Przychodził do władzy jako najmłodszy przywódca państwa od czasów Napoleona i z iście napoleońskim rozmachem rozpoczął drogę na szczyty władzy. „To, co daje Francji jedność, polega na akceptacji i na niezgodzie: akceptacji różnego pochodzenia i różnych losów, niezgodzie na fatalizm. Stąd nasza wola, żeby dać wszystkim obywatelom autonomię, żeby każdy mógł znaleźć dla siebie miejsce. Jest to marzenie o narodzie składającym się z ludzi niepodobnych, ale równych w prawach. Ta praca zabierze 10 lat. Trzeba ją rozpocząć już teraz” – pisał w 2016 r. Macron w swojej książce „Rewolucja” i jak na razie wiele wskazuje na to, że swoje dziesięcioletnie dzieło dokończy, choć chyba nie o takim końcu myślał.
Wówczas pełnił funkcję ministra gospodarki, przemysłu i cyfryzacji w rządzie Manuela Vallsa (po tym, jak w latach 2012–2014, za François Hollande’a, pracował jako zastępca sekretarza generalnego Pałacu Elizejskiego). Choć przedstawiał się jako nowa nadzieja i lider nowej politycznej siły, to w rzeczywistości nie tylko wywodził się z fatalnie ocenianej przez Francuzów administracji socjalistycznego prezydenta, lecz także przez kilka lat był członkiem Partii Socjalistycznej, z którą związał początki swojej kariery politycznej. Przez lata ewoluował politycznie z lewicowych pozycji w kierunku liberalnym, a jego partia Renaissance przez krótki okres rozdawała karty we frakcji europejskich liberałów. W ostatnich miesiącach przez lewicę jest krytykowany za skręt w prawo w polityce migracyjnej, a przez prawicę za zbyt lewicowe podejście do kwestii światopoglądowych. Oba obozy – skrajnej lewicy Jeana-Luca Mélénchona i skrajnej prawicy Marine Le Pen i Jordana Bardelli – krytycznie odnoszą się jednak przede wszystkim do stanu francuskiej gospodarki i sposobu zarządzania państwem.
En Marche!
Kiedy w 2016 r. Macron ogłaszał start nowej inicjatywy politycznej En Marche!, miała to być nie tylko partia, lecz także ruch, społeczność, która wyniesie go do władzy, a potem pozwoli się przy niej utrzymać przez – jak prognozował – początkowo 10 lat. Dwie pięcioletnie kadencje z rzędu – na tyle mógł liczyć i tyle, jak się wydaje, osiągnie. Kluczem jednak było przetrwanie partii, która w momencie kryzysu lidera albo po zakończeniu drugiej kadencji podejmie wyzwanie i będzie kontynuować politykę „macronizmu”. I En Marche!, i późniejsze jej wcielenie Renaissance Macron zbudował przede wszystkim na niedoświadczonych, choć świetnie wykształconych i lojalnych współpracownikach. To m.in. Ismaël Emelien – jedna z najważniejszych postaci dla obozu Macrona, architekt jego pierwszej zwycięskiej kampanii wyborczej, który choć odszedł z ruchu w 2019 r., wciąż nieformalnie doradzał prezydentowi. To także Stanislas Guerini – twórca struktur partyjnych En Marche!, a później minister w różnych resortach. To Stéphane Séjourné – kluczowa postać przy powstaniu ruchu, następnie minister ds. UE i spraw zagranicznych, lider frakcji Renew w PE. To także Gabriel Attal, który w zaledwie siedem lat od organizacji młodzieżówki partii dotarł do stanowiska szefa rządu. Wszyscy bez wyjątku wciąż należą do bliskiego kręgu współpracowników Macrona i żaden z nich nie sprawdził się jako potencjalny następca.
Najbliżej tej roli był Attal, którego kariera wydawała się wręcz wzorcowa do momentu, gdy objął funkcję szefa rządu. Macron desygnował go w chwili, gdy coraz większą popularnością zaczął się cieszyć jeszcze młodszy od premiera, zaledwie 28-letni dziś Jordan Bardella – nowy przewodniczący skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego.
Pierwszym zadaniem Attala miało być przechylenie szali na rzecz Renaissance w wyborach europejskich. Od początku wiadomo było, że system proporcjonalny w wyborach do PE będzie premiował Zjednoczenie Narodowe – bardzo aktywne w całym kraju, ale – jak się wydawało Macronowi – pozbawione na tyle znaczących liderów lokalnych, żeby poradzili sobie w wyborach parlamentarnych. Attal miał na odwrócenie niekorzystnego trendu dla centroliberalnego obozu Renaissance zaledwie pół roku – czas wypełniony strajkami rolników, zaostrzaniem polityki migracyjnej i nie najlepszych wyników francuskiej gospodarki. Finał: objęcie kraju procedurą nadmiernego deficytu przez Komisję Europejską.
Trendy pozostały dla frakcji rządzącej bezlitosne, a młodemu premierowi nie udało się stawić czoła Bardelli i rozpędzonemu Zjednoczeniu Narodowemu. Po rozwiązaniu parlamentu i ogłoszeniu przedterminowych wyborów ponownie miały zostać uruchomione szerokie zastępy członków partii, ale tym razem prawie nikt nie chciał już „umierać za macronizm”. Decyzja o rozpisaniu wyborów na czas, gdy nie tylko lider, lecz także cała partia przeżywa największy kryzys od początku jej funkcjonowania, wydawała się zagrywką hazardową, której efekty najpewniej jeszcze bardziej pogrążą obóz rządzący. Macron przez siedem lat nie tylko nie przygotował swojego następcy, lecz także – zajęty własnym wizerunkiem – nie zbudował partii odpornej na wstrząsy, które jeszcze niedawno potrafił rozwiązywać niemal w pojedynkę.
Wszystkie kryzysy Macrona
Nie licząc wojny w Ukrainie i poprzedzającego ją kryzysu energetycznego, Pałac Elizejski w ciągu ostatnich dwóch kadencji mierzył się z co najmniej kilkoma kryzysami wewnętrznymi. Część z nich wywołał sam przez forsowanie niepopularnych wśród Francuzów przepisów. Tak było m.in. w 2017 r., gdy wprowadzał reformę prawa pracy dającą teoretycznie większą elastyczność zatrudnienia, która jednak spotkała się z silnym oporem związków zawodowych (Macron miał z nimi na pieńku jeszcze od czas pełnienia funkcji ministerialnych). W 2021 r. z kolei, chcąc promować laickość, jedną z głównych idei jego rządów, przeprowadził przez parlament ustawę o „separatyzmie”, która miała zwalczać radykalizm islamski, a w efekcie w tak zlaicyzowanym na tle reszty UE kraju wywołała debatę o wolności religijnej i była krytykowana także przez środowiska chrześcijańskie. Od 2019 r. próbował z kolei przeforsować reformę systemu ubezpieczeń dla bezrobotnych, która zaostrzała warunki otrzymywania zasiłków i zmniejszała liczbę krótkoterminowych umów o pracę, czym ponownie naraził się związkom zawodowym i opozycji, a reforma została odroczona i ostatecznie wprowadzona dopiero dwa lata później. Masowy sprzeciw wywołała też zmiana wieku emerytalnego – zawieszona w czasie pandemii i przemilczana w kampanii przed drugą kadencją, a wprowadzona w 2023 r. Francja podniosła wiek emerytalny z 62. do 64. roku życia i Pałacowi Elizejskiemu udało się dopiąć swego. Francuski przywódca był także krytykowany w czasie pandemii, choć nie należał tutaj do wyjątków na tle władz w całej Europie, oraz za reformę edukacji przeprowadzoną w latach 2017–2021, która wprowadza obowiązek edukacyjny od trzeciego roku życia. Ze wszystkich wspomnianych kryzysów Macron wychodził obronną ręką. Wielu jego poprzedników radziło sobie z zarządzaniem kryzysowym znacznie gorzej, co przyczyniało się do ich późniejszych porażek wyborczych. Macron jest w końcu pierwszym prezydentem od czasu Jacques'a Chiraca, któremu udało się uzyskać reelekcję.
Prawdziwy przełom i rozwianie się złudzeń o „napoleońskiej roli w historii” nastąpiło jednak znacznie wcześniej, bo już podczas protestów „żółtych kamizelek” w latach 2018–2019. To wówczas ranking poparcia dla prezydenta spadł z 62 proc. (maj 2017 r.) do 23 proc. (grudzień 2018 r.). Prawie 40 pkt proc. w zaledwie półtora roku. Macron nigdy tego naprawdę nie odrobił – po uporaniu się z „żółtymi kamizelkami” przez m.in. wprowadzenie szeregu ulg podatkowych i socjalnych, takich jak zniesienie podatku od mieszkania i zwiększenie płacy minimalnej, poparcie wzrosło do poziomu 32 proc. w połowie 2019 r. i 41 proc. w połowie roku 2020. Od tego czasu poparcie dla Macrona oscylowało w granicach 40 proc.
Spadek poparcia dla francuskiego przywódcy niezależnie od reprezentowanych przez niego barw politycznych to stały element krajobrazu politycznego. Znacznie większym problemem dla Macrona i jego obozu jest jednak stosunkowo niskie poparcie dla partii, które nie drgnęło de facto od czasu jej dojścia do władzy. O ile wejście ruchu En Marche! z przytupem w 2017 r. dało partii bezwzględną większość w parlamencie i ponad 30-proc. poparcie, o tyle po spadku do poziomu 20 proc. pod koniec 2018 r. utrzymuje się ono niezmiennie na tym poziomie. Macron, który pozycjonował się od połowy 2016 r. jako „francuski Obama” (okładka jego pierwszej książki nawiązuje do stylistyki plakatów i banerów byłego prezydenta USA), stworzył ruch, który uzależnił w pełni od siebie. I który bez niego może liczyć jedynie na fotele w ławach opozycyjnych.
Długi stół Putina
Im bardziej nie udawało się obronić wizerunku poważnego przywódcy w kraju, tym chętniej i częściej Macron próbował odgrywać taką rolę w polityce międzynarodowej, zwłaszcza w Unii Europejskiej. Kryzys energetyczny wywołany przez Władimira Putina i wybuch pełnoskalowej wojny w Ukrainie były do tego najlepszym momentem. Początkowo francuski prezydent próbował wejść w buty mediatora – spotykał się i rozmawiał telefonicznie zarówno z Władimirem Putinem, jak i Wołodymyrem Zełenskim, co wywoływało dużą irytację wśród przywódców innych państw członkowskich. Macron nie tylko nie koordynował z nikim swoich działań wobec kryzysu, lecz nawet próbował uprzedzać działania instytucji europejskich i wspólne inicjatywy. Wszystko dla promocji własnego wizerunku. Legendarne już stały się jego zdjęcia z Pałacu Elizejskiego, gdzie z zatroskaną miną pozował za swoim biurkiem.
Macron nie był głównym dysponentem wiedzy w UE na temat sytuacji w Rosji i Ukrainie, ale stanowił dla Zełenskiego i jego środowiska politycznego pewnego rodzaju przepustkę do Parlamentu Europejskiego. Przepustkę, która zresztą już wkrótce może się okazać niezbyt przydatna ukraińskiemu przywódcy, biorąc pod uwagę kondycję Renaissance, jak i europejskich liberałów w ogóle.
Zaangażowanie francuskiego prezydenta w rozwiązanie konfliktu było jednak w dużej mierze symboliczne i werbalne, jak ocenia choćby analityk Carnegie Europe Ulrich Speck, który podkreśla, że prawdziwa wiarygodność Francji będzie wynikać wyłącznie ze stałego, masowego wsparcia Ukrainy. Początkowo Macron pozycjonował się jako rozjemca sporu, który do samego końca próbował uniknąć wojny. Później należał do obozu wstrzymującego dostawy kluczowego sprzętu i broni do Ukrainy, żeby w końcu przeistoczyć się w jednego z najbardziej ofensywnych przywódców wzywających do bezwarunkowego i stałego wsparcia Kijowa. Na tę ostatnią postawę wpłynęły też w dużej mierze wyliczenia niemieckiego Kiel Institute, z których wynikało, że Francja przekazuje sprzęt o znacznie mniejszej wartości, niż deklarowała, licząc ceny nowych dostaw na rzecz własnej armii, a nie tych realnie przekazanych do Ukrainy. Ostatecznie Macron, który początkowo forsował pokojowe rozwiązanie konfliktu, stał się orędownikiem wysłania francuskich żołnierzy na front, choć dotychczas nie zdecydował się na taki krok.
Panika i popłoch
Przed wyborami europejskimi Pałac Elizejski musiał mieć świadomość rosnącej siły skrajnej prawicy, ale nawet wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego nie przekreślał szans Macrona na wylansowanie swojego następcy przed wyborami prezydenckimi. Pierwszym miał być Attal, ale drugim z suflowanych kandydatów był wieloletni minister gospodarki i finansów Bruno Le Maire. Celem obozu prezydenckiego miało być przetrwanie z jak najmniejszą szkodą do wyborów prezydenckich i odwrócenie biegu wydarzeń w ciągu najbliższych dwóch lat. Aż Emmanuel Macron zdecydował o wcześ niejszych wyborach.
Dziś Macron jest właściwie sam z włas ną wizji polityki i państwa. François Bayrou, jeszcze niedawno jego bliski współpracownik, mówi o konieczności „demacronizacji” obozu. Również szef ośrodka Ipsos Mathieu Gallard zauważa, że aktywne uczestnictwo w kampanii Macrona jedynie mobilizuje skrajną lewicę i skrajną prawicę. W ocenie Gallarda francuski przywódca po stracie w 2017 r. aury lidera nie odzyskał już nigdy, a jego próby komunikacji z wyborcami są nieskuteczne. Sam prezydent nie zamierza jak na razie ustąpić, nawet jeśli Zjednoczenie Narodowe osiągnie w drugiej turze prognozowany sukces wyborczy. Pewne jest dziś właściwie tylko to, że ze względów konstytucyjnych Macron nie będzie mógł pełnić trzeci raz z rzędu roli prezydenta. Mógłby jednak wystartować po raz trzeci w 2032 r., przepisy zakazują tylko więcej niż dwóch kadencji z rzędu. Dziś natomiast bardzo wątpliwa wydaje się możliwość przetrwania obozu prezydenckiego. To, co było największą bronią obozu centroliberalnego i partii Renaissance, czyli jej lider, staje się dzisiaj kulą u nogi, która może doprowadzić do spadku poparcia poniżej poziomu 20 proc.
Pod koniec swojej „Rewolucji” z 2016 r. wówczas kandydat na prezydenta przypominał całą swoją dotychczasową – krótką, ale burzliwą – drogę. „Decyzja o starcie w wyborach na najwyższe stanowisko Republiki jest dla mnie owocem głębokiego i intymnego przekonania, pewnego poczucia historii. Jak już wspomniałem w tej książce, robiłem w życiu inne rzeczy. Zaprowadziły mnie one z prowincji do Paryża, z sektora prywatnego do świata polityki. Zadania, które pełniłem jako minister, pozwoliły mi w pełni poznać wyzwania naszego czasu. Wszystkie ścieżki mojego życia doprowadziły mnie do tego momentu” – pisał wówczas Macron z iście przywódczym przekonaniem, że jego wizję Francji podziela znakomita większość społeczeństwa. Dziś wizję, której wcieleniem jest jego ruch polityczny, popiera jedynie co piąty Francuz. ©Ⓟ