać, co oznacza zesłanie do sowieckich łagrów.
Kreml chciał, aby odesłać ich do ojczyzny. Attlee rozważał taką możliwość, ale brytyjscy wojskowi nie mieli wątpliwości, że wielu dawnych towarzyszy broni z PSZ stawi czynny opór. Poza tym prasa mogła wytknąć rządowi laburzystów, że wysyła sojuszników na pewną śmierć. Mimo pokusy Polaków nie można było potraktować tak jak rosyjskich żołnierzy gen. Własowa. Wreszcie 15 marca 1946 roku brytyjski premier ogłosił decyzję o demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych, obiecując, iż wszyscy żołnierze będą mogli pozostać na emigracji. Acz pięć dni później każdy z nich otrzymał list podpisany przez Ernesta Bevina. Minister spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa namawiał adresatów, by wybrali powrót do rodzinnego kraju. „Rząd Jego Królewskiej Mości uważa oświadczenie Tymczasowego Rządu Jedności o sposobie traktowania powracających żołnierzy za zadowalający” – podkreślał.
Brytyjskiemu MSZ udało się namówić na wyjazd do Polski ok. 100 tys. żołnierzy. Drugie tyle wolało nie ryzykować bliskiego kontaktu z władzą ludową, stając się dla Zjednoczonego Królestwa sporym kłopotem. Weteranów skomasowano w Polskim Korpusie Przysposobienia i Rozmieszczenia (PKPR); brytyjski rząd wypłacał im niewielki żołd, zapowiadając jednocześnie, iż mają dwa lata na znalezienie pracy i ułożenie sobie życia. Dawni bohaterowie wojenni mieszkali w prymitywnych barakach, nazywanych przez nich „beczkami śmiechu”, a żywność, ubranie oraz kursy zawodowe zawdzięczali jedynie temu, iż formalny dowódca PKPR, gen. Stanisław Kopański, okazał się geniuszem zaopatrzenia i logistyki.
Gospodarze dbali głównie o to, by mieszkańcom obozów przedstawiać regularnie oferty wyjazdu do jakiegoś egzotycznego kraju. Proponowano więc osiedlenie się w RPA, Kanadzie, Australii lub Argentynie, byle jak najdalej od Anglii. Z takich możliwości skorzystało 21 tys. osób. Większość wybrała Kanadę, choć nie obywało się bez przeszkód, ponieważ „ówczesna polityka imigracyjna rządu kanadyjskiego polegała na przyjmowaniu Anglików, Skandynawów, Francuzów czy Niemców, a Polacy jako Słowianie byli na końcu tej listy” – zauważa Edyta Januszewska w monografii „Losy polskich imigrantów w Winnipeg”. Na szczęście przeważyły względy ekonomiczne, bo tamtejsze rolnictwo bardzo potrzebowało rąk do pracy. „Najłatwiej do Kanady dostać się było młodym i zdrowym mężczyznom stanu wolnego. Tysiące weteranów wojennych podpisało wówczas dwuletnie kontrakty na pracę w Kanadzie na farmach i obozach drwali. W sumie w Kanadzie przyjęto 4527 polskich żołnierzy” – podkreśla Januszewska. Kontraktów tych nie można było zerwać, a wymuszały one wynagrodzenie minimalne, wynoszące 40 dol. kanadyjskich miesięcznie. Wielu weteranów spod Monte Cassino czy Falaise trafiło na farmy należące do niemieckich gospodarzy. Ci, mając przed dwa lata ogromną władzę nad parobkami, chętnie brali rewanż za wynik stoczonej w Europie wojny.
Przegrani weterani
Nieco więcej szczęścia od podkomendnych miał Wódz Naczelny Polskich Sił Zbrojnych Kazimierz Sosnkowski, któremu Brytyjczycy najpierw pensję zamienili na zasiłek, a potem w ogóle ucięli wypłaty. Generał wprawdzie miał 62 lata, lecz dla starego sojusznika rząd kanadyjski uczynił wyjątek i dał wizę. Pozwolono mu wziąć kredyt na zakup farmy pod Montrealem. Sosnkowski musiał nauczyć się uprawiać ziemię, aby utrzymać żonę i trójkę synów. Nauka szła jednak opornie, gospodarstwo zbankrutowało, zaś generał nie przymierał głodem jedynie dzięki przyjaciołom, którzy załatwili mu posadę wykładowcy w brazylijskiej Akademii Sztabu Generalnego w Rio de Janeiro. Mógł więc uchodzić za szczęściarza. Jego następca na stanowisku Wodza Naczelnego gen. Tadeusz Bór-Komorowski miał co do garnka włożyć tylko dzięki ozdobnym abażurom do lamp, które wytwarzał wspólnie z żoną. Inni dowódcy radzili sobie dużo gorzej. W ramach dbania o kieszeń brytyjskiego podatnika odebrano im zasiłki bez oglądania się na wiek czy zasługi na polu walki.
„Nie jest to ani praca drobna, ani też lekka, jak w tym wypadku, gdy materiały są przeważnie z miedzi lub mosiądzu; gdy jest się cały czas pracy na nogach; gdy trzeba dźwigać ciężkie skrzynki; wspinać się po drabince lub nawet bez niej na górne półki, by ustawić lub zdjąć z nich ciężkie materiały i znieść na dół” – pisał gen. Stanisław Sosabowski o swojej posadzie magazyniera w fabryce urządzeń elektrycznych należącej do koncernu Lucasa. Dowódca 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, wsławionej udziałem w bitwie o Arnhem, musiał pracować do 77. roku życia. Dopiero zawał w 1967 roku przyniósł mu wieczny odpoczynek. Jego rówieśnik gen. Stanisław Maczek stał za barem w hotelu Grosvenor w szkockim Edynburgu. Niewielu gości miało świadomości, iż drinki serwuje im dowódca, który nie przegrał żadnej bitwy i którego 1 Dywizja Pancerna zdecydowała pod Falaise o ostatecznym rozbiciu niemieckiej 7 Armii. Potem zaś wyzwalała spod okupacji kolejne francuskie i holenderskie miasta.
Szczęściarzem mógł się nazwać gen. Zygmunt Bohusz-Szyszko, który za młodu uczęszczał do Akademii Sztuk Pięknych w Moskwie. Dowódca Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, zasłużonej w walkach o Narwik, dzięki zdolnościom artystycznym i odpowiedniemu przygotowaniu założył nieźle prosperujący warsztat naprawiający zabytkową porcelanę. Co można uznać za prawdziwy luksus w porównaniu z warunkami pracy gen. Władysława Bortnowskiego, który przyjął posadę pielęgniarza w szpitalu dla nerwowo chorych w Mabledon, by zarobić na bilet do Ameryki.
Stan powojenny
Polacy ponownie zachwycili Zachód w 1980 roku. Pokojowa rewolucja zainicjowana przez Solidarność dawała nadzieję, że zimna wojna kiedyś się skończy. Ale społeczny bunt miał też efekty uboczne. Znajdująca się na krawędzi bankructwa PRL doświadczała coraz większej zapaści ekonomicznej. Bieda i brak nadziei powodowały, iż coraz więcej ludzi zaczynało marzyć o emigracji. Tym bardziej że w czasach rządów Edwarda Gierka zliberalizowano politykę paszportową. Dzięki temu rocznie prawie 700 tys. turystów mogło na własne oczy obejrzeć któryś z krajów Europy Zachodniej. Średnio ponad 100 tys. osób przedłużało pobyt, by pracować na czarno.
Ryzyko opłacało się, bo przeciętne zarobki miesięczne w PRL wynosiły 30 dol. Rok pracy jako kelner w RFN wystarczał na to, by po powrocie kupić w Warszawie mieszkanie. Gdy gen. Jaruzelski wprowadził stan wojenny, zaskoczył tym też ponad 100 tys. Polaków przebywających właśnie na saksach. Kolejny milion zamierzał uciec za granicę w nieodległej przyszłości, gdy reżim ponownie zdecydował się wydawać obywatelom paszporty. „Najwięcej nie wracało z indywidualnych wyjazdów prywatnych, tj. odwiedzin u rodziny, lecz najbardziej spektakularne były ucieczki z wycieczek, zwłaszcza grupowe. W 1984 r. odnotowano ich blisko 2 tys., w 1986 r. – 3,4 tys., a w 1987 r. – ponad 7 tys.” – opisuje w książce „Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949–1989” Dariusz Stola. „Ulubionym środkiem lokomocji uciekinierów był prom »Rogalin«, pływający m.in. na trasie Świnoujście – Kopenhaga – Travemünde. Tylko jesienią 1983 r. nie wróciło 436 podróżujących nim osób, tj. 10 proc. uczestników wycieczek” – dodaje.
Uciekali anonimowi obywatele, jak i osoby powszechnie znane: mistrz polski w boksie Dariusz Michalczewski, złoty medalista olimpijski w skoku o tyczce Władysław Kozakiewicz czy mistrz świata w szermierce Dariusz Felisiak. Najbezpieczniejsze rozwiązanie wybrały nadzieje polskiego narciarstwa alpejskiego, siostry Dorota i Małgorzata Tlałki. Bliźniaczki w 1985 r. pozostały we Francji, gdzie szybko wyszły za maż za braci Mogore. Przy czym jeden ze ślubów okazał się zaaranżowany tylko po to, żeby Małgorzata Tlałka otrzymała francuskie obywatelstwo. Ale gwiazdy sportu zawsze miały łatwiej od zwykłych zjadaczy chleba.
Czekając na zmiłowanie
„Obóz składał się z ludzi różnych narodowości. (...) Siedzieli latami, faktycznie byli więźniami i z biegiem czasu dostawali szału, byli obłąkani lub na pół obłąkani. To jest rzecz niewyobrażalna, z czego się składa taki obóz w sensie – przepraszam za sformułowanie – odpadków ludzkich” – relacjonuje swój pobyt w austriackim obozie dla uchodźców Traiskirchen w książce „Ambasador” Jerzy Bahr.
Jak wielu innych uciekinierów, potrafił urządzić sobie w PRL całkiem wygodne życie. Przez kilka lat pracował jako urzędnik MSZ, będąc nawet referentem w ambasadzie w Bukareszcie. Ale gdy wprowadzono stan wojenny, odszedł z dyplomacji i wybrał karierę naukową. Na posadzie wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego wytrzymał rok, dojrzewając do decyzji o poszukaniu szczęścia w innym świecie. Co nie było wówczas czymś niezwykły, bo w latach 80. uciekło z PRL 9 tys. nauczycieli akademickich. Dobrą okazją stał się trzytygodniowy kurs języka niemieckiego dla pracowników UJ, który został zorganizowany w Wiedniu.
„Nie brałem niczego, co by wskazywało, że chcę zostać dłużej, by nie wzbudzać podejrzeń. Tylko spory zapas kiełbasy, bo na kursie miałem dostawać zaledwie jeden posiłek dziennie. Sam się sobie dziwię, że do dziś lubię kiełbasę po tym, gdy przez 20 dni była niemal jedynym moim pożywieniem” – zapamiętał. Gdy rezerwy wędliny się kończyły, Bahr poszedł na posterunek policji, gdzie poprosił o azyl polityczny. Władze austriackie nie okazały z tego powodu entuzjazmu. W tym czasie miejscowa prasa rozpisywała się o tysiącach Polaków uciekających na Zachód, a napływ emigrantów studził sympatie okazywaną Solidarności. Jednak poczynania reżymu Jaruzelskiego powodowały, iż zarówno konwencje międzynarodowe, jak i dbałość o dobre imię państwa uniemożliwiały gospodarzom odesłanie przybyszy do domów.
Austriacy i Niemcy rozbudowali więc sieć obozów przejściowych, w których osadzano uchodźców. Tam badano ich przeszłość, starano się wyłuskać agentów wywiadu, a jednocześnie zyskać na czasie i znaleźć dla przybyszy nowy dom, najlepiej poza Starym Kontynentem. W RFN na przedmieściach Unna-Massen przez obóz przejściowy przewinęło się 435 tys. uciekinierów z Polski. To powodowało, iż stale był przepełniony, acz panujące w nim warunki uznawano za znośne. Emigranci posiadający rodziny w Niemczech mieszkali tam krótko, bo władze w Bonn decydowały się na szybkie przyznawanie prawa osiedlenia. Gorzej mieli ci bez krewnych oraz dokumentów poświadczających istnienie germańskich przodków. Niezależnie, czy taka osoba złożyła wniosek o azyl polityczny, czy chciała zostać emigrantem ekonomicznym, pobyt w obozie trwał wiele miesięcy. Zachęcano wówczas pensjonariuszy do składania podań o wizy imigracyjne do USA, Kanady, Australii, RPA lub bardziej egzotycznych krajów.
Takie postępowanie stało się szybko standardowym zarówno w Niemczech, jak i Austrii. Z obozów wyłuskiwano osoby dające nadzieję na szybką asymilację lub najbardziej wartościowe ze względu na posiadane wykształcenie. Resztę próbowano podrzucić innym państwom. Zdesperowani ludzie ulegali naciskom. „Niemcy odmówiły, Stany też, Południowa Afryka dała wizę, ale powiadomiła, że sytuacja tam jest niebezpieczna (...). Australia – cisza” – przytacza wspomnienia jednego z emigrantów Dariusz Stola. W końcu upór w składaniu kolejnych podań się opłacił i po roku pobytu w obozie emigrant otrzymał wizę kanadyjską. Ku radości gospodarzy. „Austriacy nie bardzo wiedzieli, jak mnie traktować. Obóz miał charakter przejściowy, po dwóch – trzech miesiącach deklarowało się gotowość wyjazdu do jakiegoś kraju. Ja tymczasem walczyłem o azyl, by zostać w Austrii” – wspominał Jerzy Bahr.
Oswajanie tymczasowości
„W obozie formalnie nie można było pracować, ale istniał czarny rynek pracy i cała okolica z tego korzystała. Wychodziliśmy na drogę za bramą i czekaliśmy na oferty od okolicznych rolników czy przedsiębiorców” – zapisał Bahr. Zasiłki wypłacane uchodźcom były minimalne, więc władze przymykały oko na to, że niemal każdy emigrant próbował na siebie zarobić. Trzeba przyznać, iż spośród uchodźców z całego świata pracodawcy najchętniej wybierali właśnie Polaków. „Pamiętam, że na odcinku polskim pojawił się raz Murzyn i myśmy go odpychali: »Idź do swoich, to my tu stoimy«. Ale on się uparł i stał dalej. Przyjechał traktorem z przyczepą Austriak. I jak bauer, pan wybierający niewolników, pokazuje palcem, którego z nas bierze. Murzyn przepycha się, żeby być najbliżej. Austriak mówi mu: »Ja biorę tylko Polaków«. A Murzyn uderza się w piersi i woła: »Ich bin ein Pole«. Austriak się roześmiał i rzekł: »Jak jesteś Polakiem, to cię biorę«” – zapamiętał były wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Obok pracy na roli Bahr specjalizował się też w budowlance. Załapał się do brygady jeżdżącej potajemnie do Wiednia remontować mieszkania. „Naszym szefem był Jugosłowianin, który jako jedyny znał się na robocie. Bardzo mnie polubił i jako człowiek życiowo dojrzały, nie wiedząc, co robiłem wcześniej, dawał mi rady. Brzmiały one tak: »Wezmesz se Szwabicu, pojebesz, trafiku założysz«. Czyli najważniejsze to przygruchać sobie jakąś Austriaczkę czy Niemkę, potem wiadomo, i na koniec największy ideał, do którego można dojść: kiosk z papierosami i gazetami. Był to jasny program na życie” – relacjonuje Jerzy Bahr.
Takimi drogami dziesiątki tysięcy uciekinierów z PRL układało sobie przyszłość. Było to o tyle łatwiejsze, że na wyjazd decydowali się najczęściej ludzie młodzi. Najatrakcyjniejsi dla pracodawców i rządów, które potrzebowały emigrantów. Niemal 200 tys. osiadło ostatecznie w USA, do Australii dotarło 25 tys., nieco więcej przyjęła Kanada, a ponad 10 tys. RPA. To pozwalało rozładować napięcia w Europie Zachodniej. Choć i tak w końcu zaczęły narastać. „Wielki wzrost liczby przesiedleńców i kosztów ich utrzymania spowodował, że ponoszące te koszty władze krajów związkowych RFN zaczęły domagać się ograniczenia ich napływu. Wiadomość, że w polityce wobec Aussiedlerów szykuje się zmiana, powtórzona też w prasie polskiej, wywołała wśród potencjalnych przesiedleńców paniczne obawy, że brama do RFN zaraz się zamknie” – opisuje Dariusz Stola.
To przyniosło na początku 1989 roku rekordową falę ucieczek. „W Unna-Massen dostałam szoku. Setki tysięcy ludzi okupowało trawniki, chodniki, skwerki i każdy wolny metr kwadratowy. Doznałam wrażenia, że wszyscy uciekli z Polski” – przytacza Stola wspomnienia jednej z nowo przybyłych do obozu uciekinierek. „Za żelazną bramą, która zatrzasnęła się za nami z hukiem, ujrzałam wojskowe namioty rozstawione na polach. Całe rodziny, ludzie starzy i młodzi, dzieci – wszyscy prażyli się w piekielnym sierpniowym słońcu” – uzupełniała. W krótkim czasie rząd RFN mocno zaostrzył kryteria wydawania zezwoleń na osiedlenie, ograniczając ich liczbę do 40 tys. rocznie. Na szczęście komunizm upadał, a zmiany polityczne dały Polakom nadzieję na szybką poprawę jakości ich życia. Zaś rolę emigracyjnego postrachu dla Zachodu przejęły bardziej wschodnie nacje.