Waszyngton przekonuje, że w sprawie Korei Północnej wszystkie rozwiązania są na stole. Ale wszystkie mają wady.
Przeprowadzony w zeszłym tygodniu pierwszy północnokoreański test międzykontynentalnej rakiety balistycznej znacząco przybliża moment, w którym reżim Kim Dzong Una będzie dysponował zarówno bronią jądrową, jak i środkami jej przenoszenia zdolnymi osiągnąć kontynentalną część Stanów Zjednoczonych. Według Nikki Haley, amerykańskiej ambasador przy ONZ, może to nastąpić w ciągu trzech-pięciu lat, czyli znacznie szybciej, niż dotychczas zakładano. Administracja prezydenta Donalda Trumpa mówi, że w kwestii powstrzymania nuklearnych ambicji Pjongjangu rozważane są wszystkie opcje. Problem tylko w tym, że tak naprawdę żadna nie jest idealna.
Teoretycznie do wyboru są cztery rozwiązania – można próbować skłonić Koreę Północną do rezygnacji z broni jądrowej w drodze negocjacji, obiecując jej znaczącą pomoc gospodarczą; zmusić, zacieśniając międzynarodowe sankcje lub dokonując prewencyjnej interwencji zbrojnej. Można też zaakceptować to, że jest ona państwem atomowym, i skupić się na tym, żeby tej broni nigdy nie użyła.
Z negocjacjami z Pjongjangiem jest jednak pewien problem. Prowadzone są one, z przerwami, od ćwierćwiecza i nie przyniosły żadnego wymiernego rezultatu. Korea Północna może grać na przeczekanie, licząc, że Trump okaże się prezydentem na jedną kadencję, a jego następca już tak skłonny do militarnych rozwiązań nie będzie.
Korea Północna od lat jest obłożona wieloma sankcjami. Jednak nie spowodowały one jej rezygnacji z atomowych ambicji. Amerykanie liczą, że ich znaczące zaostrzenie wraz z groźbami militarnymi skłonią Kim Dzong Una do zmiany stanowiska, ale przyjęcie kolejnych wymagałoby zgody wszystkich stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Rosja na razie takie rozwiązanie blokuje. Dwuznaczna jest też rola Chin. Z jednej strony Pekinowi zależy przede wszystkim na stabilizacji w regionie i na tym, by Półwysep Koreański był wolny od broni atomowej, więc też jest coraz bardziej poirytowany postawą Kim Dzong Una. Z drugiej – Chiny, handlując z Koreą Północną, dostarczając jej energii i żywności, pozwalają reżimowi trwać. Administracja Trumpa chciałaby, aby Chiny zaprzestały gospodarczego wspierania Pjongjangu, ale nie ma tu zbyt wielkich środków nacisku.
Tym, co mogłoby skłonić Pekin do bardziej zdecydowanych działań w sprawie Korei Północnej, jest groźba amerykańskiego uderzenia prewencyjnego. Chiny obawiają się go z dwóch powodów – wywoła ono niekontrolowany napływ milionów uchodźców, a nieuchronny w takim wypadku upadek Korei Północnej spowoduje, że cały półwysep znajdzie się w amerykańskiej strefie wpływów.
Uderzenie zbrojne jest kosztowną opcją. Korea Północna ma wiele ośrodków nuklearnych na zbyt dużej przestrzeni, by można je było zniszczyć jednocześnie. To z kolei rodzi zagrożenie, że zdąży uderzyć w Koreę Południową, Japonię i może Hawaje. Nawet konwencjonalny atak na Seul wywołałby potężne straty w ludziach.
W tej sytuacji część analityków skłania się do opinii, że może należy pogodzić się z faktem posiadania broni jądrowej przez Kim Dzong Una i skupić się na budowie takich środków odstraszania, by nawet nie pomyślał o jej użyciu, wiedząc, że skończy się to całkowitym unicestwieniem jego kraju. Uważają oni, że Koreę Północną trzeba wziąć na przeczekanie, bo – podobnie jak to było ze Związkiem Sowieckim w czasie zimnej wojny – reżim w pewnym momencie nie wytrzyma wyścigu zbrojeń, a pogłębiająca się przepaść w poziomie życia między tym krajem a resztą świata i coraz większa tego świadomość kiedyś wymusi zmiany. Jednak i tu są poważne argumenty przeciw. Po pierwsze, oczekiwanie na to, że reżim Kimów się zawali pod wpływem problemów gospodarczych, trwa już co najmniej od ćwierćwiecza. Po drugie – zaakceptowanie północnokoreańskiej broni jądrowej oznacza, że do budowy swojej będą dążyły Korea Południowa, Japonia i być może Tajwan, co postawi pod znakiem zapytania traktat o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.
Korea Północna ma wiele ośrodków nuklearnych na dużej przestrzeni