Z Wojciechem Konończukiem rozmawia Marcin Fijołek
Dlaczego mam nie wierzyć mediom, które – jak „Wall Street Journal” – piszą o pomyśle na rozejm i pokój w Ukrainie już na Wielkanoc, ale analizie Ośrodka Studiów Wschodnich, w której piszecie, że nie ma na to szans?
ikona lupy />
Wojciech Konończuk, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe

Proszę zwrócić uwagę, kto deklaruje chęć szybkiego dojścia do porozumienia – najpierw w 24 godziny, później w 100 dni, teraz do Wielkanocy. Strona amerykańska. Nie mówią o tym na poważnie ani Rosjanie, ani Ukraińcy.

W logice szybkiego porozumienia Trump przymusza obie strony do dogadania się.

Problem w tym, że warunki zakończenia wojny, jakie są formułowane przez Rosję i jakie mogłaby zaakceptować Ukraina, są na tyle od siebie odległe, że szans na porozumienie – a zwłaszcza szybkie – nie ma.

Ale – by zostawić na marginesie racje moralne – przymuszenie do pokoju polega na tym, że żadna ze stron nie osiąga swoich celów, a zarazem obie ogłaszają sukces na użytek własnej propagandy.

Myśli pan bardzo racjonalnie – nie wykluczone, że tak myśli też amerykańska administracja – że jak się naprawdę postaramy, zachęcając do tego trochę marchewką, a trochę kijem, to uda się przygotować rozwiązanie, które będzie dobre dla Rosji, Ukrainy, a także Europy i USA. Ale Rosjanie tak nie myślą. Dla Moskwy problemem nie jest obecna sytuacja, lecz samo istnienie suwerennego państwa ukraińskiego. Warunki obu stron nie są po prostu różnicą zdań. To galaktycznie odległe rzeczywistości, dwa inne światy.

Jak pan przyjął te pierwsze decyzje Trumpa wobec Kijowa i Moskwy?

Trump uznał, że konflikt rosyjsko -ukraiński jest najłatwiejszym z wyzwań międzynarodowych, jakie przed nim stoją, i błyskawicznie, bez uzgodnień z Kijowem i konsultacji z Europą, przystąpił do działania. Konsekwencją jest fakt, że porusza się z gracją słonia w składzie porcelany. W jego retoryce następuje odwrócenie pojęć co do tego, co jest czarne, a co białe w tej wojnie. Zełenski stał się dyktatorem bez mandatu wyborczego, a Putin jest silnym liderem, z którym można robić interesy. Rosja już może odtrąbić sukces: administracja Trumpa zakończyła jej izolację w świecie zachodnim, zaprosiła ją do stołu negocjacji, zagłosowała przeciwko rezolucji na forum ONZ, niejako kwestionując winę Moskwy za agresję, i zaczęła rozmawiać o pokoju ponad ukraińskimi głowami. Dotychczasowe ustępstwa Trumpa przeszły rosyjskie oczekiwania. To nieustanne prezenty, które funduje dziś Kremlowi Trump, chcąc szybko zamknąć sprawę. Stare rosyjskie porzekadło mówi „Od pośpiechu dużo śmiechu”. Wydaje się, że tak też przyjęto na Kremlu gesty dobrej woli ze strony USA podszyte złudną nadzieją na zakończenie wojny na akceptowalnych warunkach.

Ale może w tym szaleństwie jest metoda? Mieliśmy już najostrzejsze jak tylko można rezolucje ONZ. Papier przyjmował wszystko, a Rosja robiła swoje. Może dziś Amerykanie wciągają ją w jakiś wir negocjacji, wymuszając na którymś etapie krok w tył.

Rosja nie chce robić kroku w tył. Moskwa liczy, że przez sukcesy na froncie – a od kilkunastu miesięcy Ukraina broni się z coraz większym trudem – polepszy swoje pozycje w rozmowach. Najpóźniej za kilka miesięcy powstanie pytanie, w jakim zakresie – i czy w ogóle – Europa będzie w stanie zastąpić dotychczasową amerykańską pomoc. To nie Trump wciąga Rosjan w negocjacje, tylko Rosjanie Trumpa, z jednej strony z nieukrywaną radością pozwalając mu się kompromitować w oczach niemałej części świata, z drugiej – przygotowując się na rozłożony w czasie proces rozmów przy jednoczesnej kontynuacji agresji militarnej. Moskwie nie chodzi o zaakceptowanie jej dotychczasowych aneksji terytorialnych. Rosja gra o wszystko – pozbawienie Ukrainy suwerenności i przebudowanie systemu europejskiego bezpieczeństwa w taki sposób, aby to Moskwa miała w nim złotą akcję co do kluczowych decyzji.

Na co są w stanie dziś przystać Ukraińcy?

Samo rozpoczęcie przez Trumpa negocjacji z Putinem bez informowania o nich Kijowa zostało skrajnie negatywnie odebrane w Ukrainie – i w społeczeństwie, i przez władze. Powstało niemal poczucie zdrady i rozczarowania, szczególnie że ekipa Zełenskiego wiązała z administracją Trumpa spore nadzieje. Dziś Kijów deklaruje bardzo jasno, że nie zaakceptuje porozumienia wynegocjowanego bez swojego udziału. Zignoruje je i – mimo wszystkich trudności – będzie prowadzić wojnę, licząc, że Europa zaangażuje się w pomoc wojskową o wiele mocniej niż do tej pory.

Co jest projektem minimum ze strony Kijowa?

W Ukrainie przez te trzy lata wojny dojrzało przekonanie, że kraj nie będzie w stanie odzyskać integralności terytorialnej w granicach uznanych międzynarodowo. Ale Kijów nie pójdzie na ustępstwa, które zalegalizowałyby rosyjskie aneksje. Może się co najwyżej zgodzić na faktyczne zaakceptowanie tego stanu rzeczy. Zełenski sygnalizuje to od amerykańskich wyborów, chcąc pokazać Trumpowi, że Ukraina jest konstruktywnym partnerem. Kijów jest też gotowy na rezygnację z akcesji do NATO, przynajmniej taktycznie, bo w zamian oczekuje gwarancji bezpieczeństwa.

Wszyscy w Ukrainie wiedzą dziś, czym jest Rosja. Nie ma wcześniejszych iluzji, jak to było przed wojną, że z Rosjanami zawsze można się dogadać. Dlatego Ukraińcy rozumieją, że prędzej czy później – niezależnie od warunków rozejmu czy pokoju – rosyjski problem wróci. Ukraina potrzebuje czasu, jest tą wojną bardzo zmęczona, ale chciałaby takiego zawieszenia ognia, żeby przygotować się do kolejnej fazy wojny. Dziś widzimy rozgrywkę, by kupić ten czas za możliwie najniższą cenę i możliwie najmniejsze ustępstwa.

Nasza rozmowa ukaże się w dniu, w którym Zełenski ma podpisać porozumienie w sprawie wykorzystywania ukraińskich metali rzadkich. To jest też element tej ceny?

Tak. Wszystko wskazuje na to, że Ukraina zgodzi się na takie porozumienie i jeśli wierzyć przeciekom medialnym, będzie ono w lepszej wersji niż pierwszy projekt, który w zasadzie był umową o jednostronnej eksploatacji zasobów ukraińskich. Nowa wersja przewiduje, że powstanie Fundusz Inwestycyjny na rzecz Odbudowy, który będzie wspólną własnością rządów Ukrainy i USA i będzie inwestował środki w projekty w Ukrainie. Kijów przekaże funduszowi 50 proc. przychodów z przyszłej eksploatacji ukraińskich zasobów naturalnych, w tym złóż minerałów, ropy i gazu, oraz infrastruktury do ich obsługi. Porozumienie ma charakter ramowy, wiele szczegółów pozostaje niejasnych. Mają zostać określone w kolejnej umowie o samym funduszu. Pewnie wymagana będzie też ratyfikacja przez Radę Najwyższą. Umowa ma jednak posmak neokolonialny i nie zawiera żadnych gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy, o co ta usilnie zabiegała. Cały obecny ukraiński wysiłek to wołanie o gwarancje bezpieczeństwa, jeśli nie w formie członkostwa w NATO, to choćby w formule twardego zabezpieczenia amerykańskich inwestycji w Ukrainie. Na marginesie, za moment także niektóre inne kraje będą chciały uzyskać specjalne koncesje albo przychylność przy okazji kontraktów gospodarczych przy przyszłej odbudowie tego kraju.

Jednym z poziomów tej rozgrywki jest też wracające pytanie o ewentualną misję pokojową czy stabilizacyjną, której celem miałoby być przypilnowanie rozejmu i pokoju w Ukrainie.

Liderzy unijnych państw rozpoczęli w tej sprawie ważne rozmowy, bo trzeba myśleć o formule wojskowej misji stabilizacyjnej w Ukrainie w formacie „Europa plus”. Nie zostanie ona jednak zainstalowana bez zawieszenia ognia. Mam wrażenie, że zaczęliśmy od punktu trzeciego, a nie mamy załatwionego pierwszego, czyli efektywnego zamrożenia frontu. Rosja doskonale rozumie, że trwające działania zbrojne to jej kluczowy argument w negocjacjach. I trudno, by z tego zrezygnowała. Kreml też wyraźnie mówi, że żadnej europejskiej misji stabilizacyjnej nie zaakceptuje.

Na czym w pierwszym rzędzie może zależeć Moskwie?

Na co najmniej złagodzeniu sankcji. Rosja tego bardzo potrzebuje, czytamy o tym w zasadzie w każdym komunikacie Kremla. Ale Kreml nie zgodzi się na zawieszenie broni tylko za cenę złagodzenia sankcji. Nie po to tę wojnę zaczynał, aby zadowolić się tylko swoimi nowymi nabytkami terytorialnymi, czyli ziemiami ukraińskimi, które opanował od 2022 r.

Jeśli i Ukraina, i Rosja potrzebują tego czasu, to może jest na horyzoncie jakieś kruche porozumienie, które pozwoli obu stronom przegrupować siły?

Z punktu widzenia Moskwy tymczasowe porozumienie to scenariusz nie do zaakceptowania. Wpędzona w tryby wojenne rosyjska gospodarka jeszcze wytrzyma reżim sankcyjny, a zatrzymanie rozpędzonej machiny wojennej wcale nie będzie łatwe. Kreml uważa, że trwa rozstrzygająca rozgrywka o przyszłość Ukrainy, i jest zdeterminowany, by osiągnąć swoje możliwie maksymalne cele. Rosja ma też nadzieję – i może nie być w błędzie – że Europa będzie miała problem ze wspieraniem Ukrainy na takim poziomie, aby zastąpić wcześ niejszą pomoc amerykańską. Potrzebny jest jasny komunikat Europy, że ta obudziła się z letargu i potrafi zamieniać szumne słowa polityków w czyny.

Premier Donald Tusk – zresztą jak kiedyś premier Mateusz Morawiecki – mówi o uruchomieniu zamrożonych aktywów rosyjskich. Może to jest ten moment...

Tak, to potencjalnie najłatwiejszy sposób na znalezienie środków na dalsze wspieranie Ukrainy. Byłby to również ruch bolesny dla Moskwy, bo w Europie jest około 210 mld euro rosyjskich aktywów. Wciąż jednak nie ma konsensusu politycznego, by iść w tę stronę. Przeciw są Niemcy, a także Belgowie, bo gros tych środków jest w Brukseli. Sceptyczny jest też Paryż.

Widzi pan jakiś scenariusz, który dawałby nadzieję?

Optymistyczne byłoby fiasko rozmów amerykańsko-rosyjskich i koniec iluzji Trumpa, że może się z Putinem dogadać. Administracja USA musiałaby zrozumieć, że Moskwa chce ją oszukać, a Trump – przypomnieć sobie o swoich deklaracjach, w których sugerował zaostrzenie sankcji, jeśli Kreml nie zgodzi się na trwałe zakończenie wojny.

Optymalne byłoby, gdyby Europa wreszcie obudziła się z letargu strategicznego i na poważnie zajęła się inwestycjami we własne bezpieczeństwo, kończąc z jego outsourcingiem w Stanach Zjednoczonych, jak to się działo w ostatnich dekadach. Nie miejmy jednak złudzeń – inwestycje te będą bardzo drogie i trzeba je będzie konsekwentnie realizować przez wiele lat. Jednak są niezbędne, bo czas „rodzinnych” relacji transatlantyckich, jazdy na gapę i prostych wyborów się skończył. ©Ⓟ