Premier Iraku chce opracować plan wyjścia wojsk USA z kraju, ale Amerykanie nie mają na to najmniejszej ochoty.

Zaczęło się w ubiegły czwartek od zabójstwa przez Amerykanów w dronowym ataku w Bagdadzie Mushtaqa Taliba al-Saidiego, lidera Harakat Hezbollah al-Nujaba (HHN), organizacji wspieranej przez Iran. HHN stanowią część Sił Mobilizacji Ludowej (PMF), sojuszu ponad kilkudziesięciu grup powołanych dziesięć lat temu do walki przeciwko Państwu Islamskiemu (IS) przez cieszącego się w Iraku potężnym autorytetem wielkiego ajatollaha Alego as-Sistaniego. Teraz PMF są zintegrowane w systemie irackich sił bezpieczeństwa. Ale gdy w 2014 r. regularna iracka armia nie radziła sobie z IS, to właśnie zdominowane przez szyitów PMF powstrzymały ofensywę salafickich terrorystów i uniemożliwiły im szturm na Bagdad. A później odbijały terytoria, w tym Mosul. Przy wsparciu Stanów Zjednoczonych.

Relacje PMF z przebywającymi od 2003 r. w Iraku wojskami Stanów Zjednoczonych (z krótką przerwą) są napięte, do najgroźniejszej sytuacji doszło cztery lata temu w styczniu po zabójstwie przez Amerykanów w Bagdadzie na rozkaz Donalda Trumpa irańskiego gen. Kasima Sulejmaniego, legendarnego dowódcy elitarnych jednostek Al-Kuds. Następnego dnia irańskie wojsko odpowiedziało, wystrzeliwując rakiety balistyczne w dwie bazy USA w Iraku. Zgodnie z późniejszymi szacunkami prasy rannych zostało nawet ponad sto żołnierzy, ale nie było ofiar śmiertelnych. Spekulowało się, że Teheran miał jedynie na celu ostrzałem pokazać swoje zdolności, ale nie chciał rozlewu krwi, który zmusiłby Waszyngton do odpowiedzi wojskowej. Wtedy, na początku 2020 r., iracki parlament wezwał rząd do podjęcia działań, by zakończyć obecność zagranicznych żołnierzy w kraju. Ówczesny premier Iraku Adil Abd al-Mahdi zwrócił się do Departamentu Stanu USA z wnioskiem o opracowanie w tej sprawie mapy drogowej. De facto było to realizowane, bo Trump w latach 2020–2021 ograniczał liczbę oddziałów nad Tygrysem i Eufratem, ale tylko do pewnego poziomu.

Dzisiaj w Iraku stacjonuje wciąż ok. 2,5 tys. amerykańskich żołnierzy, m.in. w bazach lotniczych w Irbilu w irackim Kurdystanie oraz w Al Asad w prowincji Al-Anbar, ok. 150 km na zachód od Bagdadu. USA stoją oficjalnie na czele międzynarodowej antydżihadystycznej koalicji zwalczającej IS, które to kontroluje obecnie niewielkie pustynne tereny, ale pozostaje w regionie terrorystycznym zagrożeniem.

Dronowy atak z czwartku Pentagon uznaje za akt samoobrony po ponad stu ostrzałach baz USA w Iraku i Syrii, do których doszło od 7 października i za którymi stoją różnej maści organizacje szyickie. Inaczej przedstawia się interpretacja wydarzeń Bagdadu, premier Mohammed Shia al-Sudani (którego rząd jest wspierany pośrednio przez Teheran) uznaje działanie Amerykanów za „jawną agresję”. Al-Sudani regularnie mówi, że w kraju nie chce widzieć zagranicznych żołnierzy. Teraz dodał, że jest zdeterminowany, by zakończyć ich obecność.

We wtorkowej rozmowie z Reutersem tłumaczył, że w sprawie nie ma żadnego harmonogramu, a Bagdad chciałby w sprawie prowadzić z Waszyngtonem dialog. – Opracujmy kalendarz wyjścia, niech będzie on szybki (…). Stany Zjednoczone nie są naszym wrogiem, nie prowadzimy z nimi wojny, ale jeśli napięcia będą trwały, to z pewnością doprowadzą do powstania między nami różnic – przekonywał. Jego zdaniem do regionalnej deeskalacji doprowadzić może tylko zakończenie przez Izrael wojny w Strefie Gazy. Pentagon, zgodnie z oficjalnymi komunikatami, nie planuje jakiegokolwiek ograniczania swoich sił w Iraku. W dalszym ciągu jesteśmy skupieni na pokonaniu IS – deklarował generał dywizji sił powietrznych Patrick Ryder, przypominając że siły amerykańskie przebywają w Iraku na zaproszenie jego rządu. ©℗