Nowy prezydent, obejmując rządy, zastaje kraj w znacznie lepszej sytuacji gospodarczej niż Barack Obama i jego poprzednicy.
Dziennik Gazeta Prawna
Choć Donald Trump przekonywał w kampanii wyborczej, że Ameryka znajduje się w kryzysie, sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Co nie znaczy, że na tym ogólnie dobrym obrazie nie ma kilku niebezpiecznych rys.
Na początek wzrost gospodarczy. W III kw. 2016 r. (danych za IV kw. jeszcze nie ma) PKB Stanów Zjednoczonych wzrósł w ujęciu rocznym o 3,5 proc. Od początku lat 80. XX wieku jedynie George H.W. Bush obejmował władzę, mając szybciej rosnącą gospodarkę. Wprawdzie dane za cały zeszły rok nie będą tak imponujące, jeśli tempo z końcówki roku zostanie utrzymane, Trump ma szansę spełnić swoją obietnicę, że PKB będzie rosnąć w tempie 3,5–4 proc. rocznie (inna sprawa, że to będzie bardziej efekt dobrej koniunktury niż działań nowego prezydenta).
Epoka wzrostu
Na dodatek od II kw. 2009 r. amerykańska gospodarka ani na chwilę nie wpadła w recesję, co oznacza jeden z najdłuższych okresów nieprzerwanego wzrostu od końca II wojny światowej. Jeśli ta sytuacja się utrzyma, za kadencji Trumpa pobity zostanie ustanowiony w latach 1991–2001 rekord dziesięciu pełnych lat wzrostu gospodarczego. Ale tu pojawia się pierwsza rysa – wzrost jest długotrwały, ale niski, patrząc historycznie. Średni roczny wzrost w latach 2009–2016 to niespełna 2 proc., najmniej ze wszystkich powojennych amerykańskich okresów koniunktury. I jeszcze jedno: dochód narodowy rozkłada się coraz bardziej nierównomiernie. Udział 1 proc. najbogatszych Amerykanów w dochodach kraju jest obecnie większy niż podczas inauguracji każdego z poprzednich sześciu prezydentów i wciąż rośnie, a Trumpowi bardzo trudno będzie ten trend zatrzymać.
Podobnie jest z bezrobociem. Wynosi ono obecnie 4,6 proc., co oznacza, że spośród ostatnich sześciu prezydentów tylko George W. Bush przejmował urząd z niższą jego stopą (3,9 proc., dla porównania Obama zaczynał z bezrobociem 6,8 proc. i najwyższym w powojennej historii miesięcznym spadkiem netto miejsc pracy, wynoszącym 770 tys.). Sytuacja w tym obszarze byłaby zatem komfortowa, gdyby nie trzy sprawy. Od przełomu wieków odsetek ludności zawodowo czynnej w USA spada i za prezydentury Obamy ten trend nie został zatrzymany. Pod koniec lat 90. wskaźnik ten przekraczał 67 proc., obecnie jest to niespełna 63 proc. Dalej – stopa bezrobocia jest niska, ale jeśli doliczyć do niej osoby, które zrezygnowały z szukania pracy albo pracują w mniejszym wymiarze czasowym, niżby chciały, rośnie ona do 9,5 proc. Wreszcie średni wzrost płac w listopadzie 2016 r. wyniósł 2,4 proc. w stosunku rok do roku, co oznacza, że był najniższy w porównaniu z tym, który był, gdy poprzednich sześciu prezydentów przejmowało urząd.
Trump w kampanii obiecywał zatrzymanie przenoszenia miejsc pracy za granicę, szczególnie tych w przemyśle. Dobra informacja jest taka, że za prezydentury Obamy spadek produkcji przemysłowej prawie został zatrzymany. W listopadzie 2016 r. była ona mniejsza o zaledwie 0,6 proc. w porównaniu z tym samym miesiącem poprzedniego roku, a listopadzie 2008 r. – gdy Obama pierwszy raz wygrywał wybory – ten spadek wynosił 8,7 proc. Nieznacznie zwiększyła się nawet liczba osób zatrudnionych w przemyśle – w najgorszym momencie kryzysu, na początku 2010 r., spadła ona poniżej 11,5 mln, a w październiku zeszłego roku było to 12,3 mln. Zła informacja jest taka, że niezależnie od tego, jakichkolwiek próśb i gróźb Trump by używał, nie ma już powrotu do stanu z końca lat 90., gdy w przemyśle pracowało 17,6 mln Amerykanów.
Zadłużeni powyżej uszu
Niejednoznaczna sytuacja panuje też w kwestii finansów publicznych. Zwłaszcza w porównaniu z tym, co było przed ośmioma laty. Udało się wprawdzie znacząco zmniejszyć deficyt budżetowy – w 2009 r., czyli pierwszym roku urzędowania Obamy, wynosił on 9,8 proc., a na koniec ubiegłego – 3,2 proc. Ale mniejszy deficyt wciąż jest deficytem, a konsekwencją jego utrzymywania jest spory wzrost długu publicznego. W 2009 r. przekraczał o 87 proc. PKB, co i tak jest wysokim poziomem, a w zeszłym roku na pewno był wyższy niż 105 proc. (oficjalnych danych jeszcze nie ma). W liczbach bezwzględnych sięga on 19 bln dol., co jest rekordem w skali świata, jak i w historii Stanów Zjednoczonych.
I zapowiada się, że za prezydentury Trumpa zadłużenie będzie jeszcze rosnąć. Nowy lokator Białego Domu zamierza napędzać wzrost gospodarczy zwiększaniem wydatków na infrastrukturę, na co obiecał 550 mld dol., a także podnieść wydatki na obronność. Ale według szacunków Tax Policy Center doprowadzi to do zwiększenia się długu publicznego w ciągu najbliższej dekady o kolejne 7,2 bln dol. Nie będzie to problem, jeśli plan Trumpa się powiedzie i w efekcie wyższego wzrostu gospodarczego stosunek długu do PKB będzie spadać. Ale pewności nie ma żadnej, że tak się stanie.
W liczbach bezwzględnych deficyt sięga 19 bln dol. To rekord
Powodzenie prezydenta zależy od poparcia w Kongresie
Najbardziej ambitne plany nowego prezydenta mogą spełznąć na niczym, jeśli nie uda mu się do ich realizacji namówić reszty republikanów.
Renesans przemysłu, powrót wartościowych miejsc pracy, dźwignięcie z ruin infrastruktury, przemeblowanie systemu ubezpieczeń zdrowotnych, walka z nielegalną imigracją. Donald Trump złożył w kampanii wyborczej wiele obietnic, sprytnie nie podając szczegółów, aby nie wzbudzać sprzeciwu. Niektóre z pomysłów mogą się bowiem nie spodobać w jego własnym ugrupowaniu. Także jeśli chodzi o koszty ich realizacji.
Największą przeszkodą w realizacji jakichkolwiek pomysłów jest na razie to, że wciąż nie ma rządu. Senackie przesłuchania kandydatów do gabinetu trwają i trudno powiedzieć, ile zajmą czasu. Może się zdarzyć i tak, że w dniu inauguracji nie będzie zaprzysiężony ani jeden członek nowego gabinetu. Nie jest to sytuacja niespotykana w USA; George Bush senior również rozpoczął prezydenturę bez rządu (chociaż nie było wtedy takiej presji na jego sformowanie, bo przejmował ster władzy od innego republikanina Ronalda Reagana).
Problematyczna może się okazać realizacja jednej z najczęściej powtarzanych przez nowego prezydenta obietnic, a mianowicie odrzucenia przeprowadzonej przez Baracka Obamę reformy ubezpieczeń zdrowotnych, tzw. Obamacare. Wygląda bowiem na to, że Trump i republikanie w Kongresie zgadzają sie tylko co do jednego: że program trzeba wyrzucić na śmietnik. Radykalnie różnią się jednak w kwestii tego, co ma być potem. On chciałby bowiem, aby alternatywa dla Obamacare zapewniała wszystkim ubezpieczenie zdrowotne. Takie postawienie sprawy nie podoba się jednak wielu politykom GOP i może powodować tarcia na linii Kapitol – Biały Dom.
Republikanie w Kongresie już poczynili pierwsze kroki, aby odrzucić Obamacare. Postanowili uciec się do wybiegu, bo nie mają wystarczającej liczby głosów w Senacie, aby przyjąć specjalną ustawę anulującą program (demokraci mogliby zablokować jej przyjęcie przez procedurę fillibustera, do obejścia której potrzeba 60 głosów, a GOP ma 52 senatorów). Kongres przyjął specjalną rezolucję budżetową, zawierającą zalecenie zmniejszenia deficytu budżetowego przez zmniejszenie nakładów na opiekę zdrowotną, tzn. ścięcie funduszy na Obamacare. Specjalną poprawkę muszą teraz opracować komisje zdrowia w obu izbach Kongresu. Następnie będzie można ją przyjąć zwykłą większością głosów. W efekcie Obamacare zostanie pozbawiona finansowania, ale jej struktura nietknięta. Demontaż nastąpi później i będzie wymagał poparcia demokratów, co wiąże ręce zarówno republikanom w Kongresie, jak i Trumpowi.
Trump obiecał także program wielkiej odbudowy rozpadającej się infrastruktury. Przykładem jej fatalnego stanu jest chociażby obelisk Waszyngtona, nieopodal którego przejdzie jutro parada inauguracyjna. Dotychczas brakowało środków na remont windy umożliwiającej wjazd na szczyt jednego z bardziej znanych amerykańskich pomników. Sytuację uratował dopiero miliarder David Rubenstein, który wyłożył z własnej kieszeni 3 mln dol. Trump chciałby wydać na infrastrukturę astronomiczną sumę 1 bln dol. – i tak mniej niż szacowane potrzeby – a plan miałby być gotów w ciągu pierwszych 100 dni. Chociaż taki termin jest mało prawdopodobny, warto przypomnieć, że administracja Obamy przygotowała pakiet stymulacyjny w niewiele ponad miesiąc. Wtedy jednak obie partie miały świadomość, że gospodarkę należy ratować przed kryzysem. Teraz republikanie mogą kręcić nosem na zwiększanie wydatków.
Zresztą Trump w tym roku będzie się kłócił o pieniądze z republikanami w Kongresie także w innych przypadkach. Wielu polityków GOP życzyłoby sobie większej dyscypliny budżetowej w USA, a środkiem do jej osiągnięcia miałoby być majstrowanie przy federalnych programach zabezpieczenia socjalnego, jak Medicare. Tymczasem prezydent elekt dotychczas odrzucał taką możliwość. Dużo pracy czeka Trumpa także na polu polityki zagranicznej. Jeszcze w kampanii biznesmen zapowiadał, że po wygranych wyborach zwoła dowódców sił zbrojnych i zażąda przedstawienia planu ostatecznego pokonania samozwańczego Państwa Islamskiego. Natomiast jeśli wierzyć informacjom „Sunday Times”, pierwszym liderem, z którym może spotkać się Trump, będzie Władimir Putin.