Rosyjskie podejście do Unii Europejskiej najlepiej ilustrowało potraktowanie szefa wspólnotowej dyplomacji Josepa Borrella podczas wizyty w Moskwie. Katalończyk odwiedził Rosję niemal dokładnie rok przed rozpoczęciem inwazji na Ukrainę. Dolary przeciw orzechom, że nigdy wcześniej ani później ten doświadczony dyplomata nie czuł się równie upokorzony.

Mało, że podczas konferencji z ministrem spraw zagranicznych Siergiejem Ławrowem – swoją drogą to zadziwiające, jak długo żył mit o wysokiej klasie tego czynownika – musiał wysłuchiwać, że Rosja „kształtuje swoje życie, wychodząc z założenia, że Unia Europejska jest niesolidnym partnerem”, to jeszcze równolegle resort Ławrowa wyrzucił trzech dyplomatów z Niemiec, Polski i ze Szwecji. Borrellowi, nieprzyzwyczajonemu do takiego traktowania, pozostało wydukać formułkę o „głębokim zaniepokojeniu i prośbie, by uwolnić i zacząć śledztwo w sprawie zatrucia” Aleksieja Nawalnego.

Rosja Unii nie szanuje ani nie rozumie. Dla Kremla wzorem europejskich relacji dwustronnych byłby powrót do znanego z XIX w. koncertu mocarstw. Po pokonaniu Napoleona przymierze Austrii, Prus, Rosji i Wielkiej Brytanii samodzielnie regulowało życie na Starym Kontynencie, decydując, które państwa mają prawo do istnienia, a które nie. W nowszej formule, którą przejściowy prezydent Dmitrij Miedwiediew promował nie bez sukcesów jako „Europę od Lizbony po Władywostok”, Moskwa była skłonna się dogadywać z Francją, Niemcami, może Włochami, uznając te kraje za godnych siebie partnerów. Wielka Brytania była uznawana za obce ciało, amerykańskiego konia trojańskiego, a reszta z Polską na czele – za watahę szczekających ratlerków, którymi nie należy się przejmować, a jedynie dopasować je niczym puzzle do poszczególnych stref wpływów. Dla instytucji unijnych na tej mentalnej mapie po prostu nie ma miejsca.

– Cokolwiek byśmy robili, wychodzi ciągle to samo: albo KPZR, albo automat Kałasznikowa – głosi jedna z czernomyrdinek, bon motów byłego premiera Rosji Wiktora Czernomyrdina. Rosjanie też próbowali budować coś na kształt UE. Najnowsze wersje Unii Euroazjatyckiej nawiązywały do oryginału nie tylko nazwą, lecz także kształtem instytucji. Tyle że podobne inicjatywy integracyjne ignorowały fundamentalną sprzeczność wewnętrzną. Państwa Europy dobrowolnie zrzekają się na rzecz wspólnych instytucji części własnych kompetencji. Stąd tak istotne dla samego przetrwania Unii jest zachowanie demokracji i praworządności w państwach członkowskich. Dyktatury zaś są niezdolne do zrzekania się prerogatyw, bo w przeciwnym razie nie byłyby dyktaturami. Do tego dochodzi ogromna różnica potencjałów. Rosja w każdej postaci byłaby jedynym potentatem w unii z Białorusią, Kazachstanem i innymi krajami regionu. Trudno byłoby uniknąć jej dyktatu nawet w warunkach demokratycznych. Stąd pomysły integracyjne kończyły się fiaskiem albo fasadą.

Moskwa nie musi rozumieć Unii, by chcieć jej szkodzić. Walka z jednoczącą się Europą to jeden z przejawów podkopywania jedności Zachodu. Stąd wsparcie Kremla dla ruchów antysystemowych z każdej strony sceny. Stąd kredyty dla Marine Le Pen, pomoc w układaniu manifestów programowych dla Alternatywy dla Niemiec (co właśnie opisał „Der Spiegel”), pieniądze przekazywane otwarcie prorosyjskim politykom jak łotewska europosłanka Tatjana Ždanoka. Stąd pomoc trolli w rozkręceniu kampanii na rzecz brexitu i rozbicia Hiszpanii, stąd wreszcie zaangażowanie prawosławnego oligarchy Konstantina Małofiejewa w jednoczesne finansowanie buntu w Doniecku i kongresów działaczy ultrakonserwatywnych. Nie ma tu żadnych sentymentów, nie ma znaczenia bliskość czy odległość ideowa. Rosja to kraj, gdzie lidera komunistów Giennadija Ziuganowa nagradza się orderem Piotra Stołypina, który jako carski szef MSW komunistów wieszał tak ochoczo, że szubienicę nazwano krawatem stołypińskim, i nikt żadnego zgrzytu nie dostrzega. Już to wystarczy, by dbać o to, by zachodnie idee przetrwały i nie padły ofiarą suflowanej z Kremla podmiany pojęć. A jedną z tych idei, przy wszystkich jej bolączkach, pozostaje integracja europejska. ©℗