Zachował się zgodnie z aforyzmem przypisywanym Einsteinowi. Wszyscy w Argentynie wiedzieli, że wyrwanie kraju z duszących objęć peronistów jest niemożliwe, a Javier Milei nie wiedział, przyszedł i to zrobił.

A przynajmniej próbuje robić, bo już w miesiąc po objęciu urzędu prezydenta napotyka pierwsze poważne przeszkody. 4 stycznia sąd zatrzymał realizację zadekretowanych przez Mileia zmian w prawie pracy. Sprawę podjęto na wniosek Powszechnej Konfederacji Pracy, wpływowego związku zawodowego. Wśród zawieszonych zmian znajdują się m.in. ułatwienia w zwalnianiu pracowników, ograniczenia prawa do strajku czy skrócenie urlopu macierzyńskiego, a więc rzeczy politycznie łatwe do rozgrywania przez opozycję. Sędzia Alejandro Sudera wskazał, że zmiany nie mają pilnego charakteru, a więc nie istnieje uzasadnienie dla wprowadzania ich w trybie dekretu. Niektóre mają też jego zdaniem charakter „represyjny i karzący”.

Teraz Milei będzie musiał poczekać na decyzję Kongresu, która wcale nie jest pewna, bo jego zwolennicy nie mają w nim większości. Jeśli opozycji uda się zablokować zmiany w kodeksie pracy, to co z pozostałymi planami Mileia? Przejęcie władzy było pierwszym z dwu niemożliwych zadań do wykonania. Drugim jest jej skuteczne wykorzystanie.

Kroki Mileiowe

Program zmian Mileia nie jest wcale mniej ambitny niż programy reform w państwach mających przed sobą przeprawę z socjalizmu do kapitalizmu. Dlaczego? Wielokrotnie na łamach DGP opisywaliśmy historię współczesnej Argentyny. Ja robiłem to w tekście „Oszukać przeznaczenie”. Tu krótko: przez ostatnie 80 lat przetestowano w tym kraju niemal wszystkie – prócz komunizmu – alternatywne do wolnorynkowego kapitalizmu pomysły na gospodarkę. Poskutkowało to tym, że Argentyna nieustannie spadała w rankingu zamożności mierzonej PKB per capita, a stopa ubóstwa przekroczyła 40 proc.

Milei zapowiadał m.in. pokonanie trzycyfrowej inflacji poprzez dolaryzację gospodarki, ograniczenie wydatków rządowych do 15 proc. PKB (z obecnych 37 proc.), istotne obniżki podatków, uelastycznienie rynku pracy, jednostronne otwarcie na globalny handel, restrukturyzację systemu finansowego oraz promowanie konkurencji walutowej, prywatyzację firm państwowych, reformę systemu bezpieczeństwa w oparciu o partnerstwo publiczno-prywatne czy zmiany zaostrzające kodeks karny. I już dzień po objęciu urzędu przystąpił do działania.

Dewaluacja peso już miała miejsce. I to nawet więcej niż o 50 proc. – 10 grudnia 2023 r. peso było warte 0,0027 dol., dzisiaj (7 stycznia) jest warte 0,0012 dol. To zwykłych Argentyńczyków na pewno boli

Zaczął od ograniczenia liczby ministerstw: z 21 do 9. W Argentynie nie ma już resortu kultury, zdrowia, pracy, rozwoju społecznego ani edukacji (Milei nazywał to ostatnie „ministerstwem indoktrynacji”). Kompetencje, które w tych dziedzinach muszą pozostać w rękach rządu, Milei skoncentrował w nowym ministerstwie zdrowia i kapitału ludzkiego. Z kolei kompetencje resortów prac publicznych, transportu, energii, górnictwa i telekomunikacji znajdują wspólny parasol w ministerstwie infrastruktury.

To była jednak ta łatwiejsza część niemożliwego. Trudniej będzie opanować inflację. Zapowiadany plan dolaryzacji – wymiany peso na dolara – na razie jest w fazie przygotowań. Argentyna musi poradzić sobie z wyczyszczeniem zadłużenia banku centralnego, które stanowi równowartość ok. 10 proc. PKB kraju, obsługą bieżących zobowiązań oraz jednocześnie ze ściągnięciem z rynku nadmiaru peso. W tym celu wyemitowano Bopreal, pięcioletnie Obligacje dla Odbudowy Wolnej Argentyny. Papiery kupuje się w peso, a zwrot wypłacany jest w dolarach. Nie cieszą się one jednak powodzeniem. W pierwszym rzucie udało się zrealizować jedynie 9 proc. oczekiwanej sprzedaży, zbierając z rynku równowartość 69 mln dol. zamiast 750 mln. To dla państwa w potrzebie naprawdę niewiele.

Jeśli chodzi o deregulację i prywatyzację, to Milei przedstawił obszerny projekt ustawy. Na 351 stronach spisano 664 artykuły, których praktyczna realizacja miałaby odbywać się drogą dekretów. Komentatorzy wskazują, że taki sposób rządzenia stanowi nadużycie, ale jednocześnie jest praktyką, którą stosowali poprzednicy Mileia. Jego obóz twierdzi, że to jedyna droga do posprzątania bałaganu po nich, co nasuwa skojarzenia z obecną sytuacją w Polsce. Jeśli ustawa Mileia przejdzie przez Kongres, dekretowe reformowanie państwa stanie się jednak legalne, a wtedy zgodnie z nią w Argentynie wprowa dzony zostanie stan wyjątkowy w odniesieniu do – jak podaje dziennik online „Buenos Aires Herald” – wszystkich przepisów dotyczących „kwestii gospodarczych, finansowych, fiskalnych, bezpieczeństwa społecznego, bezpieczeństwa, obrony, taryf, energii, sanitarnych, administracyjnych i społecznych”.

Stan ten ma potrwać aż do 31 grudnia 2025 r. A dysponując takim narzędziem, Milei będzie mógł bez formalnych przeszkód sprywatyzować 41 wyliczonych w ustawie spółek, zamykać rozmaite państwowe instytuty i fundacje, dokonywać amnestii podatkowej, usuwać monopole (np. agencji turystycznych) czy zdejmować rozmaite zakazy gospodarcze, np. działalności gospodarczej w obszarach peryglacjalnych czy pozyskiwania drewna z niektórych lasów. Ekologom to się raczej nie spodoba. Spodoba się za to wszystkim klasycznym liberałom, bo wszystko wskazuje na to, że Milei chce zrobić z Argentyny państwo minimalne.

Policzek dla BRICS

Wyjątkowo radykalne podejście prezentuje gabinet Mileia względem rządowego budżetu. Przez ostatnie dwie dekady Argentyna notowała deficyt na poziomie ok. 2,23 proc. PKB. W ciągu roku budżet ma zostać zrównoważony za pomocą oszczędności sięgających aż 5 proc. PKB. Podobne posunięcie u nas oznaczałoby cięcia w wysokości 140 mld zł.

Milei w ramach oszczędności chce m.in. zwolnić pracowników publicznych, którzy są zatrudnieni krócej niż rok, znieść wszystkie wydatki na rządowe publicity, obciąć transfery dla samorządów, ograniczyć subsydia energetyczne i transportowe czy zdewaluować peso aż o 50 proc. w stosunku do dolara. Do tego, co ciekawe, w celu ujednolicenia zasad rząd chce tymczasowo podnieść podatki pozarolnicze, jeśli chodzi o import i eksport, do poziomu tych z sektora rolniczego, a także – również tymczasowo – rozszerzyć bezpośrednią pomoc socjalną.

To podejście podoba się Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, który w oficjalnym oświadczeniu napisał: „Pracownicy MFW z zadowoleniem przyjmują środki ogłoszone przez nowego ministra gospodarki Argentyny Luisa Caputę. Te odważne wstępne działania mają na celu znaczną poprawę finansów publicznych w sposób, który chroni najsłabszych członków społeczeństwa i wzmacnia system walutowy. Ich zdecydowane wdrożenie pomoże ustabilizować gospodarkę i stworzy podstawy dla bardziej zrównoważonego i napędzanego przez sektor prywatny wzrostu”. Przychylność MFW jest ważna, bo Argentyna jest mu winna ponad 31 mld dol., a MFW może złagodzić warunki spłaty – trwają zresztą już w tej materii negocjacje.

A jak wyglądają inne efekty dotychczasowych działań? Dewaluacja już miała miejsce. I to nawet więcej niż o 50 proc. – 10 grudnia 2023 r. peso było warte 0,0027 dol., dzisiaj (7 stycznia) jest warte 0,0012 dol. To zwykłych Argentyńczyków na pewno boli.

Są jednak też efekty pozytywne. Należy do nich pojawienie się nowych połączeń samolotowych z Argentyną. Polityka otwartego nieba usunęła wymóg, aby co najmniej połowa lotów w Argentynie była obsługiwana przez narodowego przewoźnika. W związku z tym na argentyńskim niebie szybko pojawiło się więcej samolotów brazylijskich linii GOL czy amerykańskich Delta Airlines. Można zakładać, że wysokie ceny biletów lotniczych do Argentyny zaczną wkrótce spadać w ujęciu realnym.

Otwarte niebo to tylko niewielka część strategii jednostronnego otwierania kraju na handel towarami i usługami ze światem. Argentyna mówi dzisiaj: jeśli chcecie sprzedawać nam – przykładowo – jabłka, róbcie to. Ufamy wam, że nie będą skażone. Chcecie latać nad naszym krajem, zapraszamy. Ufamy, że macie bezpieczne samoloty. Dla firm z innych państw, z USA czy nawet z UE, to świetna wiadomość: uzyskują nowy rynek zbytu, a same nie muszą wpuszczać konkurencji z Argentyny.

Warto pamiętać też, że choć Javier Milei jest bardzo otwarty na współpracę międzynarodową, to stawia jej granice: nie chce działać wspólnie z państwami autorytarnymi. Odmówił już dołączenia do sojuszu BRICS – z powodu obecności w nim Rosji oraz Chin. Zwrot Buenos Aires w stronę Zachodu, zwłaszcza USA, podkreślony został także faktem, że celem pierwszej wizyty zagranicznej Mileia były właśnie Stany, a nie – zgodnie z dotychczasową tradycją – Brazylia, którą zresztą Milei uznaje za „komunistyczną i autorytarną”. Ten zwrot może mieć swoje koszty: Pekin jest największym wierzycielem Buenos Aires i zapewne wykorzysta tę kartę przetargową.

Pierwsze realne posunięcia reformatorskie oraz polityka zagraniczna rządu Mileia nakazują umiarkowanie w porównywaniu go z postaciami takimi, jak Trump czy Bolsonaro, co było pierwszym odruchem zachodnich komentatorów. Jego polityki są znacznie bardziej „merytoryczne”, a prezentowany przezeń rodzaj populizmu różni się od populizmów skrajnej prawicy: nie straszy migrantami, nie zapowiada rozdawnictwa oraz prezentuje spójny plan działania. Z punktu widzenia Polski korzystne jest natomiast, że jednoznacznie popiera Ukrainę w zmaganiach z Rosją. Można o Mileiu powiedzieć, że to taki argentyński Janusz Korwin-Mikke, ale lepszy: głębiej rozumie idee klasycznego liberalizmu, nie czuje mięty do despotów, nie wszystko kojarzy mu się z zagadnieniami obyczajowymi, co razem wzięte sprawia, że jest znacznie skuteczniejszy politycznie.

Wielu wróciło na tarczy

Milei nie jest pierwszym politykiem prezentującym wolnorynkowe poglądy. Ale pierwszym, który robi to w bezkompromisowy sposób. Czy mu się powiedzie? Historia poprzedników nakazuje sceptycyzm. Owszem najbardziej znani z nich – Margaret Thatcher oraz Ronald Reagan – w lewicowej mitologii uchodzą za osoby, które bezwzględnie wprowadzały kapitalistyczne rozwiązania, ale taka optyka nie wytrzymuje zderzenia z faktami.

Owszem na tle socjaldemokracji wspomniana dwójka to dzicy kapitaliści, ale w porównaniu z libertariańską ortodoksją to przeklęci odstępcy. Zdaniem guru libertarian Murraya Rothbarda Reagan zawiódł na wszystkich możliwych polach: wydatków rządowych, deficytu, podatków, deregulacji i handlu międzynarodowego. Wydatki, a z nimi deficyt budżetowy rosły zamiast spadać, słynne reaganowskie cięcia podatkowe były tylko pozorne, deregulacja była zaledwie dokończeniem reform zainicjowanych przez Cartera, a jeśli chodzi o gospodarcze relacje z innymi państwami, to cła importowe były wielokrotnie podnoszone. Rothbard opisał to w tekście „Mity reaganomiki”.

W przypadku Thatcher, choć wsławiła się rozbiciem związków zawodowych, to już, jeśli chodzi o wydatki rządowe, deficyt i inflację, jej osiągnięcia były takie jak Reagana: wydatki i inflacja były wyższe, gdy kończyła rządy, niż gdy je rozpoczynała. Wolnorynkową agendę w stylu Reagana i Thatcher miał także Augusto Pinochet, ale ten z kolei realizował ją zamordystycznymi metodami, niemającymi nic wspólnego z prawami jednostki i rządami prawa, które leżą u podstaw liberalizmu.

Po władzę z wolnorynkowymi hasłami szli także: u nas Donald Tusk w 2007 r., Václav Klaus w 1992 r. w Czechach czy Mart Laar w Estonii, też w 1992 r. Każdy z nich w różnym stopniu rozumiał wolny rynek i inaczej traktował liberalne idee. Tusk wywodzi się ze środowiska gdańskich liberałów, więc pomysłami liberalnymi nasiąkł ze względów raczej towarzyskich niż intelektualnych, inaczej niż Klaus, wykształcony ekonomista i zwolennik szkoły austriackiej, czy niż Laar, który wolnościowe idee zasysał z lektury dzieł Miltona Friedmana.

Czy któryś spośród tych przywódców z misji uwolnienia gospodarki od rządu wrócił z tarczą? Jeśli przyjmiemy wyśrubowane standardy libertariańskiej ortodoksji, to najbliżej tego byli Klaus i Laar. Pierwszemu udało się trwale zliberalizować gospodarkę i dziś Czechy są na 21. miejscu w indeksie wolności gospodarczej Heritage Foundation (Polska jest 40.), utrzymywały także w karbach dług publiczny na poziomie między 10 a 20 proc. PKB. Drugi może poszczycić się jeszcze lepszym wynikiem: Estonia zajmuje szóste miejsce na świecie pod względem wolności gospodarczej, co jest efektem w dużej mierze właśnie jego reform, i od czasu jego rządów utrzymywała dług publiczny poniżej 10 proc. PKB, nie emitując długoterminowych obligacji. Sytuacja zmieniła się dopiero w pandemii. Z kolei Donald Tusk po zdobyciu władzy szybko odszedł od liberalnych korzeni na rzecz socjaldemokracji i interwencjonizmu. Stało się tak nie tylko dlatego, że szukał poparcia wśród socjalnie nastawionego elektoratu, lecz także ze względu na zyskanie poparcia machiny administracyjnej. Nie tylko klientelizm wyborców spycha rządy z wolnorynkowej ścieżki, lecz także klientelizm urzędników i wszystkich czerpiących profity z rozrośniętego rządu. Jest też do przewidzenia, że w większych państwach siła skoncentrowanego interesu broniącego status quo będzie większa. Dotyczy to tak Polski, jak i USA. Estonii i Czechom było łatwiej.

Ważny dopisek: cytowałem opinie Rothbarda nie tylko dlatego, że uchodzi on za jednego z największych wolnorynkowych radykałów, lecz także z tego powodu, że to pod wpływem jego myśli Milei porzucił w latach 80. XX w. keynesizm. Zatem także Milei powinien w przyszłości podlegać rothbardowskim kryteriom oceny, a jeśli będzie ona negatywna, rozczarowanie będzie tym większe i będzie powodem do rewizji idei wolnościowych.

Jeśli jakieś idee nie działają w realnym świecie, cóż nam po nich?

Śmiertelne ryzyko

Jednak skreślanie Mileia na tym etapie byłoby przedwczesne, zwłaszcza że nie robią tego sami Argentyńczycy. Poparcie dla prezydenta wciąż oscyluje wokół 55–60 proc. Wolnościowe idee, które na sytym Zachodzie wydają się szalone, z tamtejszej perspektywy są przejawem trzeźwości umysłu. Ale zaraz – trzeźwość umysłu u człowieka, który w kampanii wyborczej wymachiwał piłą mechaniczną? – Owszem, jest trochę szalony, ale czy ktoś inny mógł w naszym kraju coś zmienić? – to słowa, które usłyszałem od jednego z obecnych doradców rządu Mileia.

I w tym jego szaleństwie jest metoda, bo on nie kalkuluje. Każdy prezydent, który w Argentynie przesiewałby swoje posunięcia przez sito społecznego poparcia, i każdy, który bałby się naruszać scementowane interesy stworzonych przez peronistów elit biznesowo-politycznych, skazany jest na porażkę. Wydaje się, że mur oddzielający ten kraj od dobrobytu można skruszyć jedynie młotem.

Na Zachodzie niektóre posunięcia Mileia związane ze zdecydowanym użyciem tego młota wywołują konsternację, a u zachodniej lewicy przerażenie. Mowa choćby o wprowadzeniu nowych kar dla osób blokujących drogi publiczne, które to protesty są w tym kraju częstym sposobem wyrażania społecznego niezadowolenia. Zgodnie z nowymi przepisami za „przeprowadzanie bądź finansowanie demonstracji na drogach publicznych” przewidziano kary od trzech miesięcy do dwóch lat więzienia, a policję upoważniono do usuwania demonstrantów z dróg siłą. Lewica uznała te prawa za „faszystowskie”.

Czy ta krytyka jest zasadna? Niekoniecznie. Obrona porządku publicznego należy do podstawowych prerogatyw państwa, a ponadto nie mówimy o odebraniu Argentyńczykom prawa do protestu ani o wysyłaniu czołgów na strajkujących. Jak zauważa Mikołaj Pisarski, wiceprezes Instytutu Misesa, nowe prawa są spójne z libertariańską wizją ładu opartego na własności prywatnej, która „jeżeli pojawia się zagrożenie – może być skutecznie broniona. Także przez policję i inne służby państwowe”. Obronę własności, a w tym wypadku prawa ludzi do swobodnego podróżowania, trudno nazwać faszyzmem. Co więcej, dla libertariańskiego światopoglądu Mileia zasada nieagresji jest fundamentalna – także w stosunku do legalnie i pokojowo demonstrujących ludzi – i jej złamanie byłoby równoznaczne z wyparciem się go. Nie zanosi się na to.

Mimo wszystko każdy ruch Mileia, który będzie można przedstawić w krzywym zwierciadle, będzie przez peronistów tak przedstawiony i wykorzystany jako paliwo do inicjowania protestów. Szczególnie aktywni w tej kwestii będą aktywiści związkowi, którzy przez dekady czerpali korzyści z patologicznego systemu gospodarczego. Przedstawiają oni Mileia i jego ekipę jako „psychopatów bliskich masakry swoich bezbronnych ofiar”, przekonując, że „ludzie nie pozwolą, aby prowadzono ich na rzeź” (słowa związkowca Juana Graboisa o ministrze gospodarki Luisie Capucie). Spór polityczny i konflikt społeczny będą się w Argentynie zaogniały, dopóki ludzie nie poczują masowo realnej i pozytywnej zmiany, przede wszystkim w kwestii siły nabywczej ich portfeli – a to może potrwać nawet kilka lat. Milei ostrzegał co prawda w kampanii, że „nie ma pieniędzy” na stopniowe reformy i że najpierw „będzie bolało”, żeby potem mogło być lepiej, ale czy Argentyńczycy naprawdę zrozumieli te słowa?

Jeśli nie, Milei może za to zapłacić nie tylko politycznym niepowodzeniem. Argentyna mieści się w pierwszej dwudziestce państw pod względem wskaźnika przestępczości. Dość łatwo tam o frustrata z pistoletem (taki napadł w 2022 r. na byłą wiceprezydent kraju Cristinę Fernández de Kirchner), a nawiasem mówiąc, liberalizacja dostępu do broni to także jeden z postulatów Mileia. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute

Czytaj też

Zwykłe reformy to za mało

Zsumowanie wszystkich danin, które firmy w Argentynie muszą płacić, przekracza 100 proc. Oczywiście takiego podatku w praktyce nikt nie może w całości zapłacić. Żyjemy więc w absurdalnej iluzji. Nie możemy też importować towarów z zagranicy, bo są obłożone cłem importowym. Ceny rosną więc jeszcze bardziej. Nasza gospodarka należy do najbardziej zamkniętych na świecie. Piekło na ziemi w zasadzie.

Na edgp.gazetaprawna.pl • Federico N. Fernández, „Człowiek, który zszokuje Argentynę”, DGP nr 238 z 8 grudnia 2023 r.