Rosja cofa się tylko wtedy, gdy po drugiej stronie czuje siłę i determinację. Gdy czuje słabość, nie szuka kompromisu, lecz się rozpycha. To żelazna zasada rosyjskiej i radzieckiej dyplomacji. Jak mówiła niegdyś świeżo upieczona szefowa unijnej dyplomacji Kaja Kallas, żąda niemożliwego, by osiągnąć coś, co przed rokowaniami zdawało się trudne do zdobycia. Tak jest i teraz. Państwa Zachodu prześcigają się w formułowaniu własnej wizji zawieszenia broni w Ukrainie. Rosja czeka, bo być może sama zdoła wybrać moment, by do nich zasiąść. A gdy zasiądzie, położy na stole cały pakiet. W tym pakiecie będziemy także my.

Linię zarysował Konstantin Małofiejew. To postać kluczowa dla zrozumienia współczesnej Rosji. Nazywany prawosławnym oligarchą, w 2014 r. finansował rosyjskie bojówki wszczynające wojnę na Donbasie, stoi za całym zestawem internetowych mediów, które można nazwać czarnosecinnymi, szuka porozumienia z zachodnimi organizacjami ultrakonserwatywnymi. Chce je kupować retoryką chrześcijańską, antyaborcyjną, przeciwstawiającą się zachodniej zgniliźnie i ofensywie ruchów LGBT. W rzeczywistości jest tak samo obłudny, jak reszta Kremla. Niedawno rozbił rodzinę Marii Lwowej-Biełowej, rzeczniczki praw człowieka, która za udział w porywaniu ukraińskich dzieci jest poszukiwana przez Międzynarodowy Trybunał Karny. Lwowa-Biełowa z poprzednim mężem wychowywała dziewięcioro dzieci, w tym pięcioro adoptowanych. Po ślubie z Małofiejewem dzieci pozostały przy ojcu.

ikona lupy />
Prokremlowski prawosławny oligarcha Konstantin Małofiejew / Materiały prasowe / fot. Lous Whinston/Wikipedia

Małofiejew, siedząc w cieplarnianych warunkach w luksusowym hotelu w Dubaju, udzielił wywiadu dziennikowi „Financial Times”. Został zapytany o plan, który Kremlowi przedstawi wysłannik Donalda Trumpa Keith Kellogg. Gdyby był on tożsamy z tym, co Kellogg wcześniej pisał, zakładałby zamrożenie ukraińskich rozmów o członkostwie w NATO, wstrzymanie wojny wzdłuż linii frontu i ograniczenie sankcji na Rosję. Małofiejew odparł, że taką ofertę Władimir Putin odrzuci. – Kellogg przyjedzie do Moskwy ze swoim planem, my go weźmiemy i powiemy mu, żeby się pier…, bo nic nam się w nim nie podoba. Żeby rozmowy były konstruktywne, powinny dotyczyć nie tylko przyszłości Ukrainy, lecz także przyszłości Europy i świata – odparł. Jeśli brzmi to dla kogoś złowrogo, to dobrze, bo tak powinno brzmieć.

My doskonale wiemy, czego Rosja chce od świata. Zostało to zaprezentowane w ultimatum wystosowanym przez wiceministra dyplomacji Andrieja Riabkowa jesienią 2021 r., tuż przed inwazją na Ukrainę. Moskwa chciała zawarcia z Zachodem traktatów regulujących dwustronne relacje. Ultimatum zostało przedstawione w formie nieakceptowalnej dla nikogo. Wiceminister oświadczył, że „NATO ma zabierać manatki za granice z 1997 r.”. Innymi słowy, Moskwa już wtedy żądała, by Polska, Rumunia i państwa bałtyckie zostały ogołocone z zachodnich instalacji i żołnierzy. Rumuńskie Deveselu czy Redzikowo miałyby zniknąć z natowskich map, a państwa od Estonii na północy (Rosja nie spodziewała się wówczas, że do NATO wkrótce przystąpią Finlandia i Szwecja) po Bułgarię na południu znów miałyby trafić do szarej strefy bezpieczeństwa. Zostać zdegradowane do kategorii krajów, przez które – jak pisał w latach 90. w analizie jeden z zachodnich banków inwestycyjnych – „w każdej chwili mogą przejechać rosyjskie czołgi”.

Co w zamian miałaby dać Rosja? Tutaj na stole może się pojawić kwestia broni jądrowej na Białorusi. Po inwazji na Ukrainę do tego kraju trafiły rosyjskie głowice atomowe, Mińsk został objęty rosyjskim parasolem nuklearnym, a współpraca wojskowa jest nadal zacieśniana (w piątek zostanie podpisana kolejna umowa). Obie stolice koordynują działania dywersyjne, w tym przebieg kryzysu migracyjnego na granicy z Polską, Litwą i Łotwą. Od niedzieli będzie obowiązywać jednolita wiza białorusko-rosyjska, która tylko zwiększy możliwość ściągania migrantów chętnych do forsowania granic strefy Schengen. Moskwa może zagrać kartą, którą bez większego powodzenia testowała w czasach zimnej wojny, znaną jako plan Adama Rapackiego. Szef MSZ PRL zaproponował w 1957 r., by uczynić z Polski, Czechosłowacji, NRD i RFN strefę bezatomową.

Realizacja osłabiłaby potencjał NATO. Sojusz równoważył wówczas amerykańską bronią atomową deficyt sił konwencjonalnych. Poza tym broń, raz wycofana z PRL, CSRS i NRD, mogłaby tam wrócić jedną decyzją Moskwy. Relacje Stanów Zjednoczonych z Niemcami Zachodnimi były już wówczas bardziej zniuansowane, a dodatkowo nad Renem rósł w siłę ruch pacyfistyczny, więc o powrót broni „A” byłoby trudniej. Oferta wycofania atomu z Białorusi w zamian za ograniczenie zachodniej obecności w Europie Środkowej jest więc całkiem realna, a co więcej, wpisywałaby się w głoszone przez Trumpa przywiązanie do polityki transakcyjnej oraz dążenie do ograniczenia amerykańskiej obecności w Europie. Na naszą korzyść w relacjach z republikańskim Białym Domem grają wprawdzie realne wysiłki na rzecz modernizacji armii, pomoc udzielona Ukrainie i wykonywanie z dużą nadwyżką założenia o 2 proc. PKB na obronę. Ale nie daje to pełnej gwarancji, że nie znajdziemy się na stole rokowań, zamiast przy nim zasiadać. ©℗