Każdy ma prawo do odpoczynku – mówią jedni. Nikt nie będzie nam mówił, jak mamy spędzać wolny czas – odpowiadają drudzy. Po jednej stronie barykady stoją orędownicy zakazu handlu w niedziele, po drugiej – obrońcy status quo. Kto zwycięży?
Od hipermarketu po osiedlowy bazarek, przez butiki i monopolowe, sklepy z elegancką odzieżą oraz warzywniaki. Ludzie pracujący w handlu dawno nie byli tak zjednoczeni i podzieleni zarazem. Połączył ich gorący temat – czy zakazać handlu w niedziele? Poróżnił – punkt widzenia. – Wszyscy na tym skorzystamy. Ludzie, zamiast ciągnąć rodzinę na zakupy, może w końcu oderwą dzieci od komputerów i pójdą z nimi na spacer do parku. A i nam będzie łatwiej. Bo ci klienci wrócą do nas. Kupią pieczywo, owoce, zrobią zapasy i będzie jak dawniej. Po ludzku – mówi pan Jerzy. Jest kierownikiem bazaru na warszawskim Mokotowie, a przy okazji sam prowadzi jeden z kiosków. Zaznacza, że w politykę się nie miesza, ale... Zakaz uderzy w hipermarkety, co uratuje drobny rodzimy handel. – Co z tego, że teraz mógłbym otworzyć w niedzielę, jak i tak pies z kulawą nogą się nie pojawi. Ludzie wolą galerie, bo kolorowo, głośno, bo kino i lody są.
Dyskusja rozgorzała na nowo po tym, jak Sekcja Krajowa Handlu NSZZ „Solidarność” przedstawiła projekt ustawy o zakazie handlu w niedziele. Zebrała pod nim 500 tys. podpisów i całość złożyła na ręce marszałka Sejmu. Teraz, do końca lutego, w sprawie ma wypowiedzieć się rząd, który jest „za”, ale czasem „przeciw”.
Najwięcej kontrowersji wzbudza fakt, że ustawa przewiduje grzywnę, a nawet karę ograniczenia lub pozbawienia wolności do 2 lat zarówno dla sprzedawców, jak i kupujących w niedziele. Podobną karę na mocy obowiązującego kodeksu karnego można otrzymać m.in. za: prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu lub środków odurzających (art. 178a) czy produkowanie, rozpowszechnianie lub posiadanie treści pornograficznych z udziałem małoletniego (art. 202).
Zwolennicy i przeciwnicy zakazu niestrudzenie przerzucają się liczbami. I tak Polska Organizacja Handlu i Dystrybucji ostrzega, że wprowadzenie zakazu oznacza zwolnienie przynajmniej 30–35 tys. osób. Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego podbija stawkę i mówi: 100 tys. Twórcy ustawy zaprzeczają: nie ma mowy o zwolnieniach, bo niedobory kadrowe w tej branży sięgają 20 proc. Jedni mówią o stratach dla handlu idących w miliardy złotych, drudzy – o wzroście obrotów o 5 proc., bo „ludzie będą robili zakupy na zapas”. Jest i koronny argument obrońców projektu: ludziom należy się wolna niedziela, bo to pora odpoczynku w rodzinnym gronie, wśród tradycyjnych wartości. Tylko czy należy uszczęśliwiać nim wszystkich na siłę? I co na to sami zainteresowani?
Całym sercem za
Ewa Schulz ma szczęście, bo pracuje w serwisie gwarancyjnym jako doradca ds. obsługi klienta hipermarketu. Tu jest nieco spokojniej niż na kasie, ale w sprawie zakazu handlu w niedziele nie ma cienia wątpliwości. – Całym sercem jestem za. Dlaczego tylko handel ma pracować? Zwykły człowiek nie jest w stanie załatwić nic po pracy, bo urzędnicy zamykają swoje biura wcześniej. Może więc, w geście solidarności społecznej, też powinni mieć robocze weekendy – mówi. I przekonuje, że w jej koleżankach z pracy narasta frustracja. – Dopadła nas ludziofobia, tak to nazywamy. W niedziele do sklepu walą tłumy. Nie brakuje klientów z problemami. Takich, co muszą wyładować na kimś emocje z całego tygodnia. Widziałam, że niejeden pracownik płakał po tym, jak dorosły mężczyzna naubliżał mu od złodziei i nierobów. Tak jak są niedzielni kierowcy, tak zdarzają się niedzielni klienci. O jednych i drugich mam fatalne zdanie.
Klient nasz pan? Owszem, ale są granice. Bo pracownicy hipermarketów czują się często ludźmi gorszego sortu. Gdy idziesz „na środek” w niedziele, to znaczy, że siedzisz w pracy od 11 do 19. – W tym czasie uśmiech nie powinien schodzić nam z twarzy bez względu na to, co usłyszymy – mówi Ewa Schulz. I właśnie z tym bywa ciężko. – Ostatnio klient oznajmił koleżance, że dzięki niemu ma pensję. Niech więc się łaskawie pospieszy, wyjmie towar z wózka, bo jak nie, to popamięta. Innym razem kobieta, stojąc w kolejce, przestrzegała syna: widzisz, jak się nie będziesz uczył, skończysz na kasie w hipermarkecie. Mam wrażenie, że dla reszty społeczeństwa jesteśmy wyrobnikami, którym nie tylko nie przysługuje wolna niedziela, ale też jakiekolwiek inne święto. Bo nadal są ludzie, którzy fukają na wieść o tym, że zamykamy 1 listopada czy w Trzech Króli. Gdzie my chleb kupimy, pytają oburzeni.
Czy wyższa stawka za pracę w niedziele coś by zmieniła? Gdyby podnieść ją trzykrotnie, skusiłoby się góra kilka osób – mówią zgodnie pracownicy hipermarketów. Bo nie o pieniądze im chodzi, ale o normalne życie.
O tym mówi też Anna Schmit-Strzelczyk. Wspomina czasy, gdy w niedziele jedynym otwartym sklepem w Bydgoszczy były delikatesy przy Gdańskiej. Takie drogie, z ekskluzywnym towarem. Niedziela kojarzyła jej się z lodami na placu Piastowskim i obiadami u babci. Nowe czasy nastały, gdy przy rondzie Grunwaldzkim otworzono pierwszą w mieście galerię handlową. Ma wrażenie, że w hipermarkecie pracuje już od wieków. A za ladą w dziale ze świeżą żywnością – 6 lat. – Boli mnie, gdy klient mówi: jaka szkoda, że w niedzielę musi pani harować. W myślach odpowiadam, gryząc się przy tym w język: A mnie szkoda, że po kościele wylądował pan tu, zamiast z rodziną na spacerze – opowiada. Zastrzega, że wie, co mówi. Bo niedzielny ruch na stoiskach zaczyna się nie z samego rana, tylko po mszy. Wtedy ruszają procesje niedzielnych klientów. Takich, którzy kupują trzy kotlety na obiad i zastanawiają się pół godziny nad każdym towarem. Nie spieszy im się, mają czas. I pretensje. Dlaczego pani nie kroi kotletów? Co za leniwa baba – usłyszała, gdy odmówiła. Tłumaczyła, że ma odgórny zakaz krojenia, a paczkowane mięso znajduje się obok, na półce. Bezskutecznie. Nie lepiej było dzień przed ostatnią Wigilią. – Świąteczna atmosfera w sklepach? Dobry żart – ucina. Ludzie stali w kolejce, gdy nagle poszła wieść, że zostały tylko duże karpie. „Co, k... mać? Bo wy sobie najlepsze wybraliście” – zaczął jeden z panów. Wtedy Anna miała ochotę wzywać ochronę. Ktoś powie: jak się nie podoba, droga wolna. Nikt tu nikogo na siłę nie trzyma. – Tak, jasne! Tylko jaką mam gwarancję, że gdzieś indziej będzie lepiej? Zresztą, idąc do pracy w tym hipermarkecie, zatrudniałam się na innym stanowisku, które zlikwidowano, a ja trafiłam do sprzedaży bezpośredniej.
Gdyby udało się przewalczyć wolne niedziele, jej życie nabrałoby kolorów, przekonuje. Częściej wpadałaby na plotki do przyjaciółki i może w końcu udałoby się uciec na Mazury na kilka dni. Nie miałaby poczucia, że życie przecieka jej przez palce.
– Rozumiem doskonale te marzenia – mówi Elżbieta Fornalczyk, która w swoim środowisku jest ikoną. To ona rozkręcała pierwszy strajk w hipermarkecie w Tychach, o którym pisały potem media. Dziś jest szefową WZZ „Sierpień 80” w Tesco. Ale swoje na kasie przepracowała. Również w niedziele. – Niejeden raz cała rodzina wybierała się na urodziny, a ja musiałam do pracy, bo nie dostałam wolnego. Cholernie przykre uczucie. Podobnie gdy córka prosiła, żebyśmy razem film obejrzały. Aż serce stawało. Albo później, mój mały wnuk przychodził i mówił: babcia, nie idź. Czułam się, jakbym porzucała rodzinę – mówi. Na chwilę przerywa, bierze oddech: – Mój wnuczek zmarł, gdy miał trzy latka. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że za mało czasu z nim spędziłam.
Dlatego tak dobrze rozumie argumenty tych, którzy mówią, że wolny dzień odebrany w tygodniu kompletnie ich nie urządza. Co z tego, że oni będą w domu, skoro dzieci pójdą do szkoły, a mąż czy żona do pracy. I rodzina znów nie będzie razem. – Jesteśmy narodem katolickim, każdy chciałby pójść do kościoła, zjeść z rodziną obiad. A tak wszystko się burzy – mówi. Paradoks polega na tym, że ci, co przychodzą do sklepu w niedzielę, również uważają się za katolików. Oni w końcu nie pracują. – A tym bardziej nie są w świątecznych nastrojach. Mają nas za roboty, podludzi. Machasz rękami jak szalona, a i tak ktoś ci wyrzuca, że za wolno, że nie masz drobnych. Wyzywa od złodziei, bo bułka miała kosztować 40 groszy, a nie 50.
Z doświadczenia wie, że w niedziele mało kto robi zakupy na cały tydzień. Przeważają spacerowicze – detaliści. Panowie pod krawatami, panie w garsonkach, dziewczynki w białych rajstopach. Spacerują z koszykami w rękach. – Im są sklepy potrzebne, bo jak jest zimno, to się ogrzeją, a jak jest upał – ochłodzą – mówi Elżbieta. I przyznaje, że czasem na ich widok krew ją zalewa. Bo ci ludzie zapomnieli, jak piękne jest Jezioro Paprocańskie w Tychach, że mnóstwo wokół niego miejsc na wypad z rodziną. A przez to, że jedni chodzą na łatwiznę, drudzy muszą przyjść do pracy i odstawić bliskich na boczny tor. – Kiedyś sklepy w niedziele były zamknięte i jakoś dawaliśmy radę, nikt z głodu nie pomarł.
Na krótką metę
Zgodnie z projektem handel w niedziele byłby zakazany. Z wyjątkami, jak choćby przed Bożym Narodzeniem, Wielkanocą, w trakcie zimowych i letnich wyprzedaży, jak również przed początkiem roku szkolnego. Małe placówki prowadzone przez drobnych kupców również mogłyby być otwarte. Pod warunkiem że za ladą stałby sam właściciel. W ten sposób ustawodawca chce wspierać drobnych przedsiębiorców. Co oni na to?
Włodzimierz i Hanna Barańscy prowadzą właśnie taki mały sklep spożywczy. Na tyłach dawnych warszawskich Domów Centrum, tuż obok kina. Ich warzywniak jest jak rodzynek. Uchował się otoczony butikami, kawiarniami. Pracują przez sześć dni w tygodniu, na niedzielę sklep zamykają. To ich wybór, muszą mieć chwilę na odpoczynek. Ale chodzi też o to, że tego dnia ruch w okolicy zamiera. Pustynia. Co innego w piątki, wtedy pracują do 22. Bo ludzi przewala się tłum. Jedni idą na imprezę, inni uzupełniają zapasy przed wyjazdem na działkę. – Taka ustawa to żadna pomoc. Gdyby zrobić referendum, większość nie chciałaby zmian – przekonuje Włodzimierz Barański. I tłumaczy, dlaczego. Obok jego warzywniaka w ostatnich latach wyrosło osiem dużych sieciowych marketów i dwa sklepy z pieczywem. Klienci odpływają tam, a on jest na granicy przeżycia. Sposobem na przetrwanie jest specjalizacja. – W sieciówce nie dostanie pani prawdziwej kiszonej kapusty czy ogórków małosolnych – przekonuje. – Przychodzi klientka i mówi, że kupiła w hipermarkecie pomarańcze za 3 zł kilogram, a u mnie są po 7,50 zł. I co ja na to? Tłumaczę, że w hurcie płacę po 5,6 zł. I ręczę głową, że moje pomarańcze są słodkie, dojrzałe. A jeśli z owocem będzie coś nie tak, zwrócę pieniądze.
Wielcy producenci wstawiają towar do hipermarketów po cenach, z którymi on nie jest w stanie konkurować. Weźmy taki torcik czekoladowy. W sieciowym markecie kosztuje 9,99 zł. On w hurtowni może go kupić o złotówkę drożej. I to w promocji, bo regularna cena to 12,99 zł. – Sieci handlowe szantażują producentów, każą im schodzić z cen. To one ustawiają rynek. Gdyby tutaj udało się politykom wprowadzić nowe reguły gry, byłaby to realna pomoc – mówi. A poza tym, zamiast wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę, wolałby, żeby urzędnicy byli bardziej ludzcy i pozwolili spokojnie pracować. Tyle i aż tyle. Opowiada, jak dostał 400 zł mandatu z Urzędu Kontroli Skarbowej. Za co? Urzędniczki zarzuciły mu, że nie wystawił paragonu za soczek owocowy. – To było słowo przeciwko słowu – wspomina. Innym razem urzędnik Państwowej Inspekcji Handlowej wytknął mu, że przy stoisku z pieczywem nie wisi kartka ze szczegółowym składem każdej bułki. Na dzień dobry dostał 100 zł mandatu, a formalny właściciel sklepu, czyli jego mama, jeszcze 5 tys. zł kary (na szczęście, po pisemnych wyjaśnieniach, udało się jej uniknąć). – Mój sklep ma prawo skontrolować 28 instytucji. Kiedyś to podliczyłem. Łącznie ze strażą pożarną, Strażą Graniczną, celnikami. Bywa, że strażnicy miejscy wchodzą i każą wykładać wszystkie pozwolenia na stół. W takich sytuacjach ciśnienie skacze mi wysoko.
Na spokojnie do sprawy usiłuje podchodzić Agnieszka Wojciechowska, dyrektor zarządzająca Inca Play. Ma nadzieję, że ustawa zakazująca handlu w niedzielę jej nie dotknie. A konkretnie dużej sali zabaw w warszawskim centrum handlowym, którą kieruje. – Analizowaliśmy potencjalną sytuację. Zamknięte w niedzielę oznacza dla nas ok. 30-procentową stratę miesięcznego przychodu. Zakładamy, że odczujemy ją w początkowych miesiącach po wejściu w życie ustawy, potem będziemy starali się zagospodarowywać pozostałe dni tygodnia – mówi. I walczy ze stereotypami, że sala zabaw jest wyłącznie przechowalnią dzieci i służy temu, by rodzice spokojnie robili zakupy. – Imprezy w centrum handlowym też potrafią integrować rodzinę poprzez wspólną zabawę. Rozumiem, że nic nie zastąpi wyprawy do lasu, ale w deszczowy dzień spotkania z bohaterami bajek też robią wrażenie.
Gdy firma była na rozruchu, Agnieszka Wojciechowska pracowała co drugi weekend, po 12 godzin. Nie wspomina tego czasu źle, jednak cieszy się, że jest już za nią. – To nie jest wymarzona praca dla matki, np. z trójką dzieci. Mam świadomość, że nikt mnie do niczego nie zmusza. Praca powinna dawać satysfakcję – mówi i przekonuje, że ona ma to szczęście. Zabraknie go jednak osobom zatrudnionym w jej firmie na umowach-zleceniach. To głównie ludzie młodzi, studenci, którzy dorabiają sobie w weekendy. – Jeśli będę zmuszona zamknąć salę zabaw w niedzielę, nie będę miała dla nich dobrych wiadomości.
To będzie mój koniec
Agnieszka Wojciechowska jest przekonana, że lepiej lub gorzej, ale jakoś odnajdzie się w nowych realiach. Joanna, właścicielka butiku z sukienkami w centrum handlowym w Markach, nie ma już tyle optymizmu. Zainwestowała w otwarcie salonu oszczędności życia. Nie handluje byle czym. Swoje prace wstawiają do niej młodzi polscy projektanci. Tacy z aspiracjami, ale jeszcze bez nazwiska. Ona i oni mają ze sobą coś wspólnego: są na dorobku. Dlatego decyzja o zakazie handlu w niedziele spędza jej sen z powiek. – Marzę o tym, by spokojnie robić swoje. Jeśli zamknę butik w niedziele, stracę przynajmniej 30 proc. obrotów z tygodnia. Dla mnie to koniec – mówi krótko. Marzy o tym, by politycy po prostu pozwolili jej robić swoje: pracować i zarabiać. A nie uszczęśliwiali na siłę wolną niedzielą. Odgórne sterowanie rynkiem już w Polsce przerabialiśmy.
Wtóruje jej Łukasz Marynowski z Polskiej Rady Centrów Handlowych. Przekonuje, że nie tylko pomysłodawcy ustawy potrafią zbierać podpisy. – Pod apelem o to, by nie zmieniać przepisów, podpisało się 75 tys. osób. I to tylko w jeden weekend na terenie 50 centrów handlowych. Co ważne, poparli nas nie tylko klienci, ale i pracownicy – podkreśla. Rozmawiał z właścicielami butików, punktów gastronomicznych i usługowych. Wszyscy bez wyjątku deklarują, że będą musieli zwalniać ludzi. Bo co z tego, że część sklepów mogłaby w niedziele działać, skoro koszty eksploatacyjne byłyby dzielone na mniejszą liczbę najemców?
– Odgórne zakazy i nakazy nie sprzyjają rynkowi. A rynek to ludzie – przekonuje. Jak się sprawy mają w Europie? W Austrii niedziela jest dniem wolnym od handlu. Podobnie w Niemczech, choć tu poszczególne landy coraz częściej liberalizują odgórną regulację. W Danii zmieniono wcześniejsze ograniczenia, a Francja ma ok. 500 stref turystycznych, w których handel jest dozwolony. W Holandii od 2013 r. władze lokalne zezwalają na pracę w każdą niedzielę. W Hiszpanii od 2013 r. sklepy mogą się otwierać w 16 niedziel i świąt, a właściciele sami decydują o godzinach otwarcia. Finlandia w 2009 r. złagodziła prawo, a od 2016 r. całkowicie zniosła restrykcje dotyczące godzin otwarcia sklepów. Podobnie Portugalia. A Węgry, na które powołują się pomysłodawcy projektu? Wprowadzony tam w marcu 2015 r. zakaz handlu w niedziele zniesiono w kwietniu 2016 r. – Po protestach ludzi i analizie jego skutków na gospodarkę – ucina Łukasz Marynowski. Jaki z tego wniosek? Oglądanie się na innych niczemu nie służy.
Dopadła nas ludziofobia, tak to nazywamy. W niedziele do sklepu walą tłumy. Nie brakuje klientów z problemami. Takich, co muszą wyładować na kimś emocje z całego tygodnia. Widziałam, że niejeden pracownik płakał po tym, jak dorosły mężczyzna naubliżał mu od złodziei i nierobów. Tak jak są niedzielni kierowcy, tak zdarzają się niedzielni klienci. O jednych i drugich mam fatalne zdanie.