Irackie wojsko rośnie w siłę. Równocześnie jednak coraz większą rolę odgrywają proirańskie bojówki, co budzi niepokój w Waszyngtonie
Wiele wskazuje na to, że pełna błyskotliwych sukcesów kampania Państwa Islamskiego, w trakcie której dżihadystom udało się podporządkować spore połacie Syrii i Iraku, dobiegła końca. W północnej Syrii składające się z tamtejszych Kurdów Ludowe Jednostki Obrony odnoszą sukcesy w walce z bojownikami na dwóch frontach. Nie tylko odzyskują tereny wokół oblężonego do niedawna miasta Kobani, ale też z powodzeniem walczą o kontrolę Al-Hasaki, stolicy syryjskiej prowincji o tej samej nazwie.
W sąsiednim Iraku siły zbrojne podjęły się pierwszej dużej kontrofensywy mającej na celu odbicie z rąk dżihadystów Tikritu, rodzinnego miasta Saddama Husajna. Ofensywa wojsk irackich to przede wszystkim świadectwo odzyskania sprawności operacyjnej przez armię, która dotychczas nie była w stanie sprawnie przeciwstawić się dżihadystom. Przyczyną tego stanu rzeczy było przede wszystkim niskie morale. W efekcie irackie siły bezpieczeństwa – wojsko, policja federalna, siły specjalne i wojska ochrony pogranicza – przez ostatnich kilka lat doświadczały dezercji na masową skalę.
Tylko w czerwcu 2014 r., tuż przed zajęciem przez Państwo Islamskie Mosulu, kompletnej dezintegracji uległa jedna czwarta sił zbrojnych, w tym 2. i 3. dywizja stacjonujące w Niniwie, większość 4. dywizji z prowincji Salah ad-Din, 12. dywizja z Kirkuku, a także 3. dywizja policji federalnej. Plaga dezercji sił bezpieczeństwa – dofinansowanych przez Amerykanów kwotą 26 mld dol. – zmniejszyła ich liczebność z 380 tys. pod koniec 2009 r. do 109 tys. w styczniu 2015 r. W tej ostatniej liczbie zaledwie 48 tys. osób stanowiła regularna armia.
Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy było kiepskie dowodzenie. Świadom tego nowy premier Hajdar al-Abadi zaczął usuwać z kluczowych pozycji w armii kiepskich dowódców i ludzi powiązanych z jego poprzednikiem Nurim al-Malikim. W ten sposób posadę stracił obwiniany o porażkę w Mosulu dowódca sił lądowych gen. Ali Ghajdan Madżid, zastąpiony przez gen. Rijada Tawfika, byłego dowódcę operacji w tym mieście podczas ofensywy antyterrorystycznej z 2008 r. Specjalnym rozkazem z listopada usunięto też wielu dowódców na szczeblu dywizji i brygad.
Dodatkowo rząd w Bagdadzie, wzmocniony przez dochody ze sprzedaży ropy (wydobycie w listopadzie osiągnęło poziom 2,9 mln baryłek dziennie), ruszył na zakupy. Do kraju trafiło między innymi pięć myśliwców Su-25, piętnaście helikopterów Mi-35 i sześć Mi-28. Ostatecznie do kraju ma trafić 28 tych pierwszych i 15 tych drugich maszyn w kontrakcie o wartości szacowanej nawet na 5 mld dol. i obejmującym również zestawy obrony przeciwlotniczej SA-22 Pancyr. Do tych zakupów dochodzi amerykański plan przeszkolenia dziewięciu nowych brygad irackich i pełnego wyposażenia ich w niezbędne pojazdy (w tym hummery), a także moździerze, o wartości 1,23 mld dol.
Ofensywie przeciw Państwu Islamskiemu sprzyja to, że prowadzona od sierpnia 2014 r. kampania nalotów poważnie nadwyrężyła finansowe fundamenty Państwa Islamskiego, w tym przede wszystkim handel ropą. Możliwości wydobywcze ekstremistów były szacowane na 80 tys. baryłek dziennie, co przedkładało się na czarnorynkowy zysk w wysokości 1–3 mln dol. Zdaniem niektórych analityków ta suma skurczyła się obecnie do 300 tys. dol. Naloty nie tylko zniszczyły instalacje naftowe, ale też stojącą za handlem logistykę. Zagrożenie z nieba sprawia, że dżihadyści nie mogą już przewozić ropy w konwojach, które stanowią łatwy cel.
Dodatkowym ciosem dla Państwa Islamskiego jest to, że nie są to straty, które można łatwo uzupełnić. Finansom samozwańczego kalifatu nie służy również to, że grupa od kilku miesięcy nie zdobyła nowych terytoriów, które mogłaby zrabować. Dżihadyści wciąż jednak zarabiają na porwaniach i okupach, a ubytek w dochodach starają się nadrobić przez nakładanie owych podatków. Jak podaje „Financial Times”, dotychczas na terenach kontrolowanych przez dżihadystów za palenie papierosów groziła chłosta. Teraz obowiązuje grzywna w wysokości 65 dol. Tymczasem organizacja wciąż utrzymuje żołnierzy, opłaca administrację i struktury.
Regularna iracka armia jest w walkach o Tikrit wspierana przez szyickie bojówki, znane pod zbiorczą nazwą Haszd. Ich liczebność szacuje się obecnie na 100 tys. – 120 tys. osób (stanowią połowę siły uderzeniowej na Tirkit), wiele z nich to dezerterzy z regularnej armii. Istnienie paramilitarnych organizacji o takiej liczebności niepokoi Waszyngton, sygnalizuje bowiem duży wpływ Teheranu na bieżącą sytuację w Iraku. Irańczycy zresztą doskonale zdają sobie sprawę, że zagrożenie ze strony dżihadystów to doskonała okazja, żeby mocniej związać ze sobą irackich szyitów. Dlatego oferują sprzęt, w tym siedem myśliwców Su-25 razem z personelem szkoleniowym, a także drony typu Mohadżer-4.
Z kolei bojówki uzbrajają w przenośne i instalowane na pojazdach wyrzutnie rakiet, a także naprowadzane rakiety przeciwpancerne. To oznacza, że w Iraku równolegle do armii powstają osobne struktury bezpieczeństwa. Dlatego Michael Knights z Waszyngtońskiego Instytutu Polityki Bliskowschodniej obawia się, że może to doprowadzić do wzrostu wpływów Teheranu nie tylko w kraju, ale i w całym regionie. Jego zdaniem bojówki mogłyby zostać użyte w 2016 r. w Syrii, gdzie pomogłyby reżimowi sprzymierzonego z Iranem prezydenta Baszara al-Asada.
Waszyngton sygnalizuje także swoje niezadowolenie, że obecnemu rządowi Iraku nie udało się wciągnąć do walki z Państwem Islamskim miejscowych sunnitów. Trudno wątpić w dobre intencje premiera Abadiego, który sunnitę z Mosulu uczynił ministrem obrony. Przeważająca liczba szyitów w armii oznacza jednak, że trudno będzie im wyzwalać kontrolowane obecnie przez Państwo Islamskie tereny sunnickie, gdzie dżihadyści byli niejednokrotnie ciepło witani. Tym bardziej że największa bitwa nadchodzącej kampanii będzie miała miejsce w Mosulu, mieście liczącym milion mieszkańców, z których wielu sprzyja obecnym władzom. Trudno powiedzieć, czy armia iracka jest gotowa na aż tak dużą operację.
Nowy premier Iraku pozbył się niekompetentnych dowódców