- Nie widzę uzasadnienia dla mówienia o głębokim antypolonizmie w Izraelu. Tak samo jak dla mówienia o wszechobecnym antysemityzmie Polaków - mówi Joanna Dyduch profesor w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, kierownik Zakładu Izraela.

Zdziwiło panią, że mamy kolejny kryzys w relacjach z Izraelem? Rok temu kłóciliśmy się o wycieczki izraelskich uczniów do Polski, wcześniej o IPN - pyta Karolina Wójcicka, dziennikarka DGP.

Joanna Dyduch: Nasze relacje nierzadko bywały w kryzysie. Tyle że w przeszłości mieliśmy do czynienia z innymi uwarunkowaniami geopolitycznymi. Polska była pod bardzo dużym wpływem Związku Radzieckiego, który miał swoje strategiczne interesy nie tylko wobec Bliskiego Wschodu, lecz także Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj jest inaczej. Polska prowadzi własną politykę. Z tym że polityka zagraniczna nigdy nie jest w pełni niezależna. Ona zawsze jest ulokowana w systemie zobowiązań sojuszniczych. Drugi czynnik, który sprawiał, że relacje polsko-izraelskie były albo bardzo dobre, albo złe, ale nigdy „normalne” – jak powiedział mi kiedyś Szewach Weiss – to historia polsko-żydowska. Ma ona zarówno karty piękne, chwalebne, z których możemy być wspólnie dumni, lecz także bolesne i dzielące. A kiedy na mapie relacji społecznych, politycznych i kulturalnych pojawił się w 1948 r. Izrael – zadeklarowany jako państwo żydowskie – relacje polsko-żydowskie stały się również częścią pejzażu relacji z Izraelem.

Dlaczego polityka zagraniczna wobec Izraela nie jest w pełni niezależna?

Rolę odgrywają tu dwie kwestie. Jedną z nich jest atlantycka orientacja, zarówno Polski, jak i Izraela. Obecność Stanów Zjednoczonych jako strategicznego partnera gwarantującego bezpieczeństwo regionalne jest bardzo ważna. To przekłada się na sposób operacjonalizacji relacji dwustronnych. Polacy mieli świadomość, że dobre stosunki z Izraelem mogą skutkować określonymi korzyściami i być zasobem w stosunkach z USA. Takim przykładem była np. droga do akcesji do NATO. Jeśli chodzi o historię najnowszą, to relacje polsko-izraelskie rezonowały w naszych stosunkach ze Stanami np. w kontekście dyskusji o reprywatyzacji żydowskiego mienia prywatnego. Polskie władze starają się więc wykorzystywać dobre relacje z Izraelem na rzecz dobrych relacji z Amerykanami. W naszej ambasadzie w Waszyngtonie mamy też osobę desygnowaną do kontaktów z diasporą żydowską. A jednym z celów tej diaspory jest wspieranie Izraela. Stąd stosunki polsko-żydowskie i polsko-izraelskie wplecione są w logikę relacji dwustronnych, a w efekcie również tych trój- i wielostronnych.

A ta druga kwestia?

Mamy do czynienia z europeizacją stosunków polsko-izraelskich i szerzej polskiej polityki bliskowschodniej. I tu się pojawia pewien dysonans. W sprawach międzynarodowych jedną z najważniejszych kwestii dla Unii Europejskiej jest bliskowschodni proces pokojowy. Im bliższe relacje rządu w Warszawie z brukselskim centrum, czyli z Komisją Europejską, tym bardziej polskie stanowisko wobec konfliktu izraelsko-palestyńskiego zmierza w tym kierunku. Z perspektywy Izraela jest to mniej korzystne. Kolejne jego rządy, szczególnie te kierowane przez Binjamina Netanjahu, nie skrywały irytacji i dezaprobaty wobec unijnej polityki bliskowschodniej. Szczególnie że najważniejszym punktem europejskiej strategii jest rozwiązanie dwupaństwowe. UE uważa też izraelskie osadnictwo na terytoriach okupowanych od 1967 r. za nielegalne w świetle prawa międzynarodowego. Znaczna część Izraelczyków uznaje to podejście za nieprzychylne. W ostatnich miesiącach wyjątkowo dało się to we znaki. Minister Radosław Sikorski po jednym z posiedzeń Rady Spraw Zagranicznych w Brukseli powiedział, że polskie stanowisko jest tożsame ze stanowiskiem Unii. Co więcej, nasz kraj uznaje Palestynę od lat 80. XX w. W Warszawie od dekad działa palestyńska placówka dyplomatyczna, a w Ramallah jest polskie przedstawicielstwo dyplomatyczne.

ikona lupy />
Joanna Dyduch profesor w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, kierownik Zakładu Izraela / Materiały prasowe
Można jednak odnieść wrażenie, że europejski mainstream – w tym Polska – wciąż przymyka oko na sposób prowadzenia przez Izrael wojny w Strefie Gazy. Zachodnie społeczeństwa coraz bardziej solidaryzują się z Palestyńczykami. Czy to może skłonić polskie władze do zaostrzenia polityki wobec Izraela?

Wydaje mi się, że w państwach Europy Środkowo-Wschodniej nie jest to wcale takie oczywiste. W Polsce, Estonii, Czechach czy na Litwie nie ma licznej, widocznej i wpływowej diaspory muzułmańskiej. Nie wiemy oczywiście, jak będą się kształtować trendy w przyszłości, ale na razie stosunek tych społeczeństw do muzułmanów – co jasno pokazują badania – jest negatywny. Poza tym w świadomości Polaków głęboko zakorzeniona jest wspólna historia Polaków, Żydów i Izraelczyków. Mimo że są oni trochę inni, to są jakby „nasi”. Mają podobne doświadczenia z funkcjonowaniem w totalitaryzmie i z byciem oszukanym przez świat. Dla Węgrów takim symbolem jest traktat w Trianon, dla Czechów – Monachium, a dla Polaków – Jałta. Izraelczycy mają zaś Holokaust, który symbolizuje niemoc, przyglądanie się świata niemalże udanej próbie anihilacji całego narodu. Dlatego często mówią: „umiesz liczyć, licz na siebie”. Proszę zobaczyć, że w naszych narracjach też się pojawia ten wątek. Izraelowi, w opinii wielu mieszkańców Europy Środkowej, udaje się stawiać czoło ciągłemu zagrożeniu egzystencjalnemu. W tej optyce jest on państwem sukcesu. Małym krajem, który broni się mimo wszystko. Sądzę, że to myślenie jest głęboko zakorzenione w społecznej percepcji Izraela i znowu do tego wrócimy. Nie w taki sam sposób, ale wrócimy.

Tylko że dziś uwaga świata skupiona jest na cierpieniu Palestyńczyków.

W pierwszym odruchu obywatele państw regionu widzą tragedię słabszych. Dzisiaj to właśnie Palestyńczycy. W doniesieniach medialnych nie widać, jak bojownicy Hamasu dokonują ostrzałów rakietowych w kierunku Izraela. Widzimy cierpiących Palestyńczyków. I to zupełnie naturalne, że w społecznym odruchu sympatyzujemy z tymi, którzy przeżywają tragedię. Byłam w Izraelu 7 października. Kiedy moja przyjaciółka z Jerozolimy odwoziła mnie na lotnisko – wyleciałam pierwszym możliwym lotem – powiedziała mi na odchodne: „teraz świat nas zrozumie”. Odpowiedziałam jej, że to zajmie jeszcze trochę czasu. To nie znaczy, że ofiary październikowego ataku Hamasu przestają być w oczach społeczności międzynarodowej ofiarami. My po prostu ciągle jesteśmy eksponowani na nowe informacje, a przez to na wiadomości o tych, którzy cierpią dzisiaj. Ambasador Ja’akow Liwne w wywiadzie z Robertem Mazurkiem mówił, że świat już zapomniał o inwazji Hamasu. To nie do końca tak wygląda, ale faktycznie media, a przez to dyskurs społeczny koncentrują się na tym, co się dzieje teraz, a nie co było sześć miesięcy temu.

Wróćmy do stosunku mieszkańców Europy Środkowej do muzułmanów. Konfederacja, która chciałaby zablokować ich imigrację, ostatnio wypowiada się krytycznie o Izraelu i podkreśla skalę ofiar po stronie palestyńskiej. W ich hierarchii Arab jest wyżej niż Żyd czy Izraelczyk?

Wydaje mi się, że w tym konkretnym kontekście oni po prostu płyną z nurtem. Konfederacja jest zróżnicowana ideologicznie. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że przywódcy tego ugrupowania zdają sobie sprawę, że są pewne granice, których nie wolno przekraczać. Otwarty antysemityzm jest właśnie taką granicą. Krzysztof Bosak nie posługuje się antyżydowską retoryką w sposób otwarty i jednoznaczny. Czym innym jest osobliwe zachowanie Grzegorza Brauna, polityka, który działa na granicy mainstreamu – i nierzadko poza niego wykracza. Pytanie, dlaczego mainstream pozwala na jego funkcjonowanie w systemie. Ale w Izraelu sytuacja wygląda podobnie. Swego czasu w przestrzeni publicznej funkcjonował rabin Me’ir Kahane, radykalnie prawicowy lider partii, którą zdyskwalifikowano ze startów w wyborach parlamentarnych ze względu na jej antysystemowe hasła. Teraz obserwujemy podobny zwrot w izraelskiej polityce. Politycy, którzy w odwołują się do dziedzictwa Kahane, nie tylko zasiadają w parlamencie, lecz także mają stanowiska w rządzie.

W rozmowie z Robertem Mazurkiem ambasador Liwne oskarżał Polaków o antysemityzm. Inne państwa – w tym Europy Zachodniej – mają z nim większy problem. Dlaczego obrywa się więc Polsce?

To nieprawda, że Izrael, w tym jego dyplomaci, nie sięgają po argument o antysemityzmie w relacjach z innymi krajami. Mamy czasami taką perspektywę, że jak już coś się nam przydarzy, to uznajemy, że nikogo innego to nie spotkało. Izraelscy politycy od lat mówią np., że Francja jest jednym z najbardziej antyizraelskich państw, w którym antysemityzm ma ogromne znaczenie. Pamiętajmy, że należy rozróżniać antysemityzm od krytyki Izraela. Nie każdy, kto w sposób uzasadniony i na podstawie merytorycznych argumentów krytykuje Izrael czy działania jego polityków powinien być uznawany za antysemitę. W dyskursie – przede wszystkim akademickim – czegoś takiego nie obserwuję. Nie istnieje żadna lista tematów zakazanych. Takich, których nie można poruszać, żeby nie zostać nazwanym antysemitą. Od lat organizuję konferencje w zakresie studiów izraelskich, w których co roku uczestniczy kilkaset osób z całego świata. Dyskusje są szalenie krytyczne. A najbardziej krytyczni są Izraelczycy, zarówno ci mieszkający w Izraelu, jak i w innych państwach. Można przecież krytykować własny kraj, czując jednocześnie do niego sympatię. Wydaje mi się, że ostatnio prawie każda dyplomacja, w tym izraelska, chce pokazać świat bardziej jaskrawy, mniej zniuansowany. Czasami trzeba się trzy razy zastanowić, jaki efekt chcemy uzyskać. Każda eskalacja w relacjach polsko-żydowskich i polsko-izraelskich powoduje jednak wzrost radykalnych nastrojów. Ten antysemityzm zdecydowanie gdzieś wypłynął. To znaczy, że od 2018 r., kiedy toczyła się debata na temat „odpowiedzialności za Holokaust i roli Polaków”, pojawiały się argumenty nie do zaakceptowania dla jednej bądź drugiej strony. Nastroje społeczne stawały się coraz bardziej kategoryczne i przekładały się na atmosferę wokół konkretnej społeczności, również żydowskiej. Mamy wypowiedzi przedstawicieli społeczności żydowskiej w Polsce, m.in. Jonathana Ornsteina z Krakowa czy Michaela Schudricha z Warszawy, którzy oceniają, że antysemityzm w Polsce to zjawisko marginalne. Zwracają uwagę na to, że Żydzi się u nas nie boją, że budynki instytucji publicznych, takie jak synagogi, szkoły czy centra społeczności żydowskich, nie potrzebują ochrony, tak jak w krajach Europy Zachodniej. Czy to się zacznie zmieniać? Może tak. Może gdyby w wyniku tego napięcia doszło do jakiegoś groźnego incydentu antysemickiego, to poczucie zagrożenia by wzrosło.

Władzom Izraela taki incydent byłby na rękę? Miałyby im niezbity dowód na to, że Polacy są antysemitami.

Pytanie: jacy politycy? Izrael Katz, obecny minister spraw zagranicznych, nie potrzebuje żadnych dowodów. On to po prostu wie. W trakcie poprzedniej odsłony kryzysu we wzajemnych relacjach otwarcie powiedział: „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki”. Jego stanowisko jest czysto populistyczne. Czym innym była podobna wypowiedź Icchaka Szamira, która padła na marginesie rozmowy o wznowieniu stosunków dyplomatycznych między Polską a Izraelem w 1990 r. Polska miała być pierwszym krajem bloku wschodniego, z którym Izrael ponownie nawiązuje stosunki. Do opóźnienia doszło w wyniku publikacji na łamach “Jerusalem Post” wywiadu z Szamirem, który wypowiedział się na temat polskiego antysemityzmu. Ale jak spojrzymy na kontekst, w jakim padły jego słowa, to ukaże nam się znacznie bardziej złożony obraz. Szamir był polskim syjonistą, który wyjechał przed II wojną światową z terenów ówczesnej Polski, a dziś Białorusi. Jego rodzina została w kraju, a później została brutalnie zamordowana. Jednakże Szamir był człowiekiem wykształconym w Polsce i ta Polska była w nim. Potrafił recytować klasykę polskiej literatury z pamięci. Jako polityk prawicowego Likudu nieraz udzielał jednoznacznego wsparcia Polsce i Polakom, np. w kontekście stanu wojennego. Mówił, że walczą w imieniu wspólnych wartości. Inny przykład to poparcie Izraelczyków dla uznania granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Izrael uważał, że jest to granica prawdy historycznej. Mamy tu więc do czynienia z całą masą niuansów.

Pojawiają się jednak zarzuty, że w Izraelu widoczny jest dziś antypolonizm.

Jest widoczny. Doświadczył tego m.in. były ambasador Marek Magierowski, atakowany nie tylko słownie w okresie eskalacji kryzysu w relacjach w 2021 r. Niewątpliwie w Izraelu mamy sporo uprzedzeń i stereotypów dotyczących Polaków, ale co do zasady jego mieszkańcy nie są wrodzy wobec Polski. Zajmuję się tym tematem od 25 lat, mam wokół siebie wielu Izraelczyków. To ludzie serdeczni i wrażliwi. Są otwarci na bardzo daleko idącą dyskusję. Nawet jeśli powiemy sobie coś trudnego. Nie widzę więc żadnego uzasadnienia dla mówienia o głębokim antypolonizmie. Tak samo jak nie widzę żadnego uzasadnienia dla mówienia o szerokim i wszechobecnym antysemityzmie współczesnych Polaków.

Argument antysemityzmu pojawia się na tyle często, że – szczególnie po wybuchu wojny w Gazie – zwyczajnie przestaje robić wrażenie. Mimo to przywódcy Izraela dalej go używają. Dlaczego nie potrafimy we wzajemnych relacjach wzbić się ponad kwestie historyczne?

Z perspektywy Izraelczyków ta karta antysemicka działa. Przede wszystkim dlatego, że oni tego antysemityzmu doświadczają. To nie jest odległa historia sprzed dziesiątek lat, tylko doświadczenie ich babć, ojców i ich samych. To codzienność w Izraelu. Dlaczego tak jest? Izraelczycy mieszkają w kraju, który jest w konflikcie z innym państwem. My też mamy lęki związane z Rosją. One zresztą zaczęły narastać po jej agresji na Ukrainę. To mechanizm, który działa wszędzie. Jak trwa konflikt, to kluczową rolę odgrywają postawy „anty”, dla których argumentami wspomagającymi są wydarzenia bieżące, interpretacja i pamięć historyczna, mity i symbole.

Nie jest tak, że Izrael sam wzmacnia poczucie zagrożenia? Z jednej strony prowadzi brutalne wojny, z drugiej – upiera się np., by wycieczkom żydowskiej młodzieży do Polski towarzyszyła uzbrojona obstawa, z czym walczył rząd PiS.

Argumentacja strony polskiej w tej konkretnej sprawie była logiczna. Sekurytyzacja i militaryzacja izraelskich wypraw edukacyjnych nie miała uzasadnienia w stanie bezpieczeństwa w Polsce. Tu należy jednak podkreślić, że istnieją dwie koncepcje edukacji obywatelskiej: gołębia i jastrzębia. Ta pierwsza oparta jest na fundamentalnych i uniwersalnych zasadach, związanych z myślą liberalną, czyli uniwersalizmem praw człowieka, solidarnością itd. Ona się świetnie sprawdza w czasach względnego pokoju, kiedy nie musimy się bronić czy walczyć o reglamentowane dobra. A w czasach napięć, kryzysów i zagrożeń lepiej sprawdza się raczej koncepcja edukacji obywatelskiej zasadzającej się na rywalizacji i forsowaniu swojej narracji. Ten drugi, jastrzębi wariant powoduje, że znacznie łatwiej i szybciej można zmobilizować społeczeństwo do działania za pomocą przekazu wywołującego lęk. Tworzone są paralele między pamięcią historyczną a współczesnością, między subiektywnymi odczuciami a faktycznymi reakcjami i działaniami. W sytuacji zagrożenia wystarczy nacisnąć przycisk i ludzie będą wiedzieli, skąd to niebezpieczeństwo nadchodzi, co się wydarzy, jeśli nie będą współpracować i jakie kroki muszą podjąć, by zneutralizować zagrożenie. To dlatego w Izraelu obowiązuje model jastrzębi. Młodym obywatelom tłumaczy się, że zagrożenie egzystencjalne nie jest wyłącznie sprawą przeszłości, pokazując co spotkało Żydów, kiedy nie mieli sprawnej armii i nie miał się za nimi kto ująć. Te paralele między Holokaustem a współczesnym zagrożeniem są w Izraelu szeroko rozpowszechnione i często wykorzystywane. O ich wadze świadczy też fakt, że są po prostu skuteczne.

Izraelczycy nie są już zmęczeni taką narracją?

Są bardzo zmęczeni. To zmęczenie pokoleniowe. Ludzie potrzebują nadziei, że nie będą musieli już walczyć, że ich dzieci nie będą musiały jechać na front. I że ta walka ma jakiś sens, że jest jakiś progres. Konsekwencją zmęczenia jest emigracja. Jedna z izraelskich koleżanek powiedziała mi, że wśród jej znajomych mówi się o relokacji: do Stanów Zjednoczonych czy Europy. Powstały też badania pokazujące, jak interpretować wzrost zainteresowania dodatkowymi obywatelstwami. Socjolog Yossi Harpaz wskazuje, że proceder pozyskiwania paszportów europejskich wynika nie tylko z chęci zdobycia dodatkowych możliwości rozwojowych czy jakiejś formy historycznego zadośćuczynienia. Przede wszystkim jest polisą ubezpieczeniową Izraelczyków.

Skoro władze Izraela nie spieszą się, by zmienić swoją strategię i odejść od kwestii historycznych, może to Polska powinna zrobić więcej w celu normalizacji relacji?

Szewach Weiss w odpowiedzi na moje pytanie, czy relacje między Polską a Izraelem będą w końcu normalne, odparł, że nigdy. Albo będą bardzo dobre, albo bardzo złe. Dziś rozumiem to lepiej niż wówczas. Oczywiście może dojść do zmiany. Społeczeństwa się zmieniają. Mówi się, że polskie społeczeństwo się westernizuje, a izraelskie staje się coraz bardziej orientalne. I wcale nie jest powiedziane, że Izraelczycy zawsze będą chcieli budować swoją obywatelską edukację na Holokauście i na historii II wojny światowej. Może z jakiegoś powodu uznają, że to nie jest im potrzebne, że edukacja historyczna nie musi być najważniejszym elementem edukacji obywatelskiej.

Przy okazji sporu o wycieczki Zbigniew Parafianowicz pisał na łamach DGP, że ówczesne władze Polski uświadomiły sobie, że Izrael jest dla nas po prostu jednym z państw Bliskiego Wschodu. To znaczy, że będzie miał dla Polski podobne znaczenie co Oman, Jordania czy Liban.

Nie zgadzam się z tym. Potencjał, który mają relacje z Izraelem, wykracza poza pragmatykę relacji dwustronnych. One co do istoty nie są ważne. Świadczy o tym choćby bardzo niski poziom wymiany handlowej jest między nami. Mimo że polskie solarisy jeżdżą po Jerozolimie, a izraelskie firmy inwestują w naszym kraju, jak Cinema City czy Superpharm. Ale to nie jest najważniejsze. Izrael jest małym państwem na Bliskim Wschodzie. Jednak to, co robi, ma ogromne znaczenie dla regionu i dla relacji transregionalnych, np. eurośródziemnomorskich i euroatlantyckich. Polityka Izraela może promieniować i kształtować różne sprawy.

Relacje z Izraelem nie będą dla nas po wojnie kulą u nogi? W interesie Polski leży, by utrzymywać jak najlepsze relacje z państwami globalnego Południa. Tak by przekonać je do opowiedzenia się po stronie Ukrainy. Tymczasem tamtejsze społeczeństwa są nastawione propalestyńsko i wytykają Zachodowi hipokryzję.

Wydaje mi się, że sposób, w jaki postępują polskie władze, jest bardzo dobry. Nie eskalują. Widoczna jest duża doza pragmatyzmu. Nawet stosunek ministra Sikorskiego do apeli o wydalenie ambasadora. My mamy interesy o charakterze konsularnym, czyli związane z koniecznością opieki nad polskimi obywatelami w regionie. Utrzymywanie relacji dyplomatycznych na dobrym, funkcjonalnym poziomie jest potrzebne. Poza tym wierzę, że nie powinniśmy wyskakiwać przed szereg. Nie musimy wzmacniać swojej pozycji polityczno-międzynarodowej w kwestiach, gdzie nie mamy bezpośredniego interesu, jak np. w Ukrainie. Nie musimy być liderem opinii. Możemy kontynuować działania na rzecz konceptualizacji agendy europejskiej i po prostu się tej linii trzymać.

Bycie liderem opinii to jedno, ale czy zabójstwo Polaka nie wymaga bardziej zdecydowanego stanowiska Polski? Ambasador Liwne wymigiwał się na antenie Kanału Zero od przeproszenia za atak.

On powiedział „sorry”. To słowo zostało przetłumaczone tak, że jest mu przykro. Byłabym więc w tym przypadku bardziej powściągliwa.

Zabrakło jednak słowa „apologize”. Czy rząd nie powinien w takiej sytuacji pociągnąć Izrael do odpowiedzialności za atak?

Cały kontekst jest oczywiście niezwykle poruszający. To atak, co do którego trudno mieć wątpliwości, że był przypadkiem. Spójrzmy, kto został dotychczas pociągnięty do odpowiedzialności po stronie izraelskiej. Czy to osoby, które czują, że popełniły błąd? Ja po prostu uważam, że w interesie polskim jest to, żeby ta wojna się skończyła. Ona każdego dnia przynosi kolejne ofiary. Damian Soból nie jest jedynym obywatelem Polski, który zginął w Strefie Gazy. Wśród ofiar był też m.in. pracujący dla Caritasu farmaceuta. Zginął w wyniku nalotów pod gruzami. Zakładnik Elad Katzir, o którego śmierci dowiedzieliśmy się w zeszłym tygodniu, również był obywatelem Polski. Europa ma odpowiednie instrumenty, żeby doprowadzić do zakończenia tego konfliktu. A Niemcy do dziś dostarczają broń Izraelowi, podobnie jak Wielka Brytania. Wojna w Ukrainie też nie toczyłaby się od 2014 r., gdybyśmy wykazali więcej konsekwencji i stanowczości. A ponieważ dalej jej nie wykazujemy, to ona się do nas zbliża. ©Ⓟ