Scenariusz uniezależnienia się Edynburga od Londynu jest dziś najbardziej prawdopodobny od 307 lat. Ale ewentualna wygrana w plebiscycie to dopiero początek następnego etapu odbudowy państwowości.
Nawet jeśli zwolennicy secesji wygrają – co według sondaży jest równie prawdopodobne jak to, że przegrają – Szkocja nie stanie się niepodległym państwem ani jutro, ani wtedy, gdy opublikowane zostaną oficjalne wyniki. Autonomiczny rząd w Edynburgu mówi o marcu 2016 r., choć może się to okazać terminem zbyt optymistycznym.
Najważniejszym punktem spornym będzie podział zadłużenia, szczególnie że szkocki premier Alex Salmond kilka razy mówił, że jeśli Londyn nie zgodzi się na unię walutową, to Szkocja nie będzie się czuła zobowiązana do spłacania brytyjskiego zadłużenia. A chodzi o duże pieniądze, bo jeśli wyliczać je na podstawie populacji, to na Szkocję przypadałyby 92 mld funtów.
Ponadto, mimo że większość spraw już teraz leży w gestii szkockiego rządu i parlamentu, kilka kluczowych dla funkcjonowania państwa dziedzin trzeba by było zbudować od zera. Chodzi np. o armię, służby wywiadowcze, służbę dyplomatyczną. Szkocki rząd przekonuje wprawdzie, że podstawą armii mogą być te oddziały, które teraz mają siedzibę w północnej części wyspy, a za 10 lat armia będzie liczyć 15 tys. żołnierzy i 5 tys. rezerwistów, a budżet na obronę sięgnie 2,5 mld funtów rocznie, ale Londyn uważa te plany za nierealistyczne. I przekonuje, że niepodległa Szkocja nie będzie w stanie obronić się przed żadnym zagrożeniem.
Szacunki, ile będzie kosztować stworzenie organów niezbędnych, by Szkocja mogła niezależnie funkcjonować, różnią się tak jak niemal wszystkie gospodarcze wyliczenia przedstawiane przez obie strony – brytyjskie ministerstwo skarbu twierdzi, że już na starcie będzie na to potrzebowała 2,7 mld funtów, podczas gdy rząd w Edynburgu ochoczo podchwycił opinię prof. Patricka Dunleavy’ego z London School of Economics, według którego wystarczy 200 mln.
– Banki chcą się wyprowadzić na południe? Świetnie, niech sobie idą. Stworzymy własne, które będą służyć ludziom, a nie bankierom. Londyn chce zabrać Tridenty (pociski nuklearne wystrzeliwane z łodzi podwodnych, których baza znajduje się w Szkocji – red.)? Nie potrzebujemy ich, niepodległa Szkocja będzie pokojowym krajem – mówi nam Paul Bassett, który prowadzi kampanię w Glasgow. Potwierdzaja tym samym przypuszczenia, że niepodległa Szkocja będzie krajem znacznie bardziej lewicowym niż Wielka Brytania.
Dopóki sondaże wskazywały na bezpieczną przewagę przeciwników secesji, Anglicy traktowali referendum z pewną nonszalancją. – A niech się odłączają, jeśli nie chcą Wielkiej Brytanii – można było usłyszeć. Gdy jednak scenariusz rozpadu stał się realny, nie na żarty się zaniepokoili. Bo niepodległość Szkocji oznacza poważne zmiany także dla pozostałej części kraju. Nie wiadomo nawet, jak miałby się on dalej nazywać – Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii powstało po unii Anglii i Szkocji w 1707 r., zatem nazwa straciłaby historyczne uzasadnienie. Południowa Wielka Brytania. To brzmi trochę gorzej.
Zresztą nie wiadomo, jak długo taka nowa wersja mogłaby obowiązywać, bo niepodległość Szkocji rozbudzi nastroje separatystyczne wśród Walijczyków i może rozniecić na nowo konflikt w Irlandii Północnej, gdzie katolicka mniejszość chce zjednoczenia wyspy, a protestanci są silnie związani z Londynem. Na razie, w przypadku secesji Szkocji, kraj roboczo nazywany przez media „resztą Zjednoczonego Królestwa” straciłby 8,5 proc. ludności i 32 proc. powierzchni. Od strony gospodarczej ubyłoby mu 7,7 proc. wartości dodanej brutto oraz 90 proc. złóż ropy naftowej i gazu ziemnego. Natomiast Royal Navy straciłaby jedyną swoją bazę – Faslane pod Glasgow – w której cumują okręty z głowicami nuklearnymi. Zarówno dzierżawienie bazy, jak i przeniesienie bazy na południe wzmocnią wrażenie, że z niegdysiejszego imperium niewiele zostało.
Za winnego ostatniego aktu dekonstrukcji uznany zostanie David Cameron i w przypadku wygranej zwolenników niepodległości Szkocji z pewnością pojawi się presja, by podał się do dymisji. A być może także na przedterminowe rozpisanie wcześniejszych wyborów. Tu rodzi się następny kłopot – czy powinny się one odbywać również w Szkocji, czy też nie.
Secesja północnej części wyspy zmieni też polityczny krajobraz Wielkiej Brytanii w dłuższej perspektywie. Odeszłaby z niej część kraju, w której silną pozycję ma Partia Pracy, a konserwatyści praktycznie nie istnieją, co spowoduje, że laburzystom byłoby znacznie trudniej uzyskać bezwzględną większość w Izbie Gmin. – Kocham mój kraj bardziej niż moją partię – zapewniał kilka dni temu Cameron, odnosząc się do politycznej opłacalności „pozbycia się” nieprzyjaznych okręgów wyborczych.
Znaczenie ewentualnej niepodległości Szkocji będzie wykraczało daleko poza Wyspy Brytyjskie. Po II wojnie światowej nie było w Europie Zachodniej żadnej zmiany granic, a sukces secesjonistów doda wiatru w żagle wszystkim ruchom separatystycznym. Oprócz wspomnianych już Walijczyków o własnym państwie myślą Katalończycy, którzy w listopadzie będą głosować nad oderwaniem się od Hiszpanii (tego referendum Madryt nie autoryzował). A są jeszcze Baskowie, Flamandowie, Bretończycy, Korsykanie czy mieszkańcy północnych Włoch, nie mówiąc o jeszcze liczniejszych możliwościach zmian granic poza Europą.
Niepodległa Szkocja będzie też wyzwaniem dla Unii Europejskiej. Rząd w Edynburgu przekonuje, że członkostwo we Wspólnocie Szkocja może odziedziczyć, przejąć automatycznie, bo zgodnie z art. 48 traktatu o Unii Europejskiej wystarczy do tego zgoda wszystkich państw członkowskich oraz Parlamentu i Komisji Europejskiej. Przeciwnicy niepodległości uważają, że potrzebna będzie normalna procedura przewidziana dla kandydatów na nowych członków, czyli negocjacje akcesyjne i ratyfikacja.
Niezależnie od tego, którą ścieżką Szkocja będzie musiała pójść, pewne jest, że niektóre państwa członkowskie nie będą jej niczego ułatwiały. Chodzi zwłaszcza o Hiszpanię, która obawia się, że bezproblemowe przyjęcie Szkocji będzie zachętą dla secesjonistów w jej granicach. Nie przypadkiem też bardzo ostrożnie na temat perspektywy członkostwa Szkocji wypowiadał się szef KE Jose Barroso. On wprawdzie niedługo oddaje stery Unii następcom, co jednak nie zmienia faktu, że Bruksela na wyniki szkockiego referendum będzie czekała z niewiele mniejszą niecierpliwością niż mieszkańcy Edynburga, Glasgow czy Londynu.