Schlebianie hinduistycznej większości rodzi ryzyko rozgrzania w Indiach wewnętrznej wojny z muzułmanami i z sikhami.

Jednym z dwóch najważniejszych świąt państwowych w Indiach (oprócz dnia niepodległości obchodzonego 15 sierpnia) jest 26 stycznia, rocznica wejścia w życie konstytucji – w tym roku fetowana po raz 74. Jeden z twórców ustawy zasadniczej, wybitny prawnik i późniejszy minister sprawiedliwości Bhimrao Ramji Ambedkar przestrzegał po jej uchwaleniu w 1949 r., że wraz z nią kraj „rozpocznie życie pełne sprzeczności”. Miał głównie na myśli napięcie między odgórnie zadekretowaną równością obywateli a głęboko zakotwiczoną nierównością wynikającą z systemu kastowego. Wiedział, o czym mówi – sam wywodził się z jednej z najniższych kast, a żeby wyrwać się z pułapki pochodzenia, w młodości przeszedł z hinduizmu na buddyzm.

Dzisiaj jego słowa zyskały nowe znaczenia. Problemy kastowe wciąż są ważne, podobnie jak ogromne różnice w zamożności między warstwami społecznymi a regionami. Ale ostatnio spychają je w cień inne sprzeczności targające indyjską polityką: między tradycyjnym sceptycyzmem wobec Zachodu a strategicznymi korzyściami płynącymi ze współpracy z USA i Wielką Brytanią; między obawami przed agresywnymi działaniami Chin a perspektywą wspólnej walki o przebudowę ładu światowego na przyjaźniejszy dla „globalnego Południa”; między zakorzenieniem w starożytnych tradycjach a rolą lidera ultranowoczesnych technologii; między liberalną demokracją a nasilającym się nacjonalizmem, populizmem, a nawet miękkim autorytaryzmem.

Indie to dziś potęga z populacją zbliżającą się do półtora miliarda. Są najludniejszym krajem świata. Dysponują armią wyposażoną w broń jądrową (drugą pod względem liczebności w skali globalnej) i zmodernizowaną, oceaniczną marynarką wojenną (z dwoma lotniskowcami). Realizują ambitny program kosmiczny. Mogą się pochwalić statusem piątej gospodarki świata pod względem PKB (trzeciej według siły nabywczej). A przy okazji jedynej z tych wielkich, która nie ma ostatnio problemów ze wzrostem – napędzanym w dużej mierze wydatkami publicznymi na rozbudowę infrastruktury. Prognozuje się, że w 2024 r. indyjski PKB zwiększy się przynajmniej o 7 proc. Optymistyczne są także prognozy dotyczące rynku pracy, rezerw walutowych oraz inflacji. Amerykanie i Chińczycy, nie mówiąc o obywatelach „starej” Europy, dużo by dali za takie wyniki.

Wielka gra

„Spowolnienie globalnego wzrostu jest powodem do niepokoju, ale Indie są lepiej od innych państw przygotowane do radzenia sobie z różnymi wyzwaniami geopolitycznymi” – mówił szef Banku Rezerw Indii Shaktikanta Das na ubiegłotygodniowym Światowym Forum Ekonomicznym w Davos. A minister technologii informatycznych Ashwini Vaishnaw dodawał, że w nadchodzących latach Indie spodziewają się bezpośrednich inwestycji zagranicznych o wartości 100 mld dol. rocznie, co może zapewnić im pozycję kluczowego gracza w najbardziej innowacyjnych sektorach.

Z Chinami Indie mają na pieńku w wielu kwestiach – poczynając od sporów granicznych, które w przeszłości prowadziły czasem do działań zbrojnych, przez obawy związane z ich wsparciem dla wrogiego Pakistanu, po rozbieżne interesy handlowe i inwestycyjne w Azji i Afryce

Ten potencjał przekłada się na rosnące aspiracje międzynarodowe. Wielu polityków indyjskich coraz śmielej mówi o stałym członkostwie w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, a przy okazji wspomina o tradycji „niezaangażowania” i tonującej roli ich kraju w wielu konfliktach i kryzysach. Indie są też aktywne na forum BRICS, choć jednocześnie coraz bardziej niezadowolone z chińskich starań o przekształcenie tego formatu w krąg satelitów Pekinu. Nie podoba im się także propagandowe prężenie „antyzachodniej” muskulatury przez Rosjan. Stąd np. cicha obstrukcja prób promowania juana jako waluty rozliczeniowej dla członków BRICS. Podobnie podchodzą do Szanghajskiej Organizacji Współpracy, zwanej niekiedy (mocno na wyrost) „azjatyckim NATO”. Nowe Delhi uważa, że forum to powinno się skupić na realnych ryzykach na własnym podwórku, głównie tych, które uderzają w interesy wszystkich uczestników – jak zadawnione spory między państwami członkowskimi, które grożą nagłą eskalacją, katastrofy naturalne, przestępczość zorganizowana, terroryzm, niekontrolowane migracje, „państwa upadłe” oraz reżimy destabilizujące politykę i biznes. Stoi to w sprzeczności z planami Moskwy i Pekinu, którym marzy się blok wojskowy pod wspólną kontrolą, nastawiony przeciwko USA i ich sojusznikom, gotowy tłumić ruchy prodemokratyczne w swojej strefie wpływu.

Z Chinami Indie mają na pieńku w wielu kwestiach – poczynając od sporów granicznych, które w przeszłości prowadziły czasem do działań zbrojnych (w tym dwukrotnie w 2022 r.), poprzez obawy związane z ich wsparciem dla wrogiego Pakistanu po rozbieżne interesy handlowe i inwestycyjne w Azji i Afryce (w Europie coraz częściej też). Z Moskwą wiąże Nowe Delhi tradycja antykolonialnej współpracy z czasu walki o niepodległość i zimnej wojny, liczne zależności handlowe (także w sferze militarnej), a wreszcie bieżący biznes. Indie radośnie korzystają z obecnej koniunktury, która pozwala im kupować tanio duże ilości rosyjskiej ropy, a jednocześnie narzucać swoje warunki i grać ostro z partnerami. Przykład mieliśmy całkiem niedawno, gdy na skutek decyzji rządu w Nowym Delhi tankowce z surowcem od Rosnieftu bezradnie krążyły po Zatoce Bengalskiej ku wściekłości polityków w Moskwie, a państwowe rafinerie przerzucały się na dostawy od krajów arabskich.

Kooperacja z Chinami i Rosją jest dla Indii taktyczną dźwignią do realizacji własnych celów, a nie strategicznym wyborem geopolitycznym. Hindusi mogą zachowywać wstrzemięźliwość w egzotycznej dla nich kwestii ukraińskiej, a nawet sfotografować się z Putinem, ale wiedzą, gdzie leżą prawdziwe konfitury. I dlatego przede wszystkim stawiają na Stany Zjednoczone plus Wielką Brytanię i indopacyficzne kraje demokratyczne. Widać to coraz wyraźniej w strukturze współpracy gospodarczej, zwłaszcza inwestycji wzajemnych, a także w polityce. Choćby w zachowaniach indyjskich liderów na forum G20 i szczycie w Nowym Delhi we wrześniu 2023 r. Pokazała to też atmosfera wizyty premiera Narendry Modiego w Białym Domu w czerwcu 2023 r., podczas której wraz z prezydentem Joem Bidenem nazwali swoje kraje „jednymi z najbliższych partnerów na świecie”. Prawdziwe kierunki zaangażowania indyjskiego widać ponadto w sferze wojskowej. Co prawda okazjonalna współpraca z Rosjanami wciąż się zdarza, ale to okręty US Navy mogą swobodnie korzystać z infrastruktury portowej i stoczniowej Indii, mnożą się wspólne ćwiczenia morskie (także z udziałem Wielkiej Brytanii, Australii i Japonii), tempa nabiera współpraca wywiadowcza. Dodatkowo Indie kupują w USA silniki do swoich myśliwców nowej generacji, drony bojowe i inny zaawansowany sprzęt. Amerykanie są na najlepszej drodze, by niebawem wyprzedzić Rosję jako głównego dostawcę uzbrojenia dla tego kraju. Rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego Białego Domu John Kirby powiedział niedawno dziennikarzom, że Indie stają się „rosnącym eksporterem bezpieczeństwa” w regionie Indo-Pacyfiku.

Witajcie w XXI w.

Władze w Nowym Delhi przystąpiły w ubiegłym roku do realizowanego przez NASA programu eksploracji kosmosu Artemis. A są tam partnerem, który może wnieść wiele – na liście ostatnich sukcesów Indyjskiej Organizacji Badań Kosmicznych jest np. misja Aditya-L1, prowadząca kompleksowe badania Słońca (w tym obserwacje korony słonecznej i jej wpływu na pogodę kosmiczną, która ma znaczenie m.in. dla funkcjonowania komunikacji satelitarnej). Kolejne to Chandrayaan-3, czyli pionierskie lądowanie na południowym biegunie Księżyca w sierpniu ub.r.

Jednocześnie indyjska VSK Energy LLC pomaga Stanom Zjednoczonym zbudować sektor produkcji czystej energii, aby konkurować w tym obszarze z Chinami. Rząd w Nowym Delhi przystąpił też do Minerals Security Partnership (MSP), partnerstwa pod egidą USA, które ma na celu tworzenie bezpiecznych łańcuchów dostaw krytycznych surowców, w tym metali ziem rzadkich. W ramach tej aktywności państwowa firma Khanij Bidesh India Ltd podpisała właśnie kontrakt na poszukiwania litu w Argentynie, prowadzi też podobne prace m.in. w Chile i Boliwii. Natomiast Vikram Gulati, dyrektor indyjskiego oddziału Toyota Motor, zapowiedział parę dni temu rewolucję na rynku napędów elektrycznych: „akumulatory półprzewodnikowe”, pozwalające uzyskać po 10 min ładowania zasięg rzędu 1200 km, a za kilka lat eksport nowej generacji aut Suzuki Maruti (indyjskiej spółki zależnej Toyoty) do Japonii i Europy.

Innowacyjność w dziedzinie elektromobilności wpisuje się w indyjską politykę energetyczną. Dzięki taniej ropie rząd w Nowym Delhi stara się jedno cześnie o nowe możliwości. Niedawno sfinalizował np. umowę z Nepalem, na mocy której hinduskie firmy rozbudują w tym kraju infrastrukturę hydroenergetyczną – 10 tys. MW czystej i taniej energii w ciągu dekady (a prądotwórczy potencjał himalajskich rzek szacuje się na co najmniej cztery razy tyle).

Rolę krajowego lidera zaawansowanych technologii odgrywa dziś północno -zachodni stan Gudżarat, z którego pochodził Mahatma Gandhi. To też „mała ojczyzna” i wyborczy matecznik premiera Narendry Modiego. Przy wsparciu władz centralnych do inwestowania przymierzają się tam giganci z USA, Japonii i Korei Południowej. Szef rządu ma ambicje, by uczynić z Indii czołowego dostawcę czipów. Początki nie były optymistyczne, bo z rozmów wycofał się w zeszłym roku m.in. tajwański Foxconn. Odpowiedzią na problemy natury biznesowej jest polityczna i marketingowa ucieczka do przodu. Jej element to ubiegłotygodniowy szczyt „Vibrant Gujarat”, który dzięki zręcznej dyplomacji przyciągnął rekordową liczbę potencjalnych inwestorów z kraju i zagranicy. Gospodarze reklamowali się jako kraj wielkich możliwości, coraz lepiej wykształconego społeczeństwa oraz instytucjonalnej przychylności dla nowoczesnego biznesu. Efekt: wstępne umowy inwestycyjne o wartości 86 mld dol. z 58 firmami.

Religia i polityka

Przed nadchodzącymi w tym roku wyborami sen z powiek premiera mogą spędzać problemy z mniejszością muzułmańską, stanowiącą ok. 14 proc. populacji kraju. Modi stara się je rozładowywać za pomocą polityki zagranicznej, co było widać choćby po gestach wykonanych podczas ubiegłorocznej podróży do Egiptu. Nietrudno jednak o eksplozję, gdy w polityce wewnętrznej stawia się na rozbudzanie hinduskiego nacjonalizmu i odwołania do religijnego fanatyzmu. Niedawno było całkiem blisko: w centrum zainteresowania opinii publicznej znalazła się sprawa świątyni boga-króla Ramy, uważanego za fizyczną inkarnację Wisznu. Zbudowano ją w Ayodhya, w północnym stanie Uttar Pradesh, miejscu domniemanych narodzin Wisznu, dzięki funduszom publicznym i hojności prywatnych darczyńców. Teraz premier doprowadził do uroczystego poświęcenia głównego posągu, spełniając w ten sposób obietnicę, którą jego partia Bharatiya Janata (BJP) złożyła ponad 30 lat temu. Przy okazji ożywił pamięć o najgorszych konfliktach na tle religijnym w historii Indii. Rzecz w tym, że świątynia stanęła w miejscu XVI-wiecznego meczetu z czasów rządów Mongołów, zburzonego przez radykalne grupy hinduistyczne w 1992 r. – w zamieszkach zginęło wówczas ok. 2 tys. osób. Przewodnictwo Modiego w ceremonii odczytano jako komunikat, że Indie są zdeterminowane położyć kres temu, co nazywano dotychczas „uspokajaniem mniejszości”, oraz dążyć do budowy narodu „przede wszystkim hinduskiego”, jak wyraził się premier. Na sporze o miejsce kultu w Ayodhyii partia Modiego zbiła przez lata sporą część swego kapitału politycznego. Także jej ostatnie sukcesy, w tym perspektywa samodzielnej trzeciej kadencji, są z nim ściśle powiązane.

Oprócz wybudowania wartej ponad 6 mld dol. świątyni rząd angażuje się też w zagospodarowanie kilkudziesięciu innych hinduistycznych obiektów religijnych i planuje otwarcie nowych. To nie tylko polityka obliczona na zaspokojenie emocjonalnych potrzeb radykalnego elektoratu. To również biznes, bo turystyka pielgrzymkowa zapewnia znaczące dochody. Przed poświęceniem najnowszych obiektów miejsce narodzin Ramy przyciągało nawet 100 mln odwiedzających rocznie, Mekka ok. 20 mln, a Watykan – skromne 9 mln. Rekordowy ruch notuje natomiast Kashi Vishwanath Corridor nad brzegiem Gangesu (Modi uroczyście zainaugurował ten projekt w 2021 r., bo mieści się w jego okręgu wyborczym Varanasi). Według danych rządowych do świątyni przybywa rocznie ponad 130 mln turystów. W ramach państwowego programu „powiększania dziedzictwa duchowego” wspiera się także obiekty muzułmańskie lub sikhijskie, ale jest ich na aktualnej liście tylko sześć (hinduistycznych – 40).

Zdaniem wielu analityków schlebianie hinduistycznej większości, budzące niepokój agnostyków czy „neutralnych” wobec sporów religijnych buddystów, rodzi ryzyko rozgrzania wewnętrznej wojny z muzułmanami i z sikhami. To zaś potencjalne zagrożenie dla stabilności inwestycji zagranicznych. A w przeszłości islamiści (częściowo wspierani przez Pakistan) potrafili nieźle namieszać i skompromitować zarówno indyjskie służby, jak i rząd – wystarczy przypomnieć zamachy w Mumbaju w 2008 r. Drugą stroną medalu są coraz częstsze zarzuty naruszania praw człowieka. Nowe Delhi nie zwykło się cackać z oponentami – w zeszłym roku zagroziło to atmosferze relacji z USA, choć w imię wyższych celów (i ważniejszych interesów) Joe Biden starannie udawał, że nie wie, o co chodzi organizacjom pozarządowym protestującym podczas wizyty Modiego w Waszyngtonie.

Rozmiar, zdolność do pragmatycznych rozmów z każdym, ogromny zasób żołnierzy, broni – informatyków – to zapewne pozostanie siłą Indii w relacjach biznesowych i politycznych. Czy to wystarczy, aby stać się wkrótce trzecim biegunem światowej polityki? Nic nie jest wykluczone. ©Ⓟ