Histeria części gdyńskiej publiczności w obronie „Kleru”, ale i groteskowe machinacje publicznych mediów zmieniły poważny spór o istotny film w farsę. Nie zmienia to faktu, że polskie kino ma się po tym festiwalu dobrze.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Długotrwałe owacje dla „Kleru” na finałowej gali festiwalu filmowego w Gdyni były manifestacją większości tego środowiska nie tylko wobec samego obrazu Wojciecha Smarzowskiego, a wobec całej polskiej rzeczywistości. Złość publiczności wywołana ostatecznym werdyktem gdyńskiego jury, które nie przyznało temu filmowi Srebrnych Lwów (Złote przypadły „Zimnej wojnie” niejako z automatu, po nagrodzie w Cannes), byłaby zapewne jeszcze większa, gdyby znano okoliczności.

„Kler” i emocje

Początkowo jurorzy byli bliscy podjęcia takiej decyzji. Zdecydował twardy opór dwóch osób – przewodniczącego, reżysera Waldemara Krzystka, i pisarki Elżbiety Cherezińskiej, którzy grozili, że nie podpiszą protokołu. Kompromisowo stworzono więc dla filmu Smarzowskiego nagrodę specjalną – za ważną tematykę.
Dwa lata temu, kiedy inne gdyńskie jury odmawiało nagrody Smarzowskiemu za wybitny „Wołyń”, nikt się tym nie ekscytował. I nie wymyślono dla niego wówczas specjalnej nagrody. Przeciwnie, dowodzono piórem wielu krytyków, że sama „ważna tematyka” nie ma znaczenia przy takich werdyktach.
Teraz Agnieszka Smoczyńska, odbierając nagrodę za swoją „Fugę”, dziękowała Smarzowskiemu, choć sama nakręciła dzieło bardziej skomplikowane, ambitniejsze. A Jerzy Skolimowski, odbierając Platynowe Lwy za całokształt twórczości, apelował o to, aby polskie kino było nadal wolne. Takie tam były nastroje. Nie zapomniano o rytualnym śmiechu, kiedy wiceminister kultury Paweł Lewandowski czytał list od swego szefa Piotra Glińskiego.
Martyrologiczny opis sytuacji Smarzowskiego, nagrodzonego przez dziennikarzy (dużą większością) i przez publiczność, ale nie przez jurorów, na dobre zaczęto tworzyć już po zamknięciu festiwalu. Recenzent „Gazety Wyborczej” Tadeusz Sobolewski wdał się w rozważania, dlaczego na gali nie pojawił się nagrodzony Złotymi Lwami za „Zimną wojnę” Paweł Pawlikowski. Przypomniał, jak to Krzysztof Zanussi nie odebrał podobnej nagrody w PRL-u na znak solidarności z pominiętym Andrzejem Wajdą. Tyle że Pawlikowski po prostu pojechał na kolejne festiwale: do Aten, potem do San Sebastian. Dla niego Gdynia to tylko jeden z przystanków.
A z drugiej strony, spodziewano się bardziej gromkich, czysto politycznych demonstracji filmowców na scenie gdyńskiego Teatru Muzycznego. Te jednak nie nastąpiły. Rolę podpalającego lont wzięła więc na siebie niezawodna w takich przypadkach strona rządowa.

Rządzący w sklepie z porcelaną

Najpierw dyrektor publicznego Radia Gdańsk Dariusz Wasilewski zrezygnował z przyznania nagrody Złotego Klakiera nadawanej za najdłuższe oklaski na premierowym pokazie. Od początku można było mieć wątpliwości, czy kryteria jej przyznawania określono wystarczająco precyzyjne, skoro pierwszego dnia prowadząca galę otwarcia przerwała falę braw po „Kamerdynerze” Filipa Bajona, aby przejść do spotkania z twórcami. Na dobre pojawiły się jednak dopiero wtedy, gdy wygrać miał właśnie „Kler” (choć podobno ostatecznie dłużej klaskano na sam koniec na filmie „Jak pies z kotem” Janusza Kondratiuka).
Potem było już tylko gorzej. Telewizja publiczna nie zdecydowała się na relację z gali na antenie TVP 2, naruszając w ten sposób umowę z organizatorami festiwalu. Pokazano ją tylko w TVP Kultura, decydując się na jej ocenzurowanie – wypadło żartobliwe zdanie Smarzowskiego, który odbierając nagrodę specjalną, dziwił się, że nie wręcza mu jej prezes Kurski.
Następnego dnia, kiedy wybuchły protesty, Kurski nakazał ukaranie osoby winnej tej ingerencji. Choć już samo nadanie relacji w pół godziny po fakcie było oczywistą zachętą do tego typu działań, a wiadomo, że takie decyzje podejmuje się na najwyższym szczeblu. Możliwe, że pracownik TVP Kultura za nie swoje grzechy będzie musiał zapłacić odejściem z pracy lub zawieszeniem. Albo prezes sam zdecydował o „korekcie” relacji, albo stworzył przynajmniej warunki do cenzorskich zapędów.
Dało to asumpt środowisku do demonstrowania oburzenia – i w sumie trudno się dziwić. Zmarnowano też w ten sposób wrażenie bardzo dobrej pracy TVP Kultura, która relacjonowała festiwal z zaangażowaniem i znawstwem. Wrażenia dopełniła dzień później napastliwa wobec Smarzowskiego relacja w „Wiadomościach”. Owszem, tam zacytowano wycięte zdanie o nagrodzie od prezesa TVP. Ale entuzjastów filmu zrównano z obrońcami oskarżonego o pedofilię Romana Polańskiego.
Efektem jest porzucenie przez kilku krytyków filmowych bliższej współpracy z TVP Kultura (m.in. Michał Oleszczyk zrezygnował z prowadzenia cyklu „Wieczór kinomana”). Nie wiadomo też, czy sfery artystyczne nie zareagują bojkotem tej stacji, do tej pory zachowującej pluralistyczny charakter, zawsze otwartej na debaty o kulturze w jak najszerszym gronie. Wszystko to z chęci ukrycia zdania, które zostało wypowiedziane naprawdę (co jest cenzurą) i które stało się na dokładkę, w następstwie dalszych wypadków, jeszcze bardziej nośne. W szerszym sensie to sygnał coraz większego rozjechania się światów – artystów i rządzącej prawicy.

Nie tylko Smarzowski

To groteskowy finał czegoś, co wcale nie musiało się tak skończyć. Bez wątpienia zaangażowanie filmowej publiki na rzecz „Kleru” zastanawiało swoją niekonsekwencją graniczącą z infantylizmem. Wielu z tych widzów wyklinało niedawno kino Patryka Vegi jako populistyczne, przerysowujące rzeczywistość, oczerniające różne grupy społeczne (lekarze). Teraz zupełnie nie dostrzeżono podobnych wątków w filmie Smarzowskiego, który – nawet jeśli artystycznie zręczniejszy niż obrazy Vegi – z satyrycznego plakatu na ważny temat został nagle awansowany do rangi manifestu najwyższych wartości. Krytyk Tomasz Raczek porównał jego wagę do ciężaru gatunkowego „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy.
Można było odnieść wrażenie, że nie o sam film tu w pierwszej kolejności chodzi, a o żywiołowy sprzeciw wobec obcej sobie, a nawet wrogiej, innej ideowo części Polski. Choć nie odrzucam też argumentacji przynajmniej części publiczności, że wstrząsnął nią niemal nieporuszany do tej pory w polskim kinie temat patologii w Kościele. Tylko dlaczego ten wstrząs ma tak wybiórczy charakter? Dlaczego Vedze nie wolno, a Smarzowskiemu – owszem?
Trudno się zarazem oprzeć wrażeniu, że reakcje dużej części środowisk konserwatywnych, sprowadzające się do wezwań do bojkotu, a czasem zakazu filmu, nie są na miarę czasów. Sprawiają za to wrażenie specjalnie zamówionych przez dystrybutorów filmu. W tych kategoriach postrzegam też paniczne działania kierownictwa Radia Gdańsk, a w końcu i kontrolowanej przez prawicę TVP. Możliwe, że te reakcje są nawet zgodne z oczekiwaniami elektoratu (pytanie, czy całego). Ale w dłuższej perspektywie dewastację – i tak już wątłego – dialogu dotyczącego kultury, będącej przecież wspólną przestrzenią, należy zapisać po stronie strat.
Zarazem nie należy sobie wyrabiać opinii na temat tego festiwalu poprzez pryzmat tematyki samego tylko „Kleru” (i wojny o „Kler”). Był on manifestem siły polskiej kinematografii. Zobaczyliśmy pełne spektrum filmów udanych i ambitnych, od różnorodnego kina historycznego („Kamerdyner” Filipa Bajona, „Ułaskawienie” Jana Jakuba Kolskiego, skromniejszy, ale poruszający ważną tematykę „Autsajder” Adama Sikory), poprzez uniwersalne opowieści, gdzie historia jest kostiumem („Eter” Krzysztofa Zanussiego, w jakiejś mierze „Wilkołak” Adriana Panka), subtelny dramat psychologiczny („Fuga” Agnieszki Smoczyńskiej), aż po komedie lub opowieści używające formy komedii („Juliusz” Aleksandra Pietrzaka, „7 uczuć” Marka Koterskiego, „Okna, okna” Wojciecha Solarza).

Koniec pewnej epoki

Jakby wbrew temu bogactwu, gdyńska atmo sfera była, pomimo rozlicznych bankietów, paneli i koncertów, osnuta mgiełką melancholii. Twórcy i przedstawiciele filmowego świata traktowali go trochę jak saskie ostatki, koniec epoki. Niemal wszystkie prezentowane filmy, poza sprawnie nakręconą komercyjną komedią „Juliusz”, były współfinansowane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej (PISF), co pokazuje, że rola publicznych pieniędzy uzupełniających kapitał prywatny jest dla polskiej produkcji filmowej kluczowa. Tyle że były to pieniądze dzielone przeważnie za czasów poprzedniego kierownictwa PISF. A teraz odwołana przez Glińskiego Magdalena Sroka miała już tylko okazję zrywać się do oklasków dla „Kleru” podczas gali.
Poważni przedstawiciele branży zapewniali mnie, że kończy się czas twórczej wolności, że teraz o produkcjach decydować będą politycy, że miejsce takich odważnych dzieł jak „Kler” zajmą obrazy zgodne z wolą nowej władzy. Czepiano się takich przykładów, jak krążący w okolicach PISF pomysł wyodrębnienia specjalnej puli pieniędzy dla kina historycznego. W efekcie wędrujący między Teatrem Muzycznym a hotelem Mercure znani filmowcy wyglądali trochę jak zdetronizowani władcy.
Choć organizatorzy wpadli na pomysł wystawienia (podobno bez jego wiedzy) kilku tekturowych figur nowego, powołanego za rządów PiS dyrektora PISF Radosława Śmigulskiego, nie sprawiał on wrażenia nowego króla tego świata. Bardziej niż z twórcami, Śmigulski musi się spierać z mającą go pilnować Radą PISF, z którą zdążyły go już podzielić zatargi kompetencyjne. Zarazem będąc zimnym profesjonalistą, jawi się on jako człowiek może nie czułostkowego, ale jednak kompromisu.
Dyrektor PISF oburzył prawicę gratulacjami składanymi Małgorzacie Szumowskiej, kiedy jej antykonserwatywna „Twarz” (także prezentowana w Gdyni) zdobyła Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie. W gabinetach władzy zarzuca mu się czasem zbytnie zbliżenie do filmowców, choć ludzie ministra Glińskiego wciąż deklarują do niego zaufanie. Także w kontekście festiwalu Śmigulski pozostał ponad podziałami. Kiedy proponowano, aby „Kler” pokazać poza konkursem (jak kiedyś „Smoleńsk” Antoniego Krauzego), to między innymi on zdecydował o tym, że tak nie będzie.
Filmowcom oferuje Śmigulski reformy systemowe. W tygodniu po festiwalu sejmowe komisje zajęły się obiecywaną z dawna ustawą o zachętach. Umożliwia ona nowe rodzaje wsparcia dla prywatnej kinematografii, przewidując zwracanie producentom części kosztów. Jest to obliczone zwłaszcza na przyciągnięcie koproducentów zagranicznych. Co zresztą niepokoi część krajowego lobby filmowego, bo potencjalnie kreuje im konkurencję. Ale perspektywa wpompowania w przemysł filmowy 200 mln zł jest atrakcyjna.
Także w innych propozycjach Śmigulskiego kryją się pułapki. Na przykład starsi filmowcy, którzy korzystali na systemie cechowym (w ramach tego systemu debiutować mogli ludzie będący już mocno po czterdziestce, bo wcześniej trzymani byli przez mistrzów na uwięzi pod postacią „opieki artystycznej”), w prywatnych rozmowach narzekają na – już realizowany – pomysł wyodrębnienia osobnego sporego strumienia pieniędzy dla debiutantów. Oczywiście głośno nikt się do takich zastrzeżeń nie przyzna. Łatwiej jest bić na alarm przed zagrożeniami ideologicznymi.

Strachy na Lachy

Chyba jednak rzekomymi. Kiedy przegląda się skład komisji PISF dzielących pieniądze, zauważa się, że w praktycznie każdej z nich większość zachowali filmowcy: reżyserzy, producenci. Prawie żadne z nazwisk nie wydaje się zwolennikiem nowej władzy. Chyba najbardziej otwarcie konserwatywny twórca Rafał Wieczyński przewodniczy dziś Radzie PISF i wprawdzie czasem się spiera, ale nie z innymi artystami, lecz ze Śmigulskim.
Pośród nazwisk przewodniczących znajdujemy takich ludzi jak Michał Oleszczyk, Jan Jakub Kolski, Joanna Kos-Krauze, Juliusz Machulski czy Krzysztof Zanussi. Żadne z nich, łącznie z konserwatywnym Zanussim, nie jest pieszczochem obecnego PiS. Ci szefowie komisji mają dodatkowe uprawnienia, dające im możliwość blokowania decyzji. Występują też wspólnie jako swoista instancja odwoławcza.
A przecież nawet Zanussi opowiedział się, jeszcze za poprzedniej dyrekcji, za przyznaniem dofinansowania Smarzowskiemu – na film, który twórca „Eteru” sam nazwał, znając scenariusz, wściekle „antyklerykalnym”. A jednak w imię wolności twórczej go zaakceptował. Czy tak być powinno w przyszłości? „Za” przemawia marka reżysera i waga tematu. „Przeciw” – ewentualność, że tak przerysowany obraz może nie służyć dobru wspólnemu. A zarazem tego dobra nie da się zadekretować, wcisnąć w definicje.
Czy wobec tego czeka nas dokręcenie śruby? Można w to wątpić. Owszem, dyrektor ma prawo czasem dodać komuś dodatkowo jakąś sumę czy wysłuchać czyjegoś odwołania. Rzecz w tym, że w przedpokojach PISF nie pojawił się na razie pokaźny desant konserwatywnych twórców. A dodatkowe wsparcie uzyskał już za nowego kierownictwa Paweł Pawlikowski, wróg obecnej władzy, która pomogła mu w ukończeniu „Zimnej wojny”.
Iluzoryczność tego sporu pokazuje przykład „Kamerdynera”, który otrzymał w końcu w Gdyni Srebrne Lwy. To, przy pewnych mieliznach scenariuszowych, barwna epopeja wybitnego reżysera, który znów, jak w „Magnacie”, zajął się tematem kulturowego polsko-niemieckiego pogranicza. Epos bynajmniej nie kręcony pod dyktando pisowskiej polityki historycznej, a chwilami pozostający z nią wręcz w sprzeczności. Kłótnię broniącego Niemców starego Kaszuba (gra go Janusz Gajos) z przedstawicielem polskiego rządu sama gdyńska publika odebrała jako przytyk do obecnej władzy.

Reakcją były oklaski

A jednak, choć cały film był także rzęsiście oklaskiwany, z tygodnika „Polityka” dowiedzieliśmy się, że to „patriotyczno-narodowa superprodukcja” (co w tych kręgach jest epitetem), wsparta ekstraordynaryjnie przez pisowską władzę. Tymczasem wiceminister kultury Jarosław Sellin, sam będący Kaszubem, chciał owszem dowartościować tę grupę, przypomnieć o jej patriotyzmie i jej męczeństwie (niemiecki mord w Piaśnicy), co miało wypełnić lukę w świadomości wielu Polaków. Ale wolności twórczej zainteresowanego tym tematem Bajona nie krępował, po prostu w pewnym momencie wkroczył, aby uratować ciekawy, a niedomykający się finansowo projekt. Można zatem w przypadku „Kamerdynera” mówić o udanej współpracy władzy politycznej z artystą, której efektem nie jest bynajmniej propaganda, a wspólne dobro. Czy takich przykładów będzie więcej – zależy od determinacji obu stron. Wspólna przestrzeń wciąż istnieje.
Dotyczy to zresztą różnych instytucji, nie tylko PISF. W finale gdyńskiego festiwalu telewizja publiczna odegrała rolę mocno niefortunną. A jak było wcześniej? O ile TVN i Polsat pozostają solidnym finansowym zapleczem dla kina popularnego, komercyjnego, o tyle TVP, nie mając własnej produkcji, wsparła w ostatnich latach kilka ambitnych przedsięwzięć filmowych. Przejrzyjmy pod tym kątem obrazy pokazywane w Gdyni. Partycypowała w finansowaniu czterech spośród szesnastu filmów: „Eteru” Zanussiego, „Jak pies z kotem” Kondratiuka, „Wilkołaka” Panka i „Ułaskawienia” Kolskiego. Czy któreś z tych dzieł nie było tego warte? Czy w którymś znajdujemy coś doraźnego, politycznego?

Kino potrafi łączyć

Znamienny jest tu przykład „Ułaskawienia”. Poeta polskiego filmu Kolski zajął się tematem „wyklętych”, ale w sposób szczególny. Zamiast krzepiącej opowiastki patriotycznej pokazuje mordęgę rodziców, którzy jesienią 1946 r. próbują wywieźć ciało syna zabitego przez komunistów. Reżyser, który oparł się na swoich rodzinnych doświadczeniach, nie próbuje nas krzepić. Przeciwnie, pokazuje, jak potrzaskani byli ludzie po strasznej wojnie, do której doszła jeszcze ta mniejsza, z nową władzą.
To film o zwątpieniu, ale także o podnoszeniu się i szukaniu dobra. Chwyta klimat tamtych czasów i prawdę o człowieku. Także stosunek do powojennej partyzantki nie jest czytankowy, raczej pełen wątpliwości i wahań. Chwalą go, choć pewnie z różnych powodów, wszyscy, od Sobolewskiego z „Wyborczej” po krytyków konserwatywnych. A Kolski podziękował Mateuszowi Matyszkowiczowi z TVP, który wierzył w jego dzieło i wspierał je od początku do końca. To film, który nie stawiając sobie celów politycznych, spaja w jakimś sensie wspólnotę.
Nie twierdzę, że to uniwersalny wzorzec. Polska kultura pomieści i Kolskiego, i Smarzowskiego. Ale jeśli powstają takie filmy, z polskim kinem nie jest źle, podziały plemiennie wciąż jeszcze go nie przecięły.
Na pytanie, do kogo ono dziś należy, odpowiedź nie będzie prosta. To po części kondominium, a po trosze ziemia niczyja. Nawet jeśli świat filmowy jest nachylony bardziej w lewo niż ogół Polaków, to przecież nie zatracił związku z czymś, co nazwałbym dobrem wspólnym. Zmiany strukturalne proponowane przez obecną władzę mają szansę zapewnić mu solidniejsze zaplecze finansowe i uczynić produkcję filmową bardziej transparentną. Zarazem do wszystkich, także do tej władzy, warto apelować o mocne nerwy i nieuleganie pokusie ideologicznych wojenek. Kultura polska powinna być, i wciąż jest, jedna.
Na Festiwalu Filmowym w Gdyni poważni przedstawiciele branży zapewniali mnie, że kończy się czas twórczej wolności, że teraz o produkcjach decydować będą politycy, że miejsce takich odważnych dzieł jak „Kler” zajmą obrazy zgodne z wolą nowej władzy