Nie ma sensu uderzać w Radosława Sikorskiego za jego – w sumie bardzo udany – wywiad przeprowadzony przez współpracowników rosyjskiego wywiadu cywilnego SWR Wowana i Lexusa. Choć trzeba też uczciwie przyznać, że szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jeszcze jako polityk opozycji – nie szczędził sobie szyderstw z prezydenta Andrzeja Dudy, gdy ten został wkręcony „na Macrona” przez tych samych pranksterów.

Wówczas pisaliśmy w DGP, że głowę państwa polskiego zaatakowała najbardziej inteligenta część reżimu Władimira Putina. Celująca raczej w poważnych graczy na arenie międzynarodowej. Podobnie jest z Sikorskim. Miał odegrać swoją rolę w momencie, gdy ważą się losy tego, czy USA i Wielka Brytania zgodzą się na atakowanie celów w głębi Rosji za pomocą pocisków manewrujących Storm Shadow i pocisków balistycznych bardzo krótkiego zasięgu ATACMS.

Sikorski w rozmowie z udawanym Petrem Poroszenką jest zaskoczony przeciągającą się mobilizacją w Ukrainie. Wyraża gotowość do pomocy w szkoleniu żołnierzy i zachęcaniu Ukraińców przebywających w Polsce do obrony swojej ojczyzny. Mówi o odsyłaniu przede wszystkim tych, którzy łamią prawo w Polsce. Inni niechętni do służby wojskowej mieliby być pozbawiani prawa do programów pomocy społecznej. Wspomina o rzeczach oczywistych, takich jak wsparcie dla unijnych programów pomocowych dla Kijowa czy pilotowanego przez Czechów programu dostaw amunicji. Przestrzega przed wejściem w coś, co można nazwać rozszerzoną formułą normandzką, nad którą Ukraina straci kontrolę podczas rozmów pokojowych. – Jaki interes ma Afryka Południowa, Brazylia albo Indie w kwestii granic Ukrainy? – pyta retorycznie Sikorski. Przedstawia tezę przywiezioną z USA na temat potencjalnej prezydentury Donalda Trumpa, która wcale nie musi być korzystna dla Władimira Putina, bo republikanin może po prostu zagrozić mu eskalacją.

Polski minister mówi o warunkach, w których NATO mogłoby się włączyć do wojny. Jego zdaniem obecnie prawdopodobieństwo takiego scenariusza wynosi 0 proc. Ale sytuacja może się zmienić, jeśli zostanie przerwany front. Dodaje, że nikt w Sojuszu o tym oczywiście oficjalnie nie powie, aby nie podbijać propagandy Kremla. Najbardziej wartościowe dla Rosjan jest przyznanie przez Sikorskiego, że koncepcja wprowadzenia wojsk NATO do Ukrainy zgłoszona przez Emmanuela Macrona jest po to, by Putin się zastanawiał, co Sojusz ma na myśli, a nie po to, by te wojska wprowadzić. W ten sposób minister – jako NATO-wski VIP – doprowadza ten pomysł do bankructwa.

Wszystko to jest spójne i sensowne. Momentami budujące, gdy Sikorski przekonuje udawanego Poroszenkę, że w Polsce wokół polityki bezpieczeństwa i zagadnień wschodnich panuje ponadpartyjna zgoda (co zresztą w jakimś sensie jest prawdą). Zaskakuje jednak to, że Sikorski pozwala sobie na recenzowanie Andrzeja Dudy w rozmowie z „politykiem” z przeszłości. Kimś, kto w Ukrainie odgrywa rolę mema rozdającego czekoladki żołnierzom na froncie. Kim jest Poroszenko, by spowiadać się mu, że polski prezydent jest ostatni rok u władzy, czuje się nieco zmarginalizowany, a jego rozważania o programie Nuclear Sharing to próba skupienia na sobie uwagi? Dlaczego polski minister traktuje szemranego oligarchę, który swój pierwszy milion zarobił na rejderstwach firm w Mołdawii i niejasnych schematach przemytniczo-korupcyjnych w Naddniestrzu – niczym pierwszoligowego męża stanu? Spoufalanie się przeciwko swojemu prezydentowi z fałszywym producentem cukierków jest – odwołajmy się do klasyka – zwykłą murzyńskością. Niezależnie od tego, czy Radosław Sikorski szanuje Andrzeja Dudę, czy też nie, jego obowiązkiem jest odgrywanie roli ministra, a nie publicysty w relacjach z przedstawicielami obcych państw. Jeśli nie odgrywa jej właściwie, siłą rzeczy sam wdrukowuje sobie status niepoważnego atencjusza. Tymczasem szkoda talentu, który do spraw zagranicznych Sikorski niewątpliwie ma. Poroszenko – udawany czy też nie – powinien być dla niego trzecioligowym petentem, a nie paniskiem. To Sikorski jest ważną figurą w sprawach międzynarodowych, a nie jakiś Poroszenko. ©℗