Prowadzić wyrównany pojedynek z Donaldem Trumpem to wstyd. To kandydat o potężnym elektoracie negatywnym, oskarżony w czterech różnych sprawach, z 91 zarzutami karnymi, głoszący „wielkie kłamstwo”, czyli spiskowe teorie o sfałszowanych wyborach w 2020 r., w co nie wierzy nawet połowa republikanów. Człowiek o niepowtarzalnej umiejętności zrażania do siebie wyborców (ostatni przykład: Portorykańczycy) i otaczania się ludźmi szalonymi. To, że nie potrafią go z partii wyeliminować sami republikanie, jest jedną sprawą. Druga jest taka, że ponownie nie znajdują na niego sposobu demokraci. Bo mniej więcej połowa Amerykanów w sytuacji wyboru między Trumpem a Harris, wskazuje na tego pierwszego. Nie zmienią tego rezultaty z wtorku, nawet jeśli ostatecznie do Białego Domu wejdzie Kalifornijka. Trumpiści we wtorek nie wyparują.
Dlaczego tak się stało? Grzechem pierworodnym demokratów było to, że Joe Biden nie przygotował partii na scenariusz alternatywny wobec swojej reelekcyjnej kandydatury. Nikogo nie namaścił na następcę, dusił w zarodku każdą konkurencję. Jeszcze w pierwszym roku prezydentury podrzucił Harris kukułcze jajo, przydzielając jej zadanie zarządzania migracją, na czym nie dało się utrzymać popularności. Biden to waszyngtoński wyjadacz, który umie wbijać sztylet z uśmiechem na ustach. Zrobił to, bo nie chciał, by Kalifornijka urosła na tyle, by rzucić mu wyzwanie w 2024 r. Później kurczowo trzymał się decyzji o kandydowaniu, groteskowo zaprzeczając faktom i sondażom. Zrezygnował dopiero pod koniec lipca, na nieco ponad trzy miesiące przed wyborami. Prawybory, które wygrał, wyrzucono do kosza.
Starszyzna partii, z Barackiem Obamą i Nancy Pelosi na czele, namaściła Harris po kilkudniowym namyśle i z pewnymi wątpliwościami. Publicznie szybko jednak zakończono dyskusje. Jest Harris i kropka. Nie ma alternatywy, nie ma otwartej konwencji partyjnej, nie ma czasu na głosy odrębne. Trudno było się pozbyć wrażenia, że Harris została demokratycznym delegatom narzucona, a wszystko działo się nieco z przypadku. Żadna w tym większa strategia. Ruch z szybką podmianką kandydatów był ryzykowny, ale początek okazał się usłany różami, a media nazwały go miesiącem miodowym. Słupki popularności wiceprezydent poszybowały do góry, a Trump frustrował się w Mar-a-Lago.
W rekordowych liczbach pojawili się darczyńcy, ci wielcy i mniejsi, wpłacający po kilka czy kilkanaście dolarów. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Biden był balastem, a partia miała wjechać na autostradę do Białego Domu, iść po swoje przeznaczenie, po nową rooseveltowską koalicję od mniejszości etnicznych, przez liberalnych intelektualistów, po robotników przemysłowych. Sztabowcy demokratów byli pewni siebie. – Wygrywamy – mówili w mediach i podcastach. Jesienią coś pękło, słupki runęły na tyle, że Harris zanurkowała do poziomów Bidena. Przestała być faworytką. Okazała się kandydatem ugrupowaniu ciążącym, bo demokraci walczący o Senat w Pensylwanii, Michigan czy Wisconsin, czyli stanach remisowych, w sondażach do końca prezentowali się od niej lepiej o solidne kilka punktów procentowych.
Co się zepsuło? Będzie to przedmiotem dokładnych analiz powyborczych niezależnie od wyniku głosowania. Może to, że mało w niej autentyczności, a każde słowo i gest wydają się zaprogramowane przez sztabowców i marketingowców. Pod koniec kampanii Harris wyglądała jak chodzący hologram, na wiecach powtarzała dokładnie to samo, kubek w kubek, wykonywała te same gesty. Od demokratki zaczęły odpływać mniejszości, Latynosi i czarnoskórzy, a to niepokojący sygnał dla partii na najbliższe lata. Zwycięstwo nad Trumpem, i to z pokaźną przewagą, powinno być dla demokratów obowiązkiem, a nie wyścigiem, w którym stale czują na plecach oddech rywala. Tymczasem tak się nie stało. Jeżeli Harris przegra, będzie to oznaczało katastrofę dla demokratów. Jeśli wygra, wiele jej się zapomni. Ale niesmak pozostanie. ©℗