Jeśli nowym przewodniczącym Parlamentu Europejskiego zostanie dziś któryś z Włochów – chadek Antonio Tajani lub socjalista Gianni Pittella – proces nieformalnego rozszerzania przez tę instytucję swoich kompetencji zostanie zapewne nieco zatrzymany.
Od czasu pierwszych bezpośrednich wyborów do Parlamentu Europejskiego w 1979 r. jego uprawnienia rosną wraz z każdym kolejnym unijnym traktatem, ale i tak są mniejsze niż parlamentów w krajach członkowskich. Przede wszystkim nie ma on inicjatywy ustawodawczej, a jedynie opiniuje, zatwierdza i poprawia pomysły Komisji Europejskiej. Ale znaczenie unijnego parlamentu zależy nie tylko od tego, co formalnie zapisano w traktatach, lecz w praktyce w dużej mierze także od osobowości przewodniczącego. A kończący dziś drugą dwuipółletnią kadencję Niemiec Martin Schulz nigdy nie krył ani tego, że chce, by Parlament Europejski zrównał się w znaczeniu z Komisją i Radą Europejską, ani własnych ambicji politycznych. To nieformalne rozszerzanie kompetencji jest zresztą odwrotnie proporcjonalne do frekwencji w wyborach do europarlamentu – w ostatnich, przeprowadzonych wiosną 2014 r., wyniosła ona 42,5 proc. i była najniższa w historii.
Przykładów takiego pozatraktatowego zwiększania uprawnień jest sporo. W Polsce echem odbiła się np. zainicjowana przez eurolewicę zeszłoroczna debata na temat krajowego obywatelskiego projektu zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, choć nie był on inicjatywą rządową, a kwestie światopoglądowe, jak aborcja czy definicja małżeństwa, pozostają w wyłącznych kompetencjach państw członkowskich. Podobnie kontrowersyjną sprawą było zajęcie się w 2009 r. litewską ustawą zakazującą propagowania homoseksualizmu wśród nieletnich. Ale wątpliwości co do przekraczania kompetencji przez PE nie dotyczą tylko spraw światopoglądowych ani nie pojawiają się tylko przy okazji „pouczania” nowych państw członkowskich.
Na początku zeszłego roku, gdy przywódcy państw członkowskich prowadzili negocjacje z Wielką Brytanią na temat nowych warunków jej członkostwa, co miało zachęcić Brytyjczyków do pozostania, Schulz zagroził, że jeśli ustępstwa wobec Londynu będą zbyt duże, eurodeputowani zablokują porozumienie. Z kolei po referendum wzywał, by Wielka Brytania jak najszybciej złożyła formalny wniosek w sprawie wystąpienia, choć negocjacje w sprawie warunków wyjścia są wyłączną kompetencją Komisji. Na dodatek europarlament powołał później swojego specjalnego negocjatora do spraw brexitu, choć traktat lizboński nic o tym nie wspomina.
Spośród siedmiu kandydatów, którzy w pierwszej turze będą się ubiegać o stanowisko nowego przewodniczącego europarlamentu, tylko szef frakcji liberałów, były premier Belgii Guy Verhofstadt, jest równie silną osobowością co Schulz, a przy tym na tyle zdeklarowanym federalistą, że można się po nim spodziewać starań na rzecz dalszego zwiększania kompetencji tej instytucji. Ale jego szanse na zwycięstwo nie są duże – liberalna frakcja ALDE jest dopiero czwarta co do wielkości w europarlamencie, a nastroje społeczne w Unii nie skłaniają do wyboru polityka, który chce jej przekształcenia w superpaństwo federalne. Walka o przywództwo powinna się rozstrzygnąć między Tajanim i Pittellą, a żaden z nich nie ma takiego ego jak Schulz. Świadczą o tym ich deklaracje, że chcą być raczej sprawnymi administratorami niż przywódcami. Zatem nieformalne rozszerzanie kompetencji przez europarlament zostanie zapewne zatrzymane, ale raczej na jakiś czas niż na dobre.
To, kto zostanie nowym przewodniczącym, będzie miało pewien wpływ na ewentualne przyszłe debaty o sytuacji w Polsce. Verhofstadt, podobnie jak Schulz, jest uczulony na działania polskiego rządu (podobnie jak węgierskiego) i z pewnością wszystkie wnioski w tej sprawie byłyby traktowane priorytetowo, więc w czasie jego kadencji spór z Polską znów przybrałby na sile. Pittella, występując w imieniu frakcji socjalistów, podczas debat poświęconych Polsce również był krytyczny wobec poczynań władz naszego kraju, choć trudno ocenić, na ile w nowej funkcji byłaby to dla niego kluczowa sprawa. Z punktu widzenia załagodzenia konfliktu z Warszawą lepszym wyborem byłby wybór Tajaniego. Wprawdzie Prawo i Sprawiedliwość nie należy do jego Europejskiej Partii Ludowej (EPP), lecz do frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, ale także wewnątrz EPP są ugrupowania, które nie uważają, by w Polsce była łamana demokracja.