Od wyniku niedzielnych wyborów do parlamentu Katalonii zależy to, czy przetrwa rząd Pedra Sáncheza. A może nawet ustrój Hiszpanii.
Zwolennicy teorii spiskowych twierdzą, że rządy w dowolnym państwie należą do zaledwie kilku osób. W Hiszpanii naprawdę tak jest. Od wyborów z lipca 2023 r. przetrwanie jakiegokolwiek rządu zależy od siedmiu ludzi. Żadna z dwóch największych partii w kraju – ani prawicowe Partido Popular, ani centrolewicowe PSOE – nie zdołała zdobyć wystarczającej większości. Do utworzenia rządu obie potrzebowały głosów należących do katalońskiej prawicy niepodległościowej zrzeszonej w Junts per Catalunya.
Cena za władzę? Po pierwsze, zgoda na większą autonomię regionalną. Po drugie, amnestia dla organizatorów niepodległościowego referendum z października 2017 r. I choć sam jej projekt wywołał społeczne oburzenie, teraz, po miesiącach negocjacji i sporów, amnestia ma już zielone światło. A 12 maja mają się odbyć regionalne wybory w Katalonii. To w dużym stopniu od nich zależy sytuacja w Hiszpanii – jednym z ostatnich państw w Unii, gdzie (dzięki głosom partii konserwatywnych z regionów autonomicznych) rządzi lewica.
Od poparcia katalońskich partii zależy utrzymanie się rządu Sáncheza, a premier gra na dwa fronty. Z jednej strony liczy na głosy independentystów – to dzięki amnestii dla nich w ogóle zdobył brakujące szable. Z drugiej – oficjalnie poparł kandydata PSC Salvadora Illę, który ma być centrolewicową alternatywą dla opcji niepodległościowej. A ten, kto będzie rządzić w Barcelonie, będzie miał w rękach los Hiszpanii. Zdenerwowani Katalończycy mogą się wycofać ze współpracy z Sánchezem, a nawet doprowadzić do nowego referendum niepodległościowego.
Jeśli wygra prawica, to – jak twierdzi prof. Jacint Jordana z barcelońskiego Universitat Pompeu Fabra – może dojść do jeszcze większej (znacznie większej!) polaryzacji regionów i eskalacji napięcia. – Nie widzę w prawicy wielkich zdolności do zapewnienia stabilności politycznej ani jakiejś strategii integracyjnej – mówi mi prof. Jordana.
Katalonia prawicowa
W hiszpańskich (a także w polskich) mediach katalońskość utożsamia się ze skrajną prawicą, nacjonalizmem i separatyzmem. Przywołuje się przykład faszyzującego ugrupowania niepodległościowego z miejscowości Ripoll – Aliança Catalana.
– Ci ludzie przypominają faszystów – mówi mi Guillem Martínez, prominentny dziennikarz obecnie związany z portalem CTXT.es. Guillem jest Katalończykiem, mówi płynnie po katalońsku, jego przodkowie walczyli podczas wojny domowej z faszystami gen. Franco. Do idei niepodległości Katalonii odnosi się jednak bardzo sceptycznie. Szczególnie krytykuje Tsunami Democràtic, czyli anonimową organizację przygotowującą masowe protesty po referendum, w tym słynną blokadę barcelońskiego lotniska w 2019 r. – Proces niepodległościowy stworzył mit, który paraliżuje region. To absurd, że można w ogóle mówić o katalońskim nacjonalizmie jako o czymś ludowym czy lewicowym. Lewica zawsze walczy o uniwersalizm. Przez popadanie w myślenie o narodzie zamienia się w faszyzm. Zauważ, jak trudno mówi się w Katalonii o nierównościach społecznych, o problemach związanych z klimatem. Dlaczego? Bo „wielki naród” nie ma innych problemów niż te „narodowe”. Ci, którzy teraz krzyczą o obronie Katalonii, jeszcze niedawno układaliby się z Franco… Tak jak układała się z nim katalońska prawica.
W tym ostatnim Martínez ma rację. Szef katalońskiej prawicy – Francesc Cambó – podczas wojny domowej uciekł z Barcelony, stanął po stronie faszystów, choć sam faszystą nie był, tak jak i najważniejsze postaci katalońskiej prawicy.
Xavier Casals Meseguer i Enric Ucelay-Da Cal w niedawno wydanej książce „El fascio de las Ramblas. Los orígenes catalanes del fascismo español” (Fascio z Rambli. Katalońskie korzenie hiszpańskiego faszyzmu) zwracają uwagę, że to właśnie tu można dostrzec zalążki nowoczesnej hiszpańskiej skrajnej prawicy. Nie bez powodu, ich zdaniem, pierwszy dyktator Hiszpanii – gen. Miguel Primo de Rivera – do Madrytu przyjechał właśnie z Barcelony. Zestawiają to wydarzenie z podróżą Benita Mussoliniego z Mediolanu do Rzymu – z industrialno-biznesowej stolicy kraju do tej administracyjnej.
Faktem jest również, że za czasów Franco lokalna kultura była szykanowana, a osoby mówiące po katalońsku – represjonowane przez państwo. Wyższa klasa średnia i klasa wyższa radziły sobie jednak całkiem nieźle – dalej rozwijały Barcelonę gospodarczo. Ich interesy reprezentowała w czasie dyktatury oficjalnie i bez przeszkód wychodząca gazeta „La Vanguardía”. Klasy niższe (a także studenci czy intelektualiści) były prześladowane za działalność „antyhiszpańską”, przy czym nie zawsze oznaczało to dążenia niepodległościowe. Zwłaszcza wśród katalońskiej lewicy – lecz także liberałów – popularna była idea federalizmu. Nie chodziło więc o odłączenie się od Hiszpanii, lecz o zmianę ustroju.
Katalońska tożsamość jest faktem. Nie udało się jej wymazać ani dyktaturze, ani niechętnym regionalistom demokratycznym rządom centralnym
Także Jordi Pujol i Soley, przywódca lokalnej prawicy oraz prezydent katalońskiej Generalitat po okresie frankizmu, nie postulował niepodległości Katalonii. Umocnił on prawicowy i związany z ludźmi biznesu i prawicy sposób myślenia o katalońskości. Hiszpanom z innych regionów kojarzy się on głównie z egoizmem – tym, że bogaci Katalończycy nie chcą płacić podatków na biedniejsze części kraju.
– Szczerze? Jesteśmy po prostu sfrustrowani – odpowiada Benet Salellas i Vilar, były poseł z ramienia lewicowej CUP do katalońskiego parlamentu. – Wielu independentystów wywodzi się z idei federalizmu, ale teraz już wiemy, że to się po prostu nie sprawdza. Nie pod rządami Królestwa Hiszpanii.
– Nie można wyjaśnić procesu niepodległościowego bez odwołania się do pujolizmu, ale ideologia ta oczywiście sama w sobie niczego nie wyjaśnia – tłumaczy mi Jordi Amat, kataloński pisarz i eseista, redaktor naczelny literacko-kulturowego dodatku do „El País” – „Babelia”. – Nawet podczas dyktatury Franco Pujol promował przedsięwzięcia kulturalne i ideologiczne mające na celu promocję katalońskości. Zinstytucjonalizował tę misję jako prezydent Generalitat i w dużej mierze osiągnął to, co zamierzał. Udało mu się narzucić obraz Katalonii jako quasi-państwa. To klucz do odłączenia się dużej części obywateli Katalonii od obywatelskiego związku z Hiszpanią.
Z dwóch stron
– Istnieją nacjonaliści prawicowi i lewicowi. Powiedziałbym też, że tożsamość narodowa jest istotna wśród elit politycznych i kulturalnych, a nie gospodarczych – mówi Amat. I rzeczywiście widać to nie tylko w historycznych podziałach, lecz także w dzisiejszych działaczach.
– Prawicowe i lewicowe nurty czasami się ze sobą łączyły, jak choćby przy okazji referendum 1 października 2017 r. – mówi Manuel Lillo i Usechi, historyk i dziennikarz gazety „El Temps” z Walencji. – Często niesprawiedliwie mówi się, że kataloński nacjonalizm jest przede wszystkim prawicowy, ale intencją jest napiętnowanie go. To tak, jakby powiedzieć, że hiszpański patriotyzm jest prawicowy. Oczywiście taki jest stereotyp, ale to też nieprawda.
Lillo i Usechi pochodzi z Alicante – a właściwie, w valenciano, z Alecant. Zdaniem katalońskiej lewicy to także część „krajów katalońskich” („països catalans”). Bo niepodległościowa lewica wierzy w stworzenie kraju większego niż tylko dzisiejszy region ze stolicą w Barcelonie (czego chce nurt prawicowy). – Może to dlatego, że jesteśmy bardziej idealistyczni – mówi Benet Salellas i Vilar. – Wierzymy, że powinniśmy walczyć o niepodległość całego regionu, także fragmentu Katalonii znajdującego się we Francji. Chodzi o ochronę naszego języka i kultury.
Dwie części katalońskiego ruchu niepodległościowego są trochę jak członkowie polskiego ruchu niepodległościowego przed rokiem 1918. Mimo licznych różnic i czasem bardzo gorących sporów dochodziło do mniej lub bardziej doraźnych sojuszy pomiędzy różnymi działaczami lewicy, prawicy i centrum, choć mieli oni zupełnie różne wizje ewentualnego nowego państwa. W Katalonii prawica i lewica różnią się nawet w kwestii ustalenia granic, by nie wspomnieć już o potencjalnych politycznych czy gospodarczych sojusznikach. Unia Europejska? Żeby do niej dołączyć, niepodległa Katalonia musiałaby mieć poparcie Hiszpanii.
Katalońska tożsamość jest jednak faktem. Nie udało się jej wymazać dyktaturze ani niechętnym regionalistom demokratycznym rządom centralnym. Katalończycy, nawet jeżeli nie popierają idei niepodległości (czy nawet uczynienia z Hiszpanii państwa federalnego), chcą mówić w swoim języku. I mają na tyle rozwiniętą kulturę, że nie sposób uznać katalońskości po prostu za „pewną odmianę hiszpańskości”. ©Ⓟ