Przed nami prawie trzy potwornie nudne miesiące przedwyborcze. Pani Szydło zaczęła źle, bo powiedziała wszystko na konwencji PiS i teraz nie może już zwiększać napięcia.
Zaś PO będzie robiła nieustanne reformy, niektóre słuszne, inne na chybił trafił, w pośpiechu. Do wyborów nic się nie zdarzy (o referendum praktycznie zapomniano), chyba że przyszły prezydent zrobi coś jeszcze dziwniejszego niż dotychczas. Natomiast politycy, coraz bardziej zajmujący się sobą i kolegami, coraz wyraźniej pogłębiają przepaść, jaka dzieli ich od reszty obywateli. Służy temu przede wszystkim język, jakim się posługują, który – jak zawsze – stanowi wyraz myśli czy też bezmyślności. Ostatnio coraz częściej używane (przez polityków wszystkich partii) słowo to „ludzie”. Ludzie czegoś rzekomo chcą, trzeba się wsłuchiwać w głos ludzi, ludzie widzą głupotę tej lub owej partii, oczywiście partii przeciwnej.
Kim są owi „ludzie”? Nie jest to jasne. Na pewno odróżniają się od zwierząt. Ale co jeszcze można o nich powiedzieć? Amerykanie ponad dwieście lat temu rozpoczęli konstytucję od sławnego „We, the People”, co na polski tłumaczy się jako „My, naród”, co jest w istocie błędem. Powinno być „My, obywatele”. W Ameryce narodu w nowoczesnym sensie tego słowa wówczas nie było, natomiast na pewno byli obywatele w pełni świadomi swoich praw. Nigdzie tu jednak nie ma mowy o „ludziach”.
Potem mówiono o rozmaitych warstwach, klasach czy grupach lokalnych lub zawodowych. Byli robotnicy i chłopi, byli mieszczanie i artyści, była burżuazja i szlachta. Ponieważ rewolucja społeczna, jaka dokonuje się stale po 1989 roku, doprowadziła do nieprawdopodobnego awansu ludzi znikąd, wymienione grupy społeczne po prostu zanikły. Politykom zostali tylko „ludzie”.
W istocie jest to wyrażenie zarówno obraźliwe, jak i niemądre. Ujawniają się za jego pośrednictwem stale rosnące rozmiary politycznego populizmu. Politycy traktują nas jako masę ludzi, którzy rzekomo mają takie same oczekiwania, mówią tym samym głosem oraz stanowią jedną wielką grupę, w której nie ma istotnych podziałów. Istnieje tylko jeden podział: na „ludzi” i polityków. Politycy naturalnie działają dla dobra ludzi, słuchają ich poglądów dzięki badaniom opinii publicznej oraz dzięki idiotycznym spotkaniom z grupkami przerażonych lub oszołomionych obywateli na targu czy na ulicy. No i naturalnie z dziećmi, którym jest całkowicie wszystko jedno, jak tylko widzą kamerę, to się do niej szczerzą.
„Ludzie” to pojęcie ponadto głęboko antydemokratyczne. A już rozważanie, czego też ludzie mogą chcieć, przypomina arystokrację zdumioną faktem, że jej poddani muszą jednak jeść. W Polsce, jak w każdym demokratycznym kraju, podmiotem legitymizującym władzę są „obywatele”, a nie „ludzie”. Z obywatelami znacznie trudniej jest się porozumieć, bo obywatele najczęściej nie występują ani jako masa, ani jako pojedyncze jednostki, lecz jako zorganizowane grupy społeczne. Dla polityków nie jest to wygodne.
Dla polityków najlepiej jest, kiedy ludzie mają poglądy takie, jakie politycy im przypisują, a nie jakieś poglądy własne. Stąd widoczna radość z niepowodzeń ruchu Kukiza, który nie chce mówić, czego „ludzie” chcą, i z tego powodu nie mówi w ogóle.
Zwróćmy ponadto uwagę, że zdaniem polityków „ludzie” chcą przede wszystkim czy wyłącznie pieniędzy. O żadnych ideach, wartościach, formach samoorganizacji, wpływie na władzę w ogóle nie ma mowy. Ludzie przecież nie są przygotowani do tego, żeby zmieniać rzeczywistość. Ludzie mają dostać. Po pięćset złotych na dziecko, po kilkaset więcej emerytury i tyleż mniej podatku zapłacić. Ludzie mają się najeść, napić, napłodzić. O resztę zadbają politycy, pod warunkiem naturalnie, że się im „ludzie” nie będą do polityki wtrącali. Pogarda dla ludzi wyraża się nawet w często powtarzanej wypowiedzi „my szanujemy ludzi” – czyli nie szanują. Ludzi, czyli nas wszystkich, którzy dla polityków jesteśmy po prostu chłopstwem pańszczyźnianym.