Ochrona przed dużymi powodziami to technokratyczny mit. Wały stwarzają złudne poczucie bezpieczeństwa. Powinny powstawać wyłącznie na wysokości gęsto zabudowanych terenów, obszarów zabytkowych oraz tych, których zalanie może grozić katastrofą ekologiczną.
ROZMOWA
ANNA SZKOT:
Czy obecnej powodzi mogliśmy uniknąć?
ROBERT WAWRĘTY*:
Nie. Widać to po wielkości przepływów wody, czasie ich trwania, a także stopniu zabudowy terenów zalewowych. Ale można było ograniczyć jej zasięg i skutki. Powódź nie zaczęła się na Wiśle, tylko na jej dopływach. Te z kolei ostatnio zostały wyregulowane i wyprostowane na niespotykaną skalę. Skutkiem tego jest wielokrotne przyspieszenie spływu wód do głównego odbiornika – Wisły.
Wielu ekspertów podaje jako przyczynę powodzi złą jakość wałów przeciwpowodziowych, a nie nadmierne wyregulowanie rzek.
Wały stwarzają złudne poczucie bezpieczeństwa. Powinny powstawać wyłącznie na wysokości gęsto zabudowanych terenów, obszarów zabytkowych oraz tych, których zalanie może grozić katastrofą ekologiczną. Obwałowania powodują, że doliny przestają być naturalnymi zbiornikami retencyjnymi, a to powoduje wzrost maksymalnych przepływów i stanów wód. Trzeba wprowadzić zakaz ich budowy na wysokości terenów upraw rolnych, pastwisk, łąk. A tam, gdzie już istnieją i pozwalają na to warunki, trzeba je likwidować. W Europie takie rozwiązania są stosowane. Na przykład we Francji zakazano budowy obwałowań na wysokości użytków rolnych, a w Szwajcarii już od początku lat 90. zabrania się regulacji rzek bez ważnych przyczyn.
Ale przecież taki sposób ochrony istnieje od wieków. Holendrzy cywilizowali Wisłę już w XVI w., a wcześniej istniały związki wałowe. Funkcjonowały na zasadzie pospolitego ruszenia: na wezwanie gospodarz musiał się stawić do dyspozycji przysięgłych wałowych, a na wałach budowano strażnice wałowe. Mieszkał tam strażnik, który rozdzielał wśród mieszkańców sprzęt konieczny podczas akcji.
Weźmy jednak pod uwagę, że dawniej rzeka spełniała inną rolę. To nad nią świadomie osiedlali się ludzie i tam rozwijały się miasta. Rzeka ich żywiła, umożliwiała transport i stanowiła przeszkodę dla najeźdźców. Lista korzyści przeważała nad stratami wywołanymi powodziami. Wiedząc o wylewach, część ludzi budowała domy na naturalnych wzniesieniach, a jeszcze inni na palach. Z kolei w dorzeczu Wisły budowano budynki na sztucznie usypanych wzniesieniach zwanych terpami. Także prawdą jest, że od dawna ludzie odsuwali od siebie rzeki, prostując ich bieg i budując obwałowania. Dzisiaj to my musimy odsunąć się od wody.



Dlaczego mielibyśmy rezygnować z życia w pobliżu rzek?
Możliwość ochrony przed dużymi powodziami jest technokratycznym mitem. Nawet jeżeli pozwalają na to współczesne rozwiązania, to żadnego państwa ze względu na koszty na taką ochronę nie stać. Latem 1993 r. powódź na Missisipi i jej dopływach zasięgiem objęła kilkanaście stanów. Zginęło wówczas blisko 50 osób, ewakuowano ponad 37 tys. osób, a zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 40 tys. budynków. Straty bezpośrednie oszacowano na około 15 mld dol. Zalaniu uległo blisko 5 mln ha terenów rolniczych. Ta powódź wystąpiła na rzekach od dawna uregulowanych, mających zbiorniki retencyjne w dorzeczu. I rozwiała złudzenia co do możliwości kontrolowania dużych wezbrań i ograniczenia rozmiarów klęski za pomocą urządzeń technicznych, w tym obwałowań.
Czy nie podobnie było w Niemczech?
Dokładnie. W tym samym 1993 r. zostały zalane Bonn i Kolonia. Dwa lata później na Renie pojawiła się kolejna wielka woda o jeszcze większych rozmiarach. Objęła zasięgiem również Mozę i Sekwanę, pod wodą znalazły się znaczne obszary Niemiec, północnej Francji, Belgii i Holandii. Ren to rzeka mocno uregulowana i obwałowana. Rozwój żeglugi spowodował odcinanie meandrów i regulację koryta tak, że długość Górnego Renu, poniżej Bazylei skrócono o 80 km. Z kolei obszar terenów zalewowych w dolinie zmniejszył się na tym odcinku z ponad 1 tys. km kw. do 140. Na odcinku granicznym Górnego Renu między Niemcami i Francją wybudowano osiem stopni żeglugowo-energetycznych. Zdaniem niemieckich ekspertów zabudowa hydrotechniczna Górnego Renu podniosła stan wody o 40 cm.
Jak poradzili sobie z tym Niemcy?
Zmienili sposób walki z żywiołem. Dziś prowadzi się tam renaturyzację koryt rzecznych i przywraca naturalne tereny zalewowe. Równocześnie buduje się poldery i prowadzi tzw. odpieczętowywanie środowiska.
Na czym to właściwie polega?
Renaturyzacja koryt polega na przywracaniu ich do stanu naturalnego m.in. poprzez zrywanie betonowych umocnienień, odtwarzane zakoli, wysp. Z kolei przywracanie terenów zalewowych polega na poszerzaniu obwałowań. Kiedy nie ma takiej możliwości, na chronionych wałami rzekach wykonuje się poldery. To wydzielone powierzchnie dolin rzecznych, otoczone z czterech stron obwałowaniami, które mogą być zalewane w czasie wysokich stanów wód. Odpieczętowywanie środowiska polega zaś na wymianie nieprzepuszczalnych pokryć gruntów użytych na przykład do budowy parkingów na materiał umożliwiający wsiąkanie wody do ziemi.



Czy gdzieś udało się w ten sposób zapobiec powodzi?
W Rotenburgu nad Fuldą odtworzono już około 60 ha naturalnej powierzchni obejmującej tereny bagienne i lasy łęgowe. Ponadto poszerzono fragment sztucznego koryta. Realizacja planowanych działań pozwoli na obniżenie ewentualnej fali powodziowej o kilkadziesiąt centymetrów. Z kolei na rzece Ren prowadzone są od wielu lat prace, które docelowo pozwolą na odzyskanie na terenie Niemiec i Francji 6800 ha powierzchni. Umożliwi ona przyjęcie 260 mln m sześc. wody (to tyle ile łączna pojemność zbiorników Czorsztyn-Niedzica oraz Tresna na Sole), z czego ponad 60 proc. przypada na obszar Badenii-Wirtembergii. Podobne działania są prowadzone na Dunaju, Łabie i setkach innych rzek. Podobne przedsięwzięcia realizowane są także na terenach zagrożonych powodzią w Anglii, Walii, Austrii, Francji czy USA.
Skoro wały przeciwpowodziowe nie zdają egzaminu, to jak możemy się ochronić?
Musimy nauczyć się żyć z powodziami i przyjąć do wiadomości, że nie da się chronić wszystkiego. Jeżeli już to zaakceptujemy, powinniśmy przygotować krajową strategię ochrony przeciwpowodziowej, w której należy określić tereny, które chcemy skutecznie chronić dostępnymi metodami z poszanowaniem środowiska, obszary, z ochrony których rezygnujemy, a także słabo zaludnione miejsca, w odniesieniu do których stosujemy wyłącznie system ostrzeżeń i ewakuacji.
Ale tam mieszkają ludzie.
Jeżeli nie jesteśmy w stanie ochronić jakiegoś terenu, można też przesiedlić ludzi. Tak uczyniono po katastrofalnej powodzi w USA w 1972 r. nad górską rzeką Rapid Creek. Spowodowała ona śmierć 239 osób i uszkodzenie 1500 budynków mieszkalnych. Po powodzi władze zmieniły lokalizację 1100 domostw i oddały rzece przestrzeń długości 8 km i szerokości czterech ulic. Także przesiedlenia osób w ramach ochrony przeciwpowodziowej nie są niczym nadzwyczajnym, choć niejednokrotnie bolesnym. Przecież pod budowę zapór również konieczne są wywłaszczenia. W ramach realizacji zbiorników Czorsztyn-Niedzica wysiedlono około 2 tys. osób. Ponadto można w odniesieniu do najbardziej zagrożonych obszarów rozważyć wprowadzenie liberalnego rozwiązania. Na przykład wycofanie lub znaczne ograniczenie zobowiązań finansowych w stosunku do powodzian, którzy w przyszłości nie będą chcieli się ubezpieczyć. Z kolei, żeby nie zbankrutowały firmy ubezpieczeniowe, jeśli nie zdążą uzbierać składek przed powodzią, dopiero wówczas państwo może przejmować zobowiązania finansowe.
*Robert Wawręty, inżynier środowiska, ekspert od gospodarki wodnej w Towarzystwie na rzecz Ziemi i członek Rady Regionu Dorzecza Górnej Wisły