Wynik wyborów europejskich przyćmił nieco falę popularności prawicowych i skrajnie prawicowych ugrupowań. Cała kampania upłynęła pod znakiem straszenia przez Europejską Partię Ludową (EPP), socjalistów i liberałów dojściem do władzy skrajnych środowisk, którym należy przeciwstawić wszystkie demokratyczne siły. I w dużym stopniu ta strategia okazała się sukcesem, bo EPP udało się wygrać wybory i poprawić nieco swój stan posiadania w PE, co zostało odtrąbione przez czołowe siły chadeckie, w tym niemieckie CDU/CSU, a w Polsce PO, jako definitywny sukces.

Emmanuel Macron postanowił przetestować tę strategię na gruncie francuskim, przekonany, że skoro Europa obroniła mityczne centrum, to i jemu ta sztuka się powiedzie bez przeszkód. Skutek jest taki, że po niespełna dwóch tygodniach od bohaterskiej obrony politycznego „zdrowego rozsądku” cały kontynent grzmi od ostrzeżeń o powrocie skrajnej prawicy za sprawą sukcesu wyborczego Zjednoczenia Narodowego pod wodzą Marine Le Pen i Jordana Bardelli. Co się więc zmieniło przez te dwa tygodnie? Nic, poza utratą kontroli nad własnym środowiskiem przez francuskiego prezydenta.

– Aby odzyskać nadzieję, musimy stawić czoła rzeczywistości – pisał Macron w swojej książce „Rewolucja”, opublikowanej tuż przed pierwszymi zwycięskimi dla niego wyborami prezydenckimi. On sam we własnym poczuciu stawił czoła rzeczywistości – skoro wyborcy dali mu wyraźny sygnał niezadowolenia w wyborach europejskich, spróbował odczarować złe wrażenie wyborami parlamentarnymi. Sęk w tym, że dojrzały polityk, za jakiego uważa się francuski przywódca, poza własną intuicją polityczną dysponuje także rzetelnymi badaniami opinii publicznej i sztabem doradców, którzy potrafią je interpretować. Nawet jeśli Pałac Elizejski dysponował jednym i drugim, to ewidentnie z nich nie skorzystał.

We wszystkich sondażach utrzymywało się duże poparcie dla ultraprawicy i ultralewicy. Mimo to Macron zdecydował się na hazardową zagrywkę, której efekty mogą okazać się dla niego druzgocące. Całą kampanię wyborczą prowadził w duchu europejskich chadeków – mobilizacji przeciw skrajnej prawicy. Z tą różnicą, że na gruncie krajowym strategia prezentowana w UE przez m.in. szefową Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen i Donalda Tuska kompletnie nie miała pokrycia w rzeczywistości. Społeczeństwo odwrócone już od obozu prezydenckiego otrzymało liczne obietnice wyborcze ze skrajnie lewej i skrajnie prawej strony. Od wprowadzenia zerowego PIT-u dla osób poniżej 30. roku życia po duże podwyżki pensji minimalnej ekipy Le Pen oraz Jeana-Luca Melenchona prześcigały się w swojej kampanijnej ofercie, gdy Macron tupał nogą i groził chaosem gospodarczym i anarchią po dojściu do władzy którejś ze stron i nie szczędził razów ani lewicy, ani prawicy.

To, co udało się chadekom w wyborach europejskich, było efektem głównie dobrych okoliczności – zwycięstwa w kilku państwach, w których nie zdążyła jeszcze albo już zużyła się opozycja z prawej (w tym tej skrajnej) strony sceny politycznej. Jeśli spojrzymy pod powierzchnię ogólnego optymizmu wiodących sił w UE, to zobaczymy 20 proc. poparcia dla Alternatywy dla Niemiec, niepodzielnie panującego na Węgrzech Viktora Orbana, ugruntowanie władzy przez Giorgię Meloni i Braci Włochów, utrzymujące stabilne poparcie prawicowe partie w Hiszpanii: umiarkowaną Partię Ludową i skrajny Vox, zwycięstwo prawicowych populistów w Holandii, znaczny wzrost poparcia dla prawicy w Belgii i Austrii, przejęcie władzy przez konserwatystów z poparciem skrajnych Szwedzkich Demokratów w Szwecji oraz oczywiście niesłabnącą mimo drobnych wahnięć popularność PiS w Polsce. Prawica – niezależnie, czy ta umiarkowana, czy skrajna – będzie bić się o władzę w najbliższych latach w ponad połowie państw członkowskich.

W dobie nieustających kryzysów – jak alarmują wiodące centrowe lub centro-lewicowe siły w Europie – populiści i skrajne środowiska będą chciały wykorzystać złe nastroje społeczne do swoich celów politycznych, suflując proste odpowiedzi na skomplikowane wyzwania. W tym celu – jak dodają politycy centrum – wszystkie siły demokratyczne powinny tworzyć jednolite bloki, które pokonają prawicowych populistów. W tym miejscu warto wrócić do banalnego bon motu, którym Macron uraczył nas osiem lat temu w „Rewolucji”. Otóż jak długo europejscy liderzy polityczni będą postrzegać frakcyjne układanki podbudowane instytucjonalną otoczką brukselskiej bańki biurokratycznej jako „stawienie czoła rzeczywistości’, tak długo ta rzeczywistość może okazywać się dla nich brutalna. Tym bardziej że czas prostych podziałów politycznych znanych z poprzednich lat odchodzi do lamusa.

Nową frakcję buduje dziś Orban, który doprasza czeskie ANO z byłym premierem Babiszem na czele (dotychczas związanym z liberalnym Renew Europe), Wolnościową Partię Austrii (wcześniej w skrajnie prawicowej Tożsamości i Demokracji). Nad dołączeniem do grupy „patriotów”, jak określa ją Orban, zastanawia się też Marine Le Pen i jej Zjednoczenie Narodowe. Wiele z partii skrajnie prawicowych zmienia swoje oblicze na bardziej umiarkowane, poszerzając swój elektorat – dotyczy to m.in. partii włoskich czy francuskich, część dryfuje w kierunku populistycznym jak ANO czy węgierski Fidesz, a część prawicowych polityków zbliża się do chadeków. Na europejskiej scenie politycznej trwa przetasowanie, ale na razie nic nie wskazuje, żeby w jego ramach wzmocnione zostały środowiska liberalne czy lewicowe. Wręcz przeciwnie – czas prawicy (i tej umiarkowanej, i tej skrajnej) dopiero nadchodzi. ©℗