Przedpołudnie w dzielnicy Kolenkit w zachodnim Amsterdamie, ulice zapełniają się przechodniami. Robią zakupy, jedzą śniadania w restauracjach, piją kawę lub turecką herbatę. Trudno tu odnieść wrażenie, że w Holandii właśnie kończy się kampania wyborcza.

W przeciwieństwie do polskich ulic przed wyborami tutejsze ulice nie są obklejone plakatami wyborczymi. Jedyny aktywista z ulotkami, jakiego spotykam, to młody chłopak w metrze. Mało kto się nim interesuje, choć on z zaangażowaniem próbuje wręczać przechodniom ulotki swojej partii. Wydaje się, że wybory nie mają dla okolicznych mieszkańców żadnego znaczenia. Jednak to nie znaczy, że polityka o nich zapomniała. Wręcz przeciwnie - to właśnie oni, muzułmańscy imigranci, byli jednym z głównych tematów kończącej się kampanii.

Islam i imigracja - te słowa w ostatnich tygodniach były odmieniane w Holandii przez wszystkie przypadki. Szczególnie głośno wybrzmiewały w ustach przywódcy antyislamskiej, populistycznej Partii na rzecz Wolności (PVV) Geerta Wildersa. Jego rosnąca popularność zmusiła polityków innych ugrupowań do podjęcia tej tematyki. Muzułmanie stali się przedmiotem kampanii.

A Kolenkit to właśnie dzielnica muzułmańska, zdominowana przez przybyszów z Turcji i Maroka. W 2009 roku ówczesne władze uznały ją za najgorszą i najbardziej niebezpieczną z listy tzw. 40 problematycznych obszarów znajdujących się na terytorium uchodzącej za spokojną Holandii.

Za dnia życie toczy się tu normalnie, na ulicach dominują robiące zakupy kobiety w hidżabach. Można też spotkać grupki mężczyzn toczących dyskusje po arabsku i turecku, przy okazji palących papierosy i pijących kawę lub herbatę. Prawie nie widać młodzieży, w mniejszości są też osoby wyglądające na rodowitych Holendrów.

Większość okolicznych sklepów oferuje towary kojarzące się bardziej z Bliskim Wschodem i Afryką Północną, niż z kuchnią holenderską: mamy mięso halal (dozwolone przez prawo szariatu), a także suszone daktyle, migdały i inne przysmaki z tamtej części świata. Zdecydowana większość sprzedawców, to osoby pochodzące z Turcji i Maroka. Na wejściu witają potencjalnego kupca uśmiechem i miłym słowem, jednak zapytani o zbliżające się wybory odmawiają komentarza i przechodzi im ochota do dalszej rozmowy. Wielu zasłania się koniecznością powrotu do pilnych zajęć. Tym bardziej nie chcą rozmawiać o Wildersie, szczególnie że część z nich nie ma holenderskiego obywatelstwa.

„Nie chcemy o tym rozmawiać. Tak będzie lepiej” – odpowiada młoda dziewczyna, której rodzina pochodzi z Turcji i prowadzi w Kolenkit restaurację. O polityce nie chce słyszeć, a tym bardziej rozprawiać, ani jej ojciec, ani brat. „Bez komentarza” – to najczęstsze zdanie, które można usłyszeć.

Jednak w jednej z tureckich piekarni spotykam 85-letniego Abdullę - Holendra, który ponad 20 lat temu przeszedł na islam. Wcześniej miał na imię Jan i całe życie spędził w Kolenkit, obserwując, jak przez lata jego dzielnica się zmieniała. Starszy mężczyzna, którego żona pochodzi z Tajlandii, ujmuje uprzejmością i otwartością, zresztą sam szybko mówi, że bardzo lubi rozmawiać i z chęcią opowie o tym miejscu.

Ten były kucharz wojskowy wspomina, że przed II wojną światową mieszkała tu duża diaspora żydowska, jednak nieliczni przetrwali okupację niemiecką, a jeszcze mniejsza grupa powróciła z obozów zagłady. „Mój tata mówił trochę w ich języku” – wspominał wyraźnie wzruszony Abdulla. Po 1945 roku dużą popularnością cieszyli się komuniści - ciągnie swą opowieść, wspominając z rozbawieniem, że na fasadach niektórych kamienic powiewały wtedy czerwone flagi. Z czasem do Kolenkit zaczęli przybywać imigranci ze wschodu, najpierw z dawnych kolonii holenderskich, potem z innych części świata. Przyciągała ich szansa na lepsze życie, jakie dawała bogata Holandia.

„Mimo że zarabiali lepiej niż w swoich krajach, to należy uczciwie przyznać, iż ich pensje były niższe od pensji Holendrów” – mówił Abdulla, nazywany przez gości piekarni „Dziadkiem”. Otwarcie przyznaje, że przez wieki jego kraj prowadził politykę kolonialną, która polegała na bogaceniu się kosztem innych. „Kraj bankierów, prawda? – śmieje się, puszczając oko. - Przyjeżdżali do nas pracować za grosze, a bankierzy zacierali ręce.”

Zapytany o sąsiadów odpowiada, że są to głównie Turcy i Marokańczycy i pokazuje, wykonując szeroki gest ręką, które z okolicznych sklepów należą do kogo. Jego zdaniem Turcy są bardziej przedsiębiorczy i to do nich należy większość pobliskich sklepów, restauracji, kawiarni. Wspomina też o plotkach, z których ma wynikać, że w dzielnicy działa mafia turecka, specjalizująca się w wymuszaniu haraczy od własnych rodaków.

„Nie mam jednak na to dowodów. Mówi się, że miesięczna stawka dla zwykłej kawiarni to 600 euro” – dodaje konfidencjonalnie, po czym płynnie przechodzi do bieżącej polityki i ostatnich wydarzeń w Rotterdamie.

„Oni często zachowują się jak ich prezydent (Turcji - Recep Tayyip Erdogan - PAP) - rozkazują, co należy robić, a czego nie wolno. Spójrz na właściciela tej piekarni, sam jest Turkiem, a nie znosi większości swoich rodaków, którzy tu mieszkają. Twierdzi, że nic innego nie robią, tylko marudzą” – mówił Abdulla, wskazując na stojącego za ladą mężczyznę w wieku ok. 40 lat. „Zresztą nie tylko w Rotterdamie doszło do zamieszek, również tutaj na placu protestujący Turcy bili się z policją” – relacjonował. „Nie wiem, po co to robią. W Turcji policja strzelałaby do nich z normalnej broni, a nasi policjanci mają tylko pałki” – podkreślił. Cieszy się jednak, że holenderskie władze nie uległy szantażowi ze strony Ankary.

Tłumacząc, czemu jego dzielnica cieszy się złą sławą, przyznał, że co pewien czas dochodzi w niej do poważnych strzelanin, podczas których w ruch idzie broń automatyczna. „Niecały rok temu w okolicy była przycumowana barka mieszkalna. Pewnej nocy podjechał samochód, z którego wypadła grupa ludzi z kałasznikowami i zaczęła strzelać. Potem podpalili barkę i odjechali. Takie sytuacje niestety się powtarzają” – powiedział Abdulla. W jego opinii za takimi aktami stoją młodzi Marokańczycy: „Nie pracują, nie mają co robić, niestety wielu z nich kradnie i popełnia inne przestępstwa”. Przyznał też, że sam po zmroku woli nie wychodzić, mimo że zna tu prawie wszystkich, a część młodych chłopców traktuje jak własnych synów.

„Na tym korzysta Wilders. Ludzie dostrzegają to, co się dzieje na ulicach i zgadzają się z nim. Choć uważam, że wiele z tego co mówi, to głupoty. Przesadza odnosząc się do islamu. Mam w domu Koran i wiem, co tam jest napisane. Dlatego nie zgadzam się też z niektórymi młodymi chłopcami z dzielnicy, którzy źle interpretują słowa tam zawarte” – mówił. „Musimy rozmawiać, przecież żyjemy tutaj wszyscy razem” – dodał, dopijając kolejną kawę przyniesioną mu przez właściciela piekarni. Widać, że starszy pan jest traktowany z szacunkiem.

Na ulicach przybywało ludzi, jednak nadal nie można było wyczuć jakiegokolwiek napięcia w związku ze zbliżającymi się wyborami. Przybyło tylko kobiet w hidżabach, niosących codzienne zakupy. Przybyło także mężczyzn palących papierosy i rozmawiających z kolegami oraz bliskimi. Tymczasem wielka krajowa polityka pozostała gdzieś obok, jakby nie dotyczyła tego miejsca.

Z Amsterdamu Łukasz Marciniak (PAP)